Zapytana w którejś z rozmów o „Wilczej rzece”, jak blisko rzeczywistości pozostaje jej nowa książka, Wioletta Grzegorzewska mówi, że owszem, blisko, ale jednak to utwór literacki i nie wszystko jest tu wzięte z życia. „Dodałam drzewo na stancji przy Stonefield, bo mi to drzewo samo tam wyrosło. Nie wiem dlaczego, może jako pocieszenie bohaterki”, dopowiada. A czytelnik nie może oprzeć się wrażeniu, że to samotne drzewo jest jak kiełek lasu fikcji literackiej, który jednak tym razem w książce Grzegorzewskiej nie zaszumiał. Nie mógł, autorka poskąpiła mu czasu. Bała się pewnie, że przysłoni sprawy o wiele dla niej ważniejsze.
Jest marzec roku 2020. Bohaterka „Wilczej rzeki”, Wiola, postanawia opuścić skrawek lądu na kanale La Manche, na którym mieszka, i przenieść się na brytyjską wyspę matkę. Na przeszkodzie staje wybuchająca wtedy pandemia. Rzeczy zdążyły opuścić Wight, ale ich właścicielka, jej córka oraz zwierzęta, pies i kot, utknęły na wysepce. W dodatku Wiola łapie infekcję i spodziewa się najgorszego. Sytuacja staje się dramatyczna. Ostatecznie dzięki pomocy męża, z którym Wiola pozostaje w separacji, rodzina dopada jednego z ostatnich promów do Southampton, a scena odprawy pełna jest grozy, jaką znamy z literatury i filmu. Strażnik trzyma w ręku dowody tożsamości, patrzy raz na nie, raz na podróżnych i celebruje tę niemal absolutną władzę, jaką w tamtej chwili nad nimi ma. W końcu oddaje dokumenty i przekazuje znak niewidocznemu koledze. Kciuk uniesiony w górę, szlaban się podnosi.
Wioletta Grzegorzewska, „Wilcza rzeka”. W.A.B., 400 stron, w księgarniach od października 2021
Dla bohaterki nie oznacza to jednak upragnionej wolności, wręcz przeciwnie, dopiero teraz zaczynają się jej kłopoty. Mieszkanie, do którego planowała się przenieść i za które już zapłaciła, wydając niemal wszystkie oszczędności, okazuje się niegotowe, a lokal zastępczy to obskurna nora w domu zajmowanym przez podobnych do niej życiowych rozbitków z różnych części świata. Na dodatek jedynym oparciem w tych okolicznościach jest mąż, od którego Wiola od dawna próbuje się uwolnić. Wiele wskazuje na to, że problemy bohaterki potraktował jako szansę. A może nawet sam je sprowokował, by była skazana na jego obecność.
Żeby ująć tematykę „Wilczej rzeki” w kilka prostych formuł, można by powiedzieć, że to książka o przemocy domowej, bezdomności i próbie uporania się z traumą. O wyzwalaniu się z opresji i powrocie do życia. Oraz o nowej miłości będącej na tej drodze największym sprzymierzeńcem bohaterki. To także powieść o świecie, któremu pandemia boleśnie przypomniała, że nic – dobrobyt, poczucie bezpieczeństwa, prawa i przywileje obywatelskie – nie jest dane raz na zawsze i w każdej chwili budowla wzniesiona przez człowieka może się zachwiać i legnąć w gruzach. W końcu to historia tych, czyimi rękami tę budowlę się wznosi: na kolejnych stancjach Wiola spotyka proletariuszy, a zwłaszcza proletariuszki wszystkich krajów, które przybyły na Wyspy w nadziei na odmianę życia, a teraz, w obliczu pandemii, błyskawicznie tracą grunt pod nogami, jakby nie wystarczyło, że po brexicie ten świat stał się dla nich jeszcze bardziej obcy niż zwykle.
W „Wilczej rzece” bohaterka Grzegorzewskiej, którą znamy z „Guguł” i „Stancji”, dogoniła swoją kreatorkę. I jeszcze bardziej się z nią zrosła. Tym razem kanwą powieści nie są już poddawane starannej obróbce literackiej zapiski sprzed lat, ale robione na bieżąco notatki. Sporządza się je pospiesznie, w telefonie, w drodze i podczas krótkich postojów, ciągle na walizkach. Jak blisko książce do tych zapisków, wiedzą wszyscy ci, którzy śledzili facebookową aktywność autorki po wybuchu pandemii i po tym, jak wyruszyła w swoją odyseję. Rozpoczęta w marcu 2020 roku, historia kończy się ponad rok później. Premiera była w październiku. Zważywszy na długość cyklu wydawniczego, można powiedzieć, że tę obszerną przecież książkę dostajemy niemal natychmiast.
W tym powieściowym reality show wszelkie niedobory konstrukcji fabularnej i literackości ma nam zrekompensować złudna bliskość i autentyczność świata przedstawionego i bezwzględna szczerość bohaterki-autorki. Czytelnik dopuszczony zostaje do tajemnic jej życia rodzinnego, czy raczej postrodzinnego, zagląda jej przez ramię, gdy ta koresponduje w kochankiem, ba, wchodzi z nią zaraz potem do toalety. I wcale nie musi tam stać odwrócony tyłem. Czasem trudno się oprzeć wrażeniu, że bierze w tym udział raczej na zasadzie voyera albo uczestnika zbiorowej terapii niż czytelnika literatury. I wtedy jego podziw dla odwagi autorki i najszczersze pragnienie, by wszystko potoczyło się po jej myśli, zmaga się ze staroświeckim głodem artystycznej kreacji. Czytelnik tym razem jest płci męskiej i zdaje sobie sprawę, jak politycznie podejrzane są jego ciągoty: czyżby odmawiał autorce prawa do szczerości? Zniechęcał ją do nazywania rzeczy po imieniu i walki o swoje racje? Nic podobnego, on chce, by to wybrzmiało nawet mocniej, by stworzyła tak sugestywny wyraz tej szczerości, że zadrżą od niej w posadach toksyczne bastiony patriarchatu. Nie zabrakło tak wiele. Pewnie wystarczyło na chwilę odłożyć robotę. Niechby się to uleżało.
Tyle że tego akurat autorka nie chciała i nie mogła zrobić. Poza wszystkim innym „Wilcza rzeka” jest jej coming outem , a ten ma swoje reguły, odmienne od literackich. Aby był skuteczny, nie powinien się w nic wikłać i na nic rozmieniać. Co konkretnie wyznaje autorka? Jestem ofiarą przemocy domowej, mówi. Kobietą zmagającą się od lat z alkoholizmem męża, osobą współuzależnioną, której życie nałóg przemienił w piekło. Niedoszłą samobójczynią, odnotowaną w aktach stosownych instytucji czyhających na jakąkolwiek oznakę powracającego kryzysu, by odebrać mi prawa do opieki nad dzieckiem. Jestem znaną polską autorką, ale nigdy nie przestałam być emigrantką prowadzącą życie w obcym kraju na krawędzi nędzy i bezdomności. I w końcu: jestem kobietą zakochaną, która bez względu na wszystko, o czym tu powiedziałam, zamierza walczyć o swoje szczęście.
Tytułowa „Wilcza rzeka” to zatem rzeka Tu i Teraz, heraklitejska, w nieustannym ruchu i zmienności, od której nie oddziela nas wał ochronny literackiej konstrukcji, ale także niebezpieczny żywioł życia. To w końcu ciemna sfera psychiki, która z jednej strony zasila wyobraźnię i pobudza do aktywności, z drugiej zaś nieustannie zagraża, a w najlepszym razie przypomina, że pojedyncze istnienie jest w tym świecie kwestią wyjątkowo ulotną. To stąd nieustanne przeczucie śmierci obecne w powieści, znajdujące zresztą swój wyraz w tytule: w dopływie Missisipi o nazwie Woolf River zginął przywołany w książce Jeff Buckley.
Skoro autorce zabrakło czasu, a przede wszystkim motywacji, by po raz kolejny przerobić swoją biografię na literaturę, pozostaje jej sadzenie pojedynczych drzew fikcji w domenie nagiego, dramatycznie komplikującego się życia, które raz po raz tęsknie spogląda w stronę własnego kresu. Pozostaje dodawanie, czasem nieco mechaniczne, literackich puent w finałach kolejnych rozdziałów. Pozostają jej w końcu piękne, tajemnicze sny, odgrywające tu rolę literackości instant, która wrzucona do książki ma rozlać się po jej kartach i zabarwić dziennikowe zapiski fikcją. Zabarwia i nie zabarwia, można powiedzieć. Raczej dodaje kolejny wymiar samej bohaterce, bardzo, trzeba przyznać, dobrze pasujący do tej emocjonalnej, pełnej empatii i współczucia dla słabych, nieco straceńczej, ale obdarzonej ogromną wolą życia i miłości postaci.
Autorce pozostaje także liczyć na samą rzeczywistość, którą obdarzyła takim zaufaniem. Ta potrafi się odwzajemnić i sama układa się niekiedy w intrygującą kompozycję. Na literaturę pełną gębą jej nie stać, ale zawsze może zaaranżować literackie spotkanie, jeśli nie w czasie, to przynajmniej w przestrzeni. Gdy Wiola osiada na krótko w Hastings, odkrywa, że kilka dekad wcześniej żył tam inny polski pisarz i emigrant, Sergiusz Piasecki, odnajduje jego grób i chodzi po mieście w poszukiwaniu dawnej stancji autora. Przywołuje jego słowa, które – kolejny korzystny zbieg okoliczności – bardzo są bliskie jej własnemu odczuciu świata. Kiedy z kolei poznaje jednego z polskich kompanów męża, Maksa, dowiaduje się, że ma on za sobą karierę właściciela kopalni złota w belgijskim Kongu. Wróci wtedy pamięcią do innego polskiego emigranta pisarza, Josepha Conrada, i wspomni swój pobyt w delcie Tamizy, na mokradłach Esseksu, gdzie ponad sto lat przed nią mieszkał i pisał autor „Jądra ciemności”.
Ale najwięcej literatury jest w języku tej książki. Jak zwykle u Grzegorzewskiej, pięknym i pojemnym. I w poprzedzającym go spojrzeniu, które zawsze intuicyjnie kieruje się tam, gdzie trzeba. Jest to spojrzenie czujne, czułe i zarazem przepastne. Obrazy w tej książce podszyte są wielkim niepokojem i wielką miłością. Za tym spojrzeniem i językiem chce się iść, cokolwiek by nam pokazywały. Ale jednak przydałoby się na tej drodze więcej drzew, literackich punktów orientacyjnych.