Ksiądz i pianista
„Boże Ciało”. mat. prasowe

12 minut czytania

/ Film

Ksiądz i pianista

Jakub Socha

Na przestrzeni dwóch tygodni weszły do kin „Boże Ciało” i „Ikar. Legenda Mietka Kosza”, filmy nagradzane i chwalone, podpisane przez reżyserów, którzy chcą i potrafią komunikować się z widzem. Filmy, które dzieli przepaść

Jeszcze 3 minuty czytania

Dwudziestoletni Daniel (Bartosz Bielenia) ma dziary na całym ciele, ale w oczach łzy. Szklą mu się przez cały film. W jednej ze scen widzimy dziewczynę, córkę gospodyni proboszcza, nastolatkę, która na lokalnym festynie śpiewa ludową pieśń. Pięknie śpiewa, wszyscy się wzruszają, Daniel najbardziej – jego załzawione spojrzenie spotyka się z jej załzawionym spojrzeniem, to musi być miłość. Tyle że klimat jest wybitnie niesprzyjający – Daniel, absolwent poprawczaka, prawilny pistolet, podszywa się pod księdza, więc trochę mu nie wypada; dziewczyna tymczasem powinna topić się w żałobie po tragicznej śmierci nastolatków z miasteczka, którzy zginęli w wypadku samochodowym. Może się wydawać, że za dużo tych łez – nadmiar jest znakiem firmowym kina Jana Komasy. Tu niespodzianka – mimo wibrujących w „Bożym Ciele” emocji, jest to jego najbardziej stonowany i zdyscyplinowany film. Podszywanie się pod księdza nie ma tu w sobie nic z kaprysu, nie jest efektem ucieczki przed jakimś pościgiem stróżów prawa. Na pewnym poziomie – napędza je marzenie o awansie społecznym. Gdzie będzie lepiej biednemu chłopakowi z zabrudzoną kartoteką, bez wykształcenia, kontaktów, doświadczenia niż na plebanii. Tu nie dość, że dostanie swoją służącą, to jeszcze regularne, nieopodatkowane wpływy z tacy.

Scenariusz Mateusza Pacewicza idzie dalej – rozważa możliwość zdarzenia, na które zwykło się mówić „powołanie”. Ale bez zwyczajowo towarzyszącego mu religijnego kiczu – baranków na łąkach, ducha dzierżącego w ręku piorun, promieni światła, które budzą wybranka ze snu w bezgwiezdną noc. U Komasy powołanie jest przede wszystkim zasługą wpływu morowego księdza Tomasza (Łukasz Simlat), który opiekował się młodzieżą w poprawczaku Daniela. Daniel chce być jak on, gdy zakłada po raz pierwszy szaty, po prostu zaczyna powtarzać jego słowa. A że są to słowa freestyle’owca, który nie czyta z książki, tylko improwizuje tak modlitwy, jak i kazania, chłopakowi wychowanemu na hip-hopie łatwiej się w tym wszystkim odnaleźć.

Ksiądz, Kościół, Polska – pomijając kwestie, których nie można pominąć; patrz: film Sekielskich; patrz: film Smarzowskiego – myślę sobie, że opowieść zakleszczona w tej triadzie powinna mieć jednak tytuł „Słowo Boże”, bo polscy księża spełniają się w słowach, pewnie jestem niesprawiedliwy, ale kojarzą mi się z odezwami, ględzeniem, laniem wody, usypianiem. Tymczasem ksiądz u Komasy rzeczywiście zaprzęga do posługi ciało: prowadzi węża na festynie, tańczy, bujając się do muzyki techno (to chyba jest techno?), wznosi dłonie do nieba, macha rękami, krzyczy, klęka w błocie, kąpie się w wodzie święconej. Upaja się sobą, ale przecież też pewną formą władzy, którą zaczyna mieć nad wiernymi. Ludzie z Podkarpacia patrzą na niego jak na wariata. Komasa patrzy na nich trochę jak na kosmitów – coś mi się nie widzi, żeby wieś zbierała się pod tablicą pamiątkową ze zdjęciami ofiar wypadku, kobiety – jeszcze, ale faceci? Na Podkarpaciu? Nigdy w życiu! To, co sobie ja myślę, nie ma tu jednak najmniejszego znaczenia – Komasa potrafi zrobić tak, żebym w tę sytuację uwierzył. Pamiętam jego studencką etiudę „Fajnie, że jesteś” sprzed 15 lat i scenę, w której ojciec z prowincji odwiedza córkę w akademiku – już wtedy było widać, że umie tak ustawić scenę, żeby nie było w niej fałszu, żeby klub muzyczny wyglądał jak klub muzyczny, a pacan z akademika z dredami jak prawdziwy pacan.

„Boże Ciało”, reż. Jan Komasa, Polska 2019, w kinach od 11 października 2019„Boże Ciało”, reż. Jan Komasa, Polska 2019, w kinach od 11 października 2019Równocześnie Komasa nigdy nie wpada w manierę ślepego odtwórstwa, nie brnie w naturalizm. Stara barka, wyciągnięta na brzeg, na której bawi się podkarpacka młodzież, nie jest elementem, który spotyka się codziennie, ale ładnie siedzi w filmie, na pewno lepiej niż kolejny blaszak albo obita boazerią knajpa. Jest to więc świat podciągnięty, ale ciągle wiarygodny. Nie jest to może żaden dowód, ale przytoczę taką scenę: jak wyszliśmy z dziewczyną z kina, poszliśmy na zapiekanki. W lokalu pracują wychowankowie domu dziecka. Chłopak za ladą, wkładając bułki do piekarnika, rozmawiał głośno z kumplem, który siedział na wysokim taborecie przy znajdującym się najbliżej lady stoliku. Umawiali się na wizytę w Subwayu, ale przede wszystkim rozmawiali o „Ciele Bożym”. Dyskusja była zaangażowana i żywa, film ich wyraźnie obszedł, a najbardziej scena, w której ksiądz Tomasz rzuca chłopakiem o szafę wnękową w zakrystii. Bielenia i Simlat zagrali ją, jak zresztą cały film, bez pudła.

Skłamałbym, gdybym powiedział, że Komasa, szukając tematów, idzie tylko za głosem serca, pewnie idzie, ale równocześnie cały czas nie spuszcza z oka tych, które zwyczajnie mogą zażreć: młody hiphopowiec; młodzi w powstaniu; młody w internecie; młody przebrany za księdza. Czasami ta kalkulacja wydaje się za bardzo współgrać z podszeptami tych, którzy dają kasę, czasami jest w niej zbytnia przymilność. „Boże Ciało” jest tych wad pozbawione, choć ostatecznie jest to film o Kościele, więc temat jak najbardziej na fali. Komasa jednak ustawia się bokiem, bo nie plecami, wobec koniunktury – pokazuje Kościół jako miejsce, którego jego bohaterowie ciągle potrzebują, które jest centrum ich życia. Ale się na tym nie zatrzymuje – ostatecznie jest to przecież film nie kościelny, ale chrześcijański. Odwołujący się do Biblii, ale nie po to, żeby wymodzić kolejną papierową łamigłówkę moralną, naciąganą psychomachię, od których specjalistami byli co poniektórzy polscy reżyserzy kilka dekad od Komasy starsi. Tutaj wszystko idzie z brzucha, impulsu, podszyte jest dwuznacznością, nawet delikatną herezją, ma wymiar bardziej plemienny niż dyskursywny. Gdy znajomy Daniela, grający poniekąd też rolę Judasza, krzyczy do niego „Nie ty”, odciągając podrabianego księdza od faceta, któremu zaraz zrobi miazgę z głowy, to przecież nie dlatego, że lubi słuchać jego kazań. Działa intuicyjnie. Może widzi w nim żywy dowód na cud przemiany. I nie chce przestać wierzyć, że jest ona możliwa.

„Ikar. Legenda Mietka Mosza”„Ikar. Legenda Mietka Mosza”, reż. Maciej Pieprzyca



Tydzień po premierze „Bożego Ciała” do kin trafił najnowszy film Macieja Pieprzycy, reżysera, który, jak powszechnie się uważa, potrafi wsłuchiwać się w oczekiwania publiczności, a przy okazji nie rezygnuje ze swojego głosu. Nie zawsze tak było, Pieprzyca zaczynał wraz z Pokoleniem 2000, telewizyjne „Inferno” nakręcił w 2001 roku, później realizował co najwyżej średnie seriale, poprawne teatry telewizyjne, w 2008 roku nakręcił „Drzazgi”, które przeszły bez echa i po których zamilkł. Wrócił w 2013 roku filmem „Chce się żyć” – historią o chłopcu cierpiącym na porażenie mózgowe, który heroicznie próbuje nawiązać kontakt ze światem i który nigdy się nie poddaje. Nikt się chyba po nim takiego filmu nie spodziewał. Oto okazało się, że mamy w kraju reżysera, który umie opowiadać krzepiące bajki – jasne, przesłodzone, ale nieuciekające przed takimi tematami jak samotność czy cierpienie, co więcej, podejmujące je z rzadko spotykanym na naszym gruncie humorem. Zapachniało Ameryką, trochę nawet Spielbergiem, krytycy w większości chwalili, publiczność dopisała. Sześć lat minęło i Pieprzyca wreszcie znalazł temat, który pozwolił mu nawiązać do swojego największego sukcesu. Zatrudnił nawet do głównej roli tego samego aktora – Dawida Ogrodnika.

Tym razem Ogrodnik wciela się w niewidomego muzyka, Mieczysława Kosza. To postać autentyczna, nasz Bill Evans, genialny jazzowy improwizator. Pochodził z małej wioski na Zamojszczyźnie, wychowywały go siostry zakonne w Laskach, potem była szkoła muzyczna w Krakowie, zaraz za nią kariera – koncerty na Jazz Jamobree, nagroda na festiwalu w Montreux, trasy koncertowe po Francji i Polsce. Zmarł w 31 maja 1971 roku – miał wtedy tylko 29 lat. W poświęconym pianiście dokumencie „Esencja nastroju” ludzie, którzy go znali, pytani o przyczynę jego śmierci, o to, czy wypadł, czy wyskoczył z okna, czy był to wypadek, czy samobójstwo, mówią w większości: pił, miał depresję, zżerała go samotność, rzucił się. Pieprzyca wykorzystuje ten sam motyw sondy w swoim „Ikarze. Legendzie Mietka Kosza”, tyle że tym razem słyszymy od ludzi, że Kosz wcale nie umarł, tylko wyleciał przez okno jak ptak. Ręce opadają.

Pieprzyca legendę rozumie w dość zawężony sposób, nie ma tu miejsca na brud, niejasności, cała para idzie w wykuwanie charakteru, przeciąganie wszystkich elementów na stronę happy endu, chociaż jest to operacja nie do przeprowadzenia. Gdzieś znikła lekkość, która tak dobrze robiła „Chce się żyć”. Fakty z życia układają się w gładkie przebiegi, fałszywie brzmiące pasaże. Problemy z kobietami – są, ale się kończą. Problemy z alkoholem – są, ale się kończą; kończą się, gdy pojawia się na horyzoncie ukochana kobieta. Problemy z graniem – są, ale kończą się, gdy kończą się problemy z alkoholem, a te kończą się, gdy pojawia się ukochana kobieta. Pieprzyca życie Kosza rozdziela na pojedyncze nitki, zwykłą gmatwaninę ścierających się sił, pragnień i emocji zamienia w podróż bohatera, który upada, by się podnieść, a na koniec dostępuje zbawienia. Niech mu będzie, w końcu powstało kilka dobrych filmów na podobnym schemacie. Postać Kosza staje się jednak jego więźniem.

Pieprzyca idzie po linii najmniejszego oporu – z patentów, które stosuje się w tego typu opowieściach, korzysta z gorliwością neofity. Mamy więc zawężenie pola widzenia osoby niewidomej poprzez zawężanie i deformację kadru; przepisywanie kolorów na dźwięki; podkręcanie dźwięków otaczającego świata, żeby opowiedzieć o wrażliwości niepełnosprawnego pianisty na muzykę świata. Patenty patentami, raz lepsze, raz gorsze – najgorzej, że Pieprzyca wraca do nich wielokrotnie, jakby nie wierzył, że za pierwszym razem zrozumiemy jego metafory, a te naprawdę nie są zawiłe. Tak samo wraca do zgrabnych powiedzonek i ulubionych zagrywek Kosza. Kosz mówił w wywiadach: „Wolę nie zapeszać”, Pieprzyca nie byłby sobą, gdyby tego nie wrzucił o raz za dużo. Nie byłby sobą, gdyby nie ogrywał za często scenek, w których Kosz nabiera ludzi na to, że widzi, i gdyby sceny z jego dzieciństwa, gdy grając w piłkę, stał na bramce i „słuchał” nadlatującej piłki, nie powtórzył, gdy Kosz jest już dorosły.

„Ikarze. Legendzie Mietka Kosza”„Ikar. Legenda Mietka Kosza”, reż. Maciej Pieprzyca, w kinach od 18 października 2019Wszystkie elementy biografii Kosza poniekąd w „Ikarze” są: to, że był najduchem, niechcianym dzieckiem; odcięcie od rodziny; koloryt peerelowskiego życia estradowego; wyobcowanie ze świata osoby niepełnosprawnej; opowiadanie o emocjach za pomocą muzyki; wreszcie choroba alkoholowa. Występują one jednak w formie bezpiecznej, miejscami wyretuszowanej, miejscami pretensjonalnej. Gdy Kosz występuje przed swoją profesorką, ta mówi mu po występie, że musi w trakcie gry zapomnieć o klawiaturze i nutach, tylko tak osiągnie wielkość. Ile razy już słyszałem tę mądrość, mimo tego, że do żadnej szkoły muzycznej nie chodziłem. Nie można było znaleźć innego bon motu? Decyzje obsadowe Pieprzycy też nie zaskakują. Maja Komorowska oczywiście jako profesorka; Piotr Adamczyk jako peerelowski lew salonowy i swój chłop; Jowita Budnik jako baba ze wsi; Justyna Wasilewska jako dziewczyna, która ma muchy w nosie; wreszcie Dawid Ogrodnik jako samotnik i neurotyk. Jeszcze ten PRL – znowu nostalgiczny, zgrzebny, ale jakoś swój. Skrzyżowanie Disneylandu i skansenu.

„Ikar” sprawia wrażenie filmu, który powstawał pod wpływem badań fokusowych, przy udziale agencji PR-owej. Jego autor chce idealnie wpasować się w to, co lubią widzowie, i w to, do czego są przyzwyczajeni. Uważa, żeby nikogo nie rozdrażnić, nikogo za bardzo nie zasmucić. W gruncie rzeczy konstruuje próżnię, gdy tymczasem jego bohater w poświęconym mu dokumencie mówił wyraźnie:„Interesuje mnie psychologia”, więc można założyć, że nie obraziłby się, gdyby Pieprzyca jego historię, zamiast uprościć, trochę bardziej skomplikował.