Człowiek z bólu

Człowiek z bólu

Jakub Socha

Niewątpliwą zasługą „Dr House’a” jest przywrócenie wywiedzionego z romantyzmu spojrzenia na chorego jako na osobę wyjątkową. Kluczową i najbardziej podstawową kategorią pozostaje w serialu ból

Jeszcze 2 minuty czytania

Do Szpitala Klinicznego Princeton-Plainsboro wchodzi się jak do centrum handlowego – przez szklaną ścianę. Czy to symbol przezroczystości świata współczesnej medycyny? Bynajmniej. To, co obsceniczne, a nawet to, co dla szpitalnego życia najbardziej elementarne pozostaje za kurtyną, kamera w serialu „Dr House” rzadko zapuszcza się na kierowany przez dr. Wilsona oddział onkologii, a to właśnie tam choroba pokazuje swoją prawdziwą twarz. Tam jest blada i zmęczona, jest trwaniem, znoszeniem bólu, czekaniem na kolejny obchód, kolejną dawkę chemioterapii, kolejne odroczenie wyroku. Wiele się zmieniło od eseju Susan Sontag „O chorobie” –rak nie jest już chorobą tak tajemniczą, chociaż ciągle budzi podobny, powszechny strach.

Tyle że House jest wybredny. Nie dla niego raki, zawały i ospy. Jego nie interesują zwyczajne choroby, tylko odstępstwa od normy, zagadki do rozwiązania. Dla House’a, po części oświeceniowego racjonalisty, człowiek jest maszyną do naprawienia. Czasami nie da się w porę ułożyć układanki – to najczęściej wina pacjenta – jak mówi lekarz – genetycznie zaprogramowanego, by kłamać. Jednak nawet wtedy, gdy leczenie kończy się śmiercią, diagnoście pozostaje sekcja zwłok – maszyny już może nie naprawi, ale może dowiedzieć się, dlaczego się rozsypała.

„Dr House”, amerykański serial medyczny produkowany dla stacji FOX od 2004 roku, który możemy oglądać dzisiaj na co drugim polskim kanale, opiera się – tak, jak zdecydowana większość seriali telewizyjnych – na repetycji. Praktycznie każdy odcinek to nowy pacjent, nowa zagadka, ale ta sama matryca fabularna. Najpierw jest zapaść, potem przywiezienie do szpitala, dalej: wywiad środowiskowy, przeszukiwanie domu chorego, burze mózgów, kiedy to House rozpisuje markerem na tablicy symptomy zaburzenia. Początkowo zespół stawia złe diagnozy, początkowo stan pacjenta prawie zawsze się pogarsza, a gdy jego koniec wydaje się bliski, genialny diagnosta, najczęściej podczas przekomarzania się z Wilsonem, wpada wreszcie na właściwą diagnozę. Mamy choroby zakaźne, ukryte nowotwory, zaburzenia gospodarki hormonalnej, wybuchające czaszki, zwykłe zadrapania biustonoszem, Locked In Syndrom, dziwne przypadłości neurotyczne, wady genetyczne. Leczenie to czasem tylko tabletka albo szklanka wody z robakami, a czasem: wszczepienie zastawki pobranej od świni albo przeszczepienie serca od człowieka.

I tak odcinek za odcinkiem. Sukces za sukcesem? Niekoniecznie. Jak zauważa Jerold J. Abrams, autor jednego z artykułów zamieszczonych w książce „House i filozofia (tak, tak, takie książki też powstają!): „Im bardziej racjonalnie postępuje House, tym ma większe problemy psychologiczne. Abdukcje stają się coraz szybsze, percepcja coraz efektywniejsza. (…) House nie potrafi się zatrzymać. Nieważne ile tabletek Vicodinu łyka. Leki przestają przynosić ulgę w cierpieniu genialnego talentu. Prawdziwą tragedią House’a jest obdukcyjny rozum, który uwalnia się z łańcuchów i wpada w amok w umyśle szalonego geniusza, który, jak większość genialnych istot ludzkich, zmierza ku autodestrukcji”.

Można oczywiście, oglądając „Dr. House’a”, koncentrować się na konkretnych ciekawych przypadkach i sposobach ich leczenia (chociaż, jak twierdzą prawdziwi lekarze, te sposoby niewiele mają wspólnego z medycyną), można też skupić się na relacjach w zespole diagnostycznym, problemach kolejnych jego członków – w jakie wchodzą układy, jak wpływa na nich osobowość przełożonego, można wreszcie wybrać poziom gier przyjazno-miłosnych na linii Wilson-House-Cuddy. Ich pogaduchy są jak z liceum, a raczej z podstawówki. „Weź zrób tak, żeby on z nią już nie chodził” – mówi House do Cuddy i ma na myśli Wilsona. „A chcesz z nią chodzić?” – pyta jeden drugiego, a potem to same pytanie zadaje drugi trzeciej, a na koniec trzecia temu pierwszemu. I tak w koło. A w tym kole jeszcze: Wilson podpiłowujący laskę House’a, House faszerujący potajemnie Wilsona amfetaminą, Cuddy dosypująca House’owi środek na przeczyszczenie. Dobrze to wszystko jest napisane, chyba jeszcze lepiej zagrane, ale co innego przesądza o wyjątkowości serialu. To trwająca przez kolejne sześć sezonów autodestrukcja geniusza, u której źródła tkwi ból.

Sporo czasu, sporo odcinków upłynie nim ból House’a zostanie odkupiony, nim Cuddy pochyli się nad wyrwą w jego nodze, która została po wycięciu mięśnia wielkości pięści, i złoży na niej pocałunek. Wcześniej lekarz będzie próbował cierpienie zagłuszać, a nawet leczyć. Będzie brał garściami Vicodin, co doprowadzi go do szpitala psychicznego, a w konsekwencji do utraty jedynej rzeczy, która trzymała go przy życiu – możliwości wykonywania zawodu lekarza. W międzyczasie pozna dziewczynę chorującą na CIPA (zespół wrodzonej odporności na ból z anhydrozą) i będzie chciał przejąć jej zdolności pomimo tego nawet, że osobom z CIPA znacznie maleje wydajność mózgu. Przyjmie też na oddział trzydziestoletniego mężczyznę, ojca rodziny, żyjącego w nieustannych mękach, powodowanych przez niesprecyzowany, przewlekły ból, popychający go do kolejnych prób samobójczych. Raz zdarzy musi się nawet stanąć w rozmowie z Wilsonem w obronie bólu:
House: Cierpienie jest lepsze niż pustka.
Wilson: Nie wiesz tego! Nigdy nie byłeś po drugiej stronie.
House: O Boże, męczy mnie ten bzdurny argument! Nie muszę jechać do Detroit, żeby wiedzieć, że tam śmierdzi.

To prawda – Gregory House nigdzie się nie wybiera, nie myśli, by z kieszeniami pełnymi kamieni wejść w rwący nurt albo skoczyć z dachu szpitala. Nie zmienia to jednak faktu, że odczuwa już tylko cierpienie, które zaczyna przeszczepiać na innych. Widać zresztą, że jest nieszczęśliwy. Dostrzega to nawet jedna z jego pacjentek, która pod wpływem choroby widziała świat miejscami na szaro, a miejscami na brudno. Po przebudzeniu z narkozy, po skutecznej kuracji zastosowanej przez naszego diagnostę, House pyta ją: „jak wyglądam?”. „Smutno”, odpowiada dziewczyna.

Co jakiś czas pojawiają się w serialu te krótkie sceny: House leży z zaciśniętymi zębami w wannie, trzymając się za ranę; staje gdzieś na chwilę i zasika dłoń na nodze, by cierpienie wreszcie zelżało; wali z całej siły czymś ciężkim w rękę, by ośrodek bólu choć na chwilę się przemieścił. Za refren zaś może służyć krótka rymowanka, która pojawia się w jednym z odcinków: „Pain, pain went away. Came back another day”.

Niewątpliwą zasługą „Dr. House’a” jest przywrócenie wywiedzionego z romantyzmu spojrzenia na chorego jako na osobę wyjątkową. Kluczową i najbardziej podstawową kategorią pozostaje w serialu ból, o którym Georg Simmel w książce o Schopenhauerze i Nietzschem pisał: „Jest to jeden z fundamentalnych tematów historii ludzkiej duszy – najwartościowszy rozwój naszej osobowości dokonuje się poprzez ból. (…) Nietzsche przenosi ten związek z pojedynczego człowieka na całą ludzkość: tylko dyscyplina, której towarzyszy wielki ból, przynosi «wyniesienie świata»”. A zatem może być tak, że House, człowiek z bólu, właśnie dzięki niemu jest tak dobrym lekarzem. Ambiwalentna i niepokojąca to myśl. I kto by pomyślał, że będzie ona rdzeniem serialu telewizyjnego oglądanego na całym świecie przez miliony.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.