Martwa natura z gnijącymi owocami
Joana Coccarelli CC BY 2.0

Martwa natura z gnijącymi owocami

Dariusz Sośnicki

„Zakochany” Hayesa tkwi po szyję w konwencji noir. Mamy i mężczyznę w kryzysie, i wielkie, trochę mroczne i duszne miasto, i prawie femme fatale, i nieudaną miłość

Jeszcze 3 minuty czytania

Trzydzieści osiem tysięcy

Mężczyzna nie ma imienia, ale od pierwszego akapitu wiemy o nim całkiem sporo. Dobiega czterdziestki, ma pewną pozycję, dobry adres, łatwy do wyszukania numer telefonu i jakiś grosz na koncie. Teraz siedzi w barze, naprzeciwko młodej kobiety, popija z nią daiquiri i opowiada o innej kobiecie. Z detalami opisuje mieszkanko tamtej, wynajęte na jednym z wysokich pięter nowojorskiej kamienicy, a jego wyczulone na szczegóły oko obsesyjnie zatrzymuje się na czarnej porcelanowej misie z gnijącymi owocami. Opisuje też lokatorkę tego mieszkanka, z czułością. Czyżbyśmy się spóźnili na początek tej historii? Nie, po prostu mężczyzna nie lubi opowiadać od początku. Od początku wcale nie znaczy najlepiej. On akurat wie o tym bardzo dobrze, jest przecież pisarzem. Rozwiedzionym pisarzem w kryzysie.

Lokatorka mieszkanka też nie ma imienia i też przechodzi kryzys. Jest bardzo piękna i prawie o połowę młodsza od mężczyzny. Do miasta przyjechała dość dawno, szybko się zakochała, wyszła za mąż, urodziła córkę, a potem mąż odszedł i teraz ona chciałaby naprawić błędy: znowu się zakochać, znów wyjść za mąż, urodzić drugie dziecko i wreszcie mieć pieniądze, bo jej pierwszy mąż nie miał dosłownie nic. Jej futerko w płaszczu trochę linieje, ale ona ma jeszcze dość wiary w siebie, by ostentacyjnie to lekceważyć, zwłaszcza w towarzystwie znajomych kobiet, żon albo przyjaciółek bardzo bogatych mężczyzn.

Alfred Hayes, „Zakochany”Alfred Hayes, „Zakochany”. Przeł. Anna Arno, Wydawnictwo Próby, 135 stron, w księgarniach od maja 2021Wiele wskazuje na to, że te dwie poharatane dusze w wielkim mieście mają szansę przyjść sobie z pomocą. Zaczynają nawet negocjować warunki i idzie im całkiem nieźle, ale któregoś wieczora kobieta wychodzi z przyjaciółmi do restauracji i poznaje Howarda, piekielnie bogatego przedsiębiorcę. Ten zaprasza ją do tańca, prawi jej komplementy i zanim taniec dobiegnie końca, zaproponuje wspólną noc, nie za darmo, za tysiąc dolarów. To kwota, która w ówczesnej Ameryce, jak skrzętnie odnotowuje tłumaczka, warta była dziesięć razy więcej niż dzisiaj.

Sprawdzam obecny kurs dolara: 3,81 złotych. Trzydzieści osiem tysięcy złotych za jedną noc. I to nie z jakimś potworem, ale z dość wysportowanym (golf albo tenis, na którym „poci się z zadowoleniem”), prawie kulturalnym (nie lubi opery, ale lubi balet, „bo są tam ładne dziewczyny”) i prawie dobrze tańczącym milionerem („widać było, że zainwestował w kurs tańca dla biznesmenów”). W dodatku, jak się okaże, też po przejściach.

Dziewczyna jest tak zaskoczona, że nie tylko zapomina się obrazić, ale nawet bierze od Howarda numer telefonu. I choć na najbliższej randce z pisarzem opowiada mu to tak, jak się opowiada najzabawniejszą historię z kolacji z przyjaciółmi, to niemal natychmiast zaczyna kalkulować, a pewnie i wyobraża sobie dalsze możliwe scenariusze, wśród których musi być ten najbardziej pożądany. A pisarz? Nagle zdaje sobie sprawę, jak bardzo mu na niej zależy. Ta perwersyjna zabawa wcale go nie bawi. Nie chce, by spotykała się z Howardem. Nie chce, by spotykała się z jakimkolwiek innym facetem. Przecież ją kocha.

Ale jej tego nie mówi i dziewczyna jednak się z tamtym spotyka. Z ciekawości, jak zapewnia. A potem znowu, bo Howard okazuje się „miły”. W końcu kobieta nie przychodzi na umówione spotkanie z pisarzem. Jeszcze będą do siebie dzwonić, jeszcze się spotkają, pójdą do łóżka, gdzieś wyjadą, emocje będą wirować i dowiedzą się o sobie rzeczy, których woleliby nie wiedzieć, ale sprawa jest przegrana. Rozstaną się na dobre, mężczyzna skończy opowiadać swoją historię i wyjdzie z baru. Nie sam. Z kobietą, która słuchała go tak cierpliwie, że nie dane jej było wypowiedzieć choćby jednego słowa.

Po szyję w noir

„Zakochany” tkwi po szyję w konwencji noir, a pewnie i trochę się tą konwencją bawi. Mamy przecież i mężczyznę w kryzysie, i wielkie, trochę mroczne i duszne miasto, i prawie femme fatale, i nieudaną miłość. Za rewolwer musi nam wystarczyć gazowy pistolet w kształcie długopisu (leży obok porcelanowej misy z owocami w mieszkaniu dziewczyny), ale przecież główny bohater nie jest detektywem, tylko pisarzem, więc wszystko się zgadza. Pełnokrwistej zbrodni też nie ma. Jest za to coś w rodzaju zbrodni społecznej, bo jak inaczej nazwać propozycję złożoną dziewczynie przez milionera? W każdym razie wydarzenie to, jak się zwykle dzieje w powieści noir, wybija melancholijnego bohatera z jego stanu i zmusza do przewartościowania swojego życia. Do określenia się i do działania.

Poczucia wyobcowania i izolacji bohaterów jest tu aż nadto. Znawcy tematu mówią, że tym głównie literatura noir różni się od wcześniejszej hardboiled fiction, która z upodobaniem ukazywała zepsucie instytucji społecznych. W bardziej wyrafinowanej literacko powieści noir tło społeczne się zaciera, a na pierwszym planie mamy w pełnej krasie życie psychiczne bohaterów, którzy z opłakanym dla siebie skutkiem uwewnętrznili niesprawiedliwości niszczące wspólnotę.

Często mi tłumaczyła, że kiedy jest sama albo przygnębiona, albo przed okresem, wydaje jej się, że wszystkie więzy ze światem zostały zerwane; ma wtedy wrażenie, że nie istnieje, tylko tkwi w dziwnym zawieszeniu pomiędzy matowym blaskiem niebios a nieważkim ciężarem ziemi. (…) [S]tarała się przekazać mi stan, który zdarzał mi się rzadko, bo ja nie chciałem się od świata uwolnić, lecz nad nim zapanować.

Niech nas nie zmyli buńczuczna deklaracja bohatera. Tak naprawdę on także nie chce, czy raczej nie potrafi, żyć w tym świecie. Próba zapanowania nad biegiem spraw w jego wykonaniu równa się próbie ich zatrzymania. Chciałby ułożyć z najcenniejszych elementów rzeczywistości ładną kompozycję, coś w rodzaju martwej natury.

Chyba mi się wydawało, że sceneria nigdy się nie zmieni: wejdę na klatkę, zadzwonię z dołu, odezwie się brzęczyk, drzwi się otworzą. Znajomymi schodami wejdę na górę, wdychając ten sam zapach w korytarzu, zimą będę zawsze słyszał w tle syk pary, a ona zawsze będzie w domu. Gotowa, ładna, młoda (…). Idylla, którą sobie wyobraziłem, była bardzo wygodna, trwała i niezmienna.

Ale w prawdziwym życiu tak się nie da. „Zbrodnia” Howarda sprawia, że tani stolik kawowy, na którym stoi porcelanowa misa z owocami, zaczyna się chwiać. W końcu gazowy pistolet w kształcie długopisu zostanie użyty. Dziewczyna wypali z niego do naszego bohatera. Jakby chciała mu pokazać, że na nic więcej nie zasługuje. On i te jego marne pisarskie grosze na koncie.

Alfred Hayes: poeta i radykał

Hayes urodził się w 1911 roku w londyńskiej dzielnicy Whitechapel, w rodzinie żydowskich robotników, która u progu pierwszej wojny światowej wyemigrowała do Nowego Jorku. Kiedy zachwiała się nowojorska giełda, a z nią cały zachodni świat, przyszły pisarz wkraczał właśnie w dorosłość. W latach 30. studiował krótko w City College, pisał i publikował wiersze i zadawał się z radykałami (był członkiem młodzieżówki Partii Komunistycznej, czy wstąpił do samej partii, nie wiadomo). To wtedy powstał jego wiersz upamiętniający działacza związkowego Joego Hilla „I Dreamed I Saw Joe Hill Last Night”, który wkrótce stał się w Ameryce popularną pieśnią; po latach wykonywała ją m.in. Joan Baez. W czasie drugiej wojny światowej wcielono go do armii i wysłano do Włoch. Zanim w grudniu 1945 roku wrócił do Stanów, zdążył przyłożyć rękę do słynnej „Paisy” Roberta Rosselliniego. Oficjalnie był współautorem scenariusza, ale córka pisarza twierdzi, że być może także pomysłodawcą całego filmu. W każdym razie z kinem związał się na całe życie, i to nie bez sukcesów, dość powiedzieć, że obrazy z jego scenariuszami dwukrotnie były nominowane do Oscara. Równocześnie pisał powieści, pierwsza, „All Thy Conquests”, będąca powieściową wersją wątków z „Paisy”, ukazała się w roku 1946.

Dziś za najcenniejsze z jego dorobku uznaje się trzy powieści z lat 50. i 60., układające się dość wyraźnie w trylogię: „Zakochanego” (1953), „My Face for the World to See” (1958) i „The End of Me” (1968). Wznowiono je ostatnio w sławnej serii New York Review Books Classics i doczekały się ciepłych recenzji w poważnych periodykach. Często recenzuje się je razem, a „Zakochanego” uważa zwykle za najlepszą.

Ja czytam tę powieść równolegle z książką Piotra Stasiewicza „Sześć odcieni czerni. Szkice o klasycznych powieściach noir”, z której dowiaduję się, że monografistom nurtu zdarzało się tłumaczyć charakter twórczości poszczególnych pisarzy ich pozycją społeczną sprzed debiutu. Pewnie Alfred Hayes nigdy do żadnej monografii powieści noir nie trafi, jego dzisiejsi wydawcy i recenzenci widzą go raczej wśród pomniejszych mistrzów prozy bez podziału na kategorie – ale jeśli nie chcemy czytać tej książki jako brawurowej analizy kolejnych etapów miłosnego afektu, studium zazdrości, hipokryzji i samooszustwa kochanków, to warto poszukać klucza do „Zakochanego” w doświadczeniu życiowym i politycznych sympatiach młodego Hayesa. Propozycja Howarda będzie wtedy zbrodnią społeczną co się zowie. A bohaterowie staną się nie tylko ofiarami traum przeszłości, ale też niesprawiedliwości społecznych i ekonomicznych swoich własnych czasów. W cokolwiek zamarłych i dusznych obrazach miasta, w którym mieszkańcy wysokich pięter obserwują się nawzajem przez niezasłonięte okna, będziemy mogli dostrzec aluzję do antykomunistycznej paranoi senatora McCarthy’ego, a wizerunki przesuwających się bezszelestnie w tle czarnoskórych służących i lęki bohaterki przed wyimaginowanym czarnoskórym włóczęgą, który opuszcza się z dachu na parapet jej okna i włamuje do mieszkania, uświadomią nam, że w roku wydania „Zakochanego” pewna sławna szwaczka z miasta Montgomery ciągle ustępowała miejsca białym pasażerom w miejskim autobusie.

Kto wie, może o tego rodzaju winie mówi wiersz Georga Herberta „Miłość”, który otwiera i kończy tę wysmakowaną, melancholijną i niepokojącą książkę:

Miłość drzwi mi otwarła; lecz dusza nieśmiała
               Cofa się, pełna winy.
Miłość więc, bystrooka, gdy tylko ujrzała,
               Że zwlekam bez przyczyny,
Podchodzi do mnie bliżej i pyta grzesznego,
               Czy mi brakuje czego.
(przeł. Stanisław Barańczak)