Bombonierka
„Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun”, reż. Wes Anderson

8 minut czytania

/ Film

Bombonierka

Jakub Socha

Kino Wesa Andersona, przez lata krążące wokół lęku przed śmiercią i traumy po stracie, zamieniło się w zabawkę, doskonale naoliwiony mechanizm. „Kurier francuski” to hołd dla dziennikarstwa

Jeszcze 2 minuty czytania

Bistro realizuje zamówienie dla klienta, który wie, czego chce. Kelner w białej koszuli układa na srebrnej tacy pyszności i kurioza: espresso, pastis, wodę, czerwone gauloisesy, ostrygę preriową, w Polsce znaną jako ostryga polska, doskonały na kaca koktajl z żółtkiem jajka kurzego. Zanim oko zdąży zarejestrować pozostałe produkty, kelner już wdrapuje się po schodach. Kamera odsuwa się, żeby złapać widok całej kamienicy, która wygląda jak kalendarz adwentowy z czekoladkami. Kelner pojawia się w jednym okienku na parterze po prawej, potem znika, by po chwili wyłonić się na pierwszym piętrze po lewej. I tak do końca, aż trafi do gabinetu redaktora naczelnego magazynu „French Dispatch”. Kalendarz adwentowy zamienia się w książkę dla dzieci, jedną z tych składających się z gęstych od szczegółów ilustracji. Każda z nich jest inna, na każdej przedstawione jedno miejsce. Na przykład basen: setka pływaków, wszyscy oni, czasami parami, czasami osobno, uczestniczą w jakiejś przygodzie. Ktoś ratuje marynarkę, która zajęła się ogniem od świeczek urodzinowych na torcie. Ktoś ucieka przed plastikową głową rekina. Ratownik robi mostek przed dziewczyną w tajemniczym prochowcu. Gabinet naczelnego jest mały, ale zdołał pomieścić oliwiącego łańcuch rowerowy reportera cyklistę, autora ody do miasta o nazwie Ennui – gdyby tłumaczono tę nazwę na polski, pewnie nazywałoby się Nuda, opartego o parapet dziennikarza z książką w ręce i prawdopodobnie selerem naciowym w ustach. Dwie asystentki, dwóch redaktorów, autorów. Interesantów, dźwięki telefonów, maszyny do pisania, dużą tablicę, na której ułożone są teksty do najnowszego numeru.

Wiele tu nie zdradzę, wiadomo to od samego początku – Arthur Howitzer Jr. (Bill Murray), naczelny „French Dispatch”, umiera. W jego testamencie zostało jasno napisane, że wraz z jego śmiercią pismo ma zostać zamknięte, nie będzie już nowych numerów, nie będzie więcej takiego pisma. Wes Anderson prezentuje, czym ono było – jego najnowszy film składa się z kilku etiud, ekranizacji tekstów z pisma. Pocztówka z miasta, artykuł o młodzieżowej rewolcie, portret szalonego artysty, który zabił dwóch ludzi rzeźnickim nożem i postanowił popełnić samobójstwo płynem do płukania ust, wreszcie opowieść o japońskim szefie kuchni, coś jakby „Uczta Babette” napisana przez Jamesa Baldwina. Charakterystyczne, że te dwa ostatnie Anderson prezentuje w zapośredniczeniu. J.K.L. Berensten (Tilda Swinton), krytyczka sztuki, właśnie tekst z magazynu wygłasza w formie wykładu dla publiczności. Roebuck Wright (Jeffrey Wrigh) jest gościem programu typu talk show, w którym pokazuje, że ma doskonałą pamięć typograficzną, czyli potrafi każdy napisany przez siebie tekst zacytować z pamięci. Tego, co najbardziej fascynujące w procesie pisania, nie da się odtworzyć w filmie, choć oczywiście da się w nim pomieścić dialog, w którym pada, że ten lub tamta to dobry pisarz/ pisarka. Czy portretowani przez Andersona autorzy piszą tak dobrze? Już chyba łatwiej docenić to, że on sam jest świetnym reżyserem.

Wycinanka, origami, wieża do wyciągania klocków, flipper – każda z osobna i wszystkie razem. Anderson nie robi już filmów takich jak kiedyś, w których jest jakaś historia, są jacyś konkretni neurotyczni bohaterowie, którzy przed czymś, na przykład przed sobą, uciekają. Wszystko to jest teraz nieistotne. Kino Amerykanina, przez lata krążące wokół lęku przed śmiercią i traumy po stracie, zamieniło się w zabawkę, doskonale naoliwiony mechanizm, który chce potwierdzić, że jest niezniszczalny, odporny na wypadki, przypadkowe zdarzenia. Jest w filmie krótka migawka z zawodów na obalanie poukładanych w wymyślne ciągi kostek domino – nawet destrukcja u autora „Kuriera francuskiego” ma przebiegać zgodnie z planem.

Dlatego też, gdy wybija poranna godzina, filmowe miasto budzi się na zawołanie, jakby porażone paralizatorem. Dość przerażający obraz, niby bukoliczny – bo widzimy równocześnie piekarzy otwierających piekarnię, gospodynię domową wywieszającą dywan przez okno, robotników idących do fabryki, koty wychodzące z nory – ale jednak jak z Orwella. Kamera staje nieruchomo, ludzie kotłują się w kadrze, wciskają się do niego za wszelką cenę, jakby przerażeni, że poza tym kadrem nie ma nic. Porusza się z prawej do lewej, z lewej do prawej, jak pranie na sznurku między dwiema kamienicami. Albo ląduje na dachu samochodu, który pruje wąskimi uliczkami, ściany napierają na nią, horyzont przybliża się i ucieka. Jest zabawa i szybko się nie nudzi, co wynika w dużej mierze ze sprawności Andersona – tu podzieli kadr jak komiksową kartę, tam przekręci pokrętło i w czarno-biały kadr wedrze się kolor. Pstryknie palcami i naga modelka już stoi w mundurze funkcjonariuszki służby więziennej. Pstryknie drugi raz i hollywoodzki aktor znika z ekranu po dwóch minutach i zamienia się w postać z kreskówki, a epizod z nim w animację.

W tym rękodziele, filmowym przykładzie tapiserii, autor poukrywał sporo smaczków dla wytrwałych detektywów, niektórych nijak nie dałoby się doszukać, gdyby nie pomoc Wikipedii. To dzięki niej można chociażby się dowiedzieć, że imię i nazwisko reportera cyklisty Herbsainta Sazeraca wzięło się od nazw dwóch napojów alkoholowych, likieru i koktajlu pochodzących z Nowego Orleanu: Herbsainta i Sazeraca. Rozkosznie? Byłoby może rozkosznie, gdyby nie kilka wątpliwości. I nie są to wątpliwości natury ekonomicznej. Kiedy naczelny ustala z J.K.L. Berensten jej wydatki przy pisaniu portretu szalonego artysty, rachunek nabijany na kasę ma kilka metrów. Patrząc na tego tasiemca, człowiek zaczyna zastanawiać się, gdzie dzieją się takie cuda. Takie cuda są ciągle na chodzie, chociażby w „The New Yorkerze”, do którego film wyraźnie się odnosi.

Całość zadedykowana jest kilku legendom amerykańskiego dziennikarstwa, na górze listy widnieje nazwisko Harolda „Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun”, reż. Wes Anderson„Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun”, reż. Wes Anderson. USA 2021,  w kinach od 19 listopada 2021Rossa, legendarnego założyciela nowojorskiego pisma. Postać grana przez Murraya to, jak mówi Anderson, wypadkowa Rossa i Williama Shawna, innego słynnego redaktora „The New Yorkera”. Berensten została z kolei zainspirowana postacią Rosamond Bernier. Cyklista to Joseph Mitchell itp. Charakterystyczne jest to, w jaki sposób Anderson postrzega dziennikarzy – to ludzie zanurzeni w świecie, ale tylko trochę, obserwujący go z pozycji niespiesznego przechodnia; zdystansowani, pochłonięci przez swoje dziwactwa, idiosynkrazje. „French Dispatch” przypomina łódź, którą sterował Steve Zissou, trudno sobie wyobrazić, żeby taki magazyn miał stać się globalną marką. Gdy grana przez Frances McDormand dziennikarka – ta z kolei postać ma w sobie cechy dziennikarek Mavis Gallant i Lillian Ross – rusza w miasto, by napisać artykuł o strajkach młodzieżowych, to ostatecznie wychodzi jej opowieść o miłości dwojga młodocianych kochanków w cieniu miłości młodego kochanka i starszej kochanki, poprzecinana opowieścią o przecinkach w tekście, redakcji i interpunkcji. Nie mówię, że od razu trzeba tu było zasuwać Marcusem i Mao, ale można było chociaż spróbować przeczytać uważnie dziennik Gallant z Paryża 1968 roku opublikowany w „New Yorkerze”. To pismo było i ciągle jest czymś więcej niż pudełkiem czekoladek z ładnymi obrazkami, swój autorytet budowało ono w równej mierze na portretach gwiazd, opowieściach o kuriozach, jak i na tekstach o Watergate, Wietnamie, amerykańskich ruchach obywatelskich. Jasne, pisali w nim ci, którzy opowiadali tak naprawdę o sobie, ale pisali też tacy jak Renata Adler, która szczerze nie znosiła wszystkiego, co można podpiąć pod nowe dziennikarstwo. Uważała, że wyznawcy tej szkoły zapominali, że dziennikarz powinien przede wszystkim opowiadać o świecie. Gdyby dziennikarstwo wyrastało z podobnie eskapistycznych pozycji jak te, które zajmuje Anderson i które pokazuje w swoim filmie, w zasadzie mogłoby go nie być. Wystarczyłyby literatura i kino.