Trywialne iluminacje
fot. Jake Belcher

18 minut czytania

/ Literatura

Trywialne iluminacje

Agata Pyzik

„Tęsknota za lepszym światem” najlepiej pokazuje skalę możliwości Ottessy Moshfegh – zaskakujące zaangażowanie ciała, wchłaniania i wydalania, rozkładu, starzenia się, fizjologii i struktury ludzkiego pragnienia, które rzadko wygląda estetycznie

Jeszcze 5 minut czytania

Ottessa Moshfegh co najmniej dwa razy znalazła się w awangardzie pandemii. Kiedy miała 24 lata i jeszcze żadnych istotnych publikacji na koncie, prowadziła klub punkowy w chińskim Wuhanie. Tak, tym samym Wuhanie (scena alternatywna jest tam bardzo prężna). Było upalne lato, co w tym regionie świata oznacza również wilgoć i trudności z oddychaniem. Klub punkowy, który Moshfegh założyła ze swoim ówczesnym chłopakiem, nie prosperował zbyt dobrze. Jej głównym zajęciem było otwieranie baru wczesnym popołudniem i siedzenie tam samotnie do 4 rano. Jak pisze w kawałku zamieszczonym w „New Yorkerze”, zajmowała się wtedy głównie opróżnianiem szklanek z wymyślnymi koktajlami własnego pomysłu, jadła jeden plaster melona na cały dzień i ćwiczyła po cztery godziny dziennie. Chyba po to, żeby poczuć, że jeszcze nie umarła. Związek zdążył się rozpaść, a idea życia tanio na drugim końcu świata zaczęła tracić na atrakcyjności. Moshfegh pożegnała więc ten rozdział swojego życia, otrzeźwiała, spakowała się i wróciła do rodziców – pary muzyków klasycznych i emigrantów z rewolucyjnego Iranu – by pójść na jeden i drugi prestiżowy fakultet z kreatywnego pisania.

Reszta jest historią. Od mniej więcej dekady uważana jest za jedną z najlepszych młodych pisarek amerykańskich. Po drodze zaliczyła asystowanie Jean Stein, muzie bohemy Nowego Jorku i agentce literackiej, która zaniosła jej opowiadania do „Paris Review”. Potem sprawy potoczyły się szybko: nominacje do najważniejszych nagród, w tym Bookera, nagrody, kultowy status, zostanie boginią hipsterskiej literatury. „Mój rok relaksu i odpoczynku” – sztandarowa powieść milenialna – choć dzieje się tuż przed 11 września, stała się perfekcyjną metaforą lockdownu i pandemicznej depresji (to ten drugi raz).

Moshfegh nie należy do osób skromnych. „Nie miałam zamiaru czekać pokornie 30 lat, aż mnie odkryją. Postanowiłam więc zrobić coś śmiałego. Jestem zdolna, zdyscyplinowana, zmotywowana i… zdolna. Czy już o tym wspominałam? Powiedziałam więc: pierdolić. Co znaczy również: pieprzyć ich. Pokażę im, jakie to [napisanie bestsellera] jest łatwe”. Miała rację. Napisana podobno na podstawie poradnika „Jak napisać bestseller w 90 dni” książka „Byłam Eileen” okazała się wielkim sukcesem. Oczywiście nie dowiemy się nigdy, czy rzeczywiście powstała w ten sposób. Wypowiedź Moshfegh to raczej wyraz tego, co sądzi na temat nadętych opowieści innych pisarzy o tworzeniu. Ale krytyków olśniło coś, co olśniło również mnie: Moshfegh jest bezwzględnie, bezlitośnie inteligentna, przenikliwa i umie pisać tak, jakby nieuchwytny urok surrealistycznych dialogów Jane Bowles spotkał witriol Patricii Highsmith. Moshfegh jest dekadencka, niesamowicie złośliwa, ma niewyczerpaną zdolność tworzenia światów, a tym, co ją wyróżnia, jest niepowtarzalny styl: kpiąco-złośliwy, wprost, bez ogródek i cackania się.

Narkotyki

Na długo zanim nastała pandemia, większość swoich bohaterów Moshfegh umieszczała w jakiejś izolacji, w której najczęściej spożywali różne substancje. U Moshfegh każdy ma jakiś narkotyk, ale najważniejsze wydaje się picie. Pije (i prawie się nie odżywia) nauczycielka z „Ulepszania siebie”, pierwszego opowiadania z „Tęsknoty za lepszym światem”. Pije nieszczęsna protagonistka „Byłam Eileen”, której ojciec sadysta również jest alkoholikiem i który nieskończenie pogardza córką, ale można go spacyfikować, „wkładając mu butelkę do ręki”. Łatwiej wymienić tych bohaterów Moshfegh, którzy nie piją, ale ci z kolei biorą narkotyki: przede wszystkim bohaterka „Mojego roku relaksu i odpoczynku”, która przez rok faszeruje się narkotykami, antydepresantami i psychotropami, budząc się raz na trzy dni po to, aby wyjść do sklepu całodobowego po kawę, kilka piw i butelek wódki, a potem wrócić do swojego apartamentu i oglądać po raz setny filmy z Harrisonem Fordem, i tak w kółko, przez okrągły rok.

Otessa Moshfegh, „Tęsknota za innym światem”. Przeł. Łukasz Buchalski, Pauza, 304 strony, w księgarniach od maja 2021Ottessa Moshfegh, „Tęsknota za innym światem”. Przeł. Łukasz Buchalski, Pauza, 304 strony, w księgarniach od maja 2021Rekreacyjnie narkotyki bierze trzydziestoletnia bohaterka opowiadania „Turystyka slumsowa”, przede wszystkim zmitologizowaną przez „Breaking Bad” metamfetaminę – narkotyk biedaków. I tylko świadomość klasowej różnicy między nią a otaczającymi ją ćpającymi przedstawicielami white trash w mieścinie, w której co lato slumminguje, sprawia, że nie zaczyna palić również cracku. Jedzenie to też istotny narkotyk: bohaterowie jednego z najbardziej ryzykownych opowiadań Moshfegh, „To nie jest miejsce dla dobrych ludzi”, osoby niepełnosprawne umysłowo, opychają się bezustannie junk foodem, a wymarzonym prezentem urodzinowym dla jednego z nich ma być wizyta w podrzędnej sieciowej restauracji z półnagimi kelnerkami. Nikt tu nie jest w stanie przyjąć świata na trzeźwo. A za innym światem można co najwyżej tęsknić.

Ale właściwie czym miałby być ten „inny świat”? Inny przecież niekoniecznie znaczy lepszy. Tytuł zbioru „Tęsknota za lepszym światem” zaczerpnięty jest z najbardziej surrealistycznego opowiadania końcowego, „Lepsze miejsce”, w którym mała dziewczynka jest zdeterminowana opuścić ten padół, wierząc, że zabijając odpowiednią osobę, otworzy wyrwę w czasoprzestrzeni, do której uda się jej na chwilę wślizgnąć. Jej starania, opisane w charakterystyczny absurdalny, a zarazem przyziemny sposób, mają jednak doskonale racjonalny sens w samodzielnie skonstruowanym świecie bohaterki.

Oddając się swoim nałogom i pasjom do substancji, bohaterowie Moshfegh nie tyle się niszczą, ile w swoim przekonaniu samo-leczą. Beznadziejna na pierwszy rzut oka powtarzalność rytuałów bezimiennej bohaterki „Roku relaksu…” może wydawać się klasycznym objawem depresji. Kiedy poznajemy traumy, przez jakie przeszli bohaterowie Moshfegh, wszystkie ich odrażające działania stają się po prostu klasycznym przeżywaniem żałoby i smutku. Bardzo rzadko ta praca żałoby się udaje, najczęściej zdaje się, że bohaterowie będą tkwili w beznadziejnych kołowrotkach autodestrukcji do końca życia.

Gdyby rozpisać menu, na którym żyją bohaterowie Moshfegh, wyszłaby z tego iście zatrważająca zdrowotnie mieszanka. Opychanie się junk foodem to nie tylko próba psychologicznej kompensacji niebezpieczeństwa: biedy, klasowego wykluczenia, osamotnienia. Jeśli wziąć wchłaniane substancje za miernik szczęścia i miłości własnej, bohaterowie Moshfegh, można to stwierdzić z całą pewnością, raczej siebie nienawidzą.

Pączkoletka

Czego nie dotknie się Moshfegh, zamienia w arcydzieło zwięzłości i najmroczniejszego humoru, przy okazji kpiąco obnażając praktycznie każdą mrzonkę, w którą wierzy współczesny uprzywilejowany człowiek Zachodu. Kiedy czytam kolejne perfekcyjnie skrojone opowiadanie w „Tęsknocie…”, jednocześnie zżymam się, bo myślę, że tak sardoniczne portrety jest w stanie stworzyć tylko ktoś beznadziejnie mizantropiczny. Ludzie wychodzą u Moshfegh na kompletnych idiotów. Na przykład nieszczęśliwy hipster z „Tańca w blasku księżyca”, który przewala całą kasę na ciuchy, więc mieszka w schowku na buty w starej nowojorskiej kamienicy, którą przez przypadek pali, zostawiając nagrzany piecyk. Wcześniej za ostatnie kilka dolców jedzie autobusem do Providence (to chyba żart ze znajdującego się tam najdroższego w Stanach uniwersytetu Brown, gdzie Moshfegh studiowała) po otomanę z ichniego OLX od szemranego kolesia, który obrabuje go z drogich ciuchów aż do majtek. Poczucie groteskowości, samooszukiwanie się, tragiczna niemożność pojęcia własnej egzystencji to największa kara, jaka spotyka bohaterów Ottessy. W opisywaniu męskich przegrywów Michel Houellebecq okazuje się zaledwie amatorem.

Otessa Moshfegh, „Mój rok relaksu i odpoczynku”. Przeł. Łukasz Buchalski, Pauza, 272 strony, w księgarniach od sierpnia 2019Ottessa Moshfegh, „Mój rok relaksu i odpoczynku”. Przeł. Łukasz Buchalski, Pauza, 272 strony, w księgarniach od sierpnia 2019„Sympatia dla mojego pisania uderza mnie jako coś podobnego do pączkoletki [oryg. cronut], tych pączków za dziesięć dolców czy jakiegoś innego szału na jedzenie w typie «wykwintne spotyka prolskie». Jedzenie tych rzeczy sprawia, że [czytelnicy] czują się, jakby uprawiali turystykę klasową, nie musząc na szczęście jeść jak prawdziwi biedni ludzie” – mówiła „Vice”. Autoironia, wisielczy humor, ale też pewna bezwzględność w traktowaniu otaczającego świata to stałe cechy jej – mówię to z pełną odpowiedzialnością – niepowtarzalnego stylu. „Jestem jak Kate Moss, która robi kupę”.

Rozumiem, że nie każdego powyższy cytat przekona, że ma do czynienia z autorką wybitną, ale przytaczam go, bo wydaje mi się ucieleśnieniem uprawianego przez Moshfegh millenial sublime, milenialnej wzniosłości. W jej prozie da się odnaleźć wszystkie żelazne punkty inteligentnej trendsetterki literackiej: bezwzględną krytykę współczesnego kapitalistycznego świata i konsumpcji, szyderę z elit, zarówno akademickich, jak i tych medialnych. Jednak to, czym zadowoliłby się autor bardziej powierzchowny, czyli jakaś satyra na ten świat, to u Moshfegh zaledwie element sztafażu, zupełnie nieważny w literaturze, gdzie przebija się, ni mniej, ni więcej, dojrzała refleksja filozoficzna nad współczesnym życiem. Moshfegh jest najmniej ciekawa wtedy, gdy folguje milenialnej potrzebie ironii, a najwspanialsza, gdy pochyla się nad kondycją ludzką. Wychodzi z tego coś na miarę Flannery O’Connor, gorzka metafizyka pojedynczego istnienia wyprana z wszelkiego patosu.

Jej bohaterowie nieustannie czują popęd metafizyczny, przeczuwają przecież istnienie czegoś głębszego, „innego świata” – to dlatego szukają ratunku w najgłupszych, najbardziej cynicznych odmianach new age, medycyny alternatywnej czy substancjach psychoaktywnych, nawet jeśli te poszukiwania przedstawione są jak karykatura. Jak w opowiadaniu „Dublerka”, gdzie ładna młoda biała kobieta (podobna do tej z „Roku relaksu...”, typowej białej ładnej młodej kobiety) udaje prezeskę firmy znajdującej się w rękach azjatyckiej rodziny, ale jej egzystencję pochłania medyczne zapanowanie nad… gigantyzmem warg sromowych. Mimo że nic nie rozumie z kulturowych i rodzinnych rytuałów swoich chlebodawców, jej pozycja w amerykańskim społeczeństwie i tak jest nieskończenie wyższa, co ona sama uważa za niesprawiedliwe.

Książki Moshfegh często stanowią satyrę na powracające w kulturze literackiej Stanów nieskończenie pretensjonalne „polowanie na wielką amerykańską powieść” (której autorami, tak się składa, prawie zawsze są biali, a na pewno mężczyźni). Moshfegh gra z gatunkami: niewydana jeszcze u nas „McGlue” to opowieść o marynarzu alkoholiku (znowu) z XIX wieku. „Byłam Eileen” to parodia kryminału. W podobnej stylistyce utrzymana jest też najnowsza „Death in Her Hands”. Nawet jej opowiadania mają w sobie coś z Southern Gothic (mam na myśli filozofię takich autorów jak William Faulkner czy Carson McCullers) – ludzka egzystencja zobrazowana jest jako płonny wysiłek, obracany nieustannie wniwecz nie tylko przez siły natury, społecznych nierówności albo demony drzemiące w każdym człowieku, ale też za sprawą zderzenia z bezsensownością współczesnej, zdebilowaciałej pod wpływem masowego kapitalizmu rzeczywistości.

Jednak tym, co robi robotę, jest tu zawsze język: humor pełen śmiertelnej powagi, jakby Moshfegh przeczytała za młodu Elfriede Jelinek, ale stwierdziła, pewnie z papierosem w ustach i gotowym drinkiem w dłoni: to jest dobre, ale zbyt idealistyczne jak na Amerykę, gdzie wszystko jest jakby magiczne i bezsensowne zarazem. Hasła takie jak „Ameryka” czy „człowiek Zachodu” nie wyczerpują jednak stawki jej pisarstwa. Ta jest znacznie wyższa. Chodzi o całościową świadomość tej zamożniejszej części globu, która skutkuje wiarą w to, że odpowiednio ciężka praca przynosi szczęście, a jeśli przytrafiają się porażki, najwyraźniej się na nie zasłużyło; że samo mieszkanie w Ameryce, bez względu na rasizm, pogardę dla mniej uprzywilejowanych i ewidentne ślady rozkładu dobrobytu, daje wyższość i przewagę nad resztą ludzkości. Jest trochę tak, jakby irańskie pochodzenie Moshfegh nie mogło pozostać bez wpływu na jej punkt widzenia.

Opowieść o przywileju to historia, która mnie interesuje. Do niedawna byłam kompletnym dupkiem, jeśli chodzi o perspektywę planetarną. Uważałam, że jestem wyjątkowa, bo jestem Amerykanką albo chodziłam do szkoły. Nie miałam dla nikogo współczucia, a kiedy widziałam, że ktoś sobie nie radzi, myślałam: gdyby tylko byli tak mądrzy jak ja, nie znaleźliby się w tej sytuacji. A myślałam tak z obawy, że bez takiej postawy mój los się odwróci i będę nikim. Albo było się dupkiem z władzą, albo ofiarą bez niej. Albo masz władzę i przywilej, by nadużywać jej wobec innych i podtrzymywać swój status, albo to ciebie sponiewierają. Mój paradygmat był całkowicie popierdolony. Rzeczywistość nie działa w ten sposób. Nie istnieje tak rozumiana wyraźna granica pomiędzy moim życiem a życiem innych. Myślenie w tych kategoriach było trucizną, jaką wlewałam w świat i w samą siebie. Musiałam nazwać rzeczy po imieniu.

Przytaczam tak obszerny cytat, bo tylko w całości wydaje się opisywać toksyczne działanie świata społecznego, które Moshfegh opisuje w kolejnych książkach. Jej świat często dzieli się na pięknych „wygranych” i brzydkich „przegrywów”, ale akcent pada na to, jak ta gra jest sfingowana. Konkluzje nie podniosą jednak nikogo na duchu, brak tu prostych formułek i rad, jak tę amerykańską grę w nierówności przezwyciężyć. Może dlatego, że w życiu również to tak nie działa.

Trans postdefekacyjny

U Moshfegh interesujący jest powrót kobiecej antybohaterki, kobiety abiektualnej, delektującej się upadkiem, obrzydliwością i robieniem źle. Taka jest Eileen, która samą siebie nazywa najbrzydszą osobą w miasteczku, najbardziej nieciekawą, nudną.

Otessa Moshfegh, „Byłam Eileen”. Przeł. Teresa Tyszowiecka-Tarkowska, W.A.B., 352 strony, w księgarniach od lutego 2016 rokuOttessa Moshfegh, „Byłam Eileen”. Przeł. Teresa Tyszowiecka-Tarkowska, W.A.B., 352 strony, w księgarniach od lutego 2016 rokuJednak Eileen, masochistce czerpiącej rozkosz z wdychania własnych upławów i jedzenia śmieci, największą przyjemność przynosi defekowanie: „Po pastylkach wypływały ze mnie niekończące się zwały stolca, jakby moje jelita rozpuściły się i wypłynęły na zewnątrz w postaci mocno zalatującego chemią szlamu; zawsze miałam obawy, że zawartość sedesu wystąpi z brzegów. Gdy po wszystkim wstawałam, by spuścić wodę, byłam zlana zimnym potem”. Wypróżnianie się, choć ewidentnie jest oznaką zaburzeń odżywania, jest też symbolicznym aktem wolności Eileen – odzyskiwania swojego ciała, prawdziwej cielesnej rozkoszy w całej swej gównianej chwale.

Ta obsesja na temat wagi i wyglądu odbija się echem w innych książkach, głównie w „Roku relaksu…”. Bohaterka przez rok prawie nie je (przypomina się ten plaster melona dziennie w Wuhanie), utrzymując się na granicy anoreksji, co jednak sprawia, że otoczenie uważa ją za piękną. To bardziej szyfr niż postać z krwi i kości, nie tylko dlatego, że bezustannie śpi. Bohaterka chce samą siebie zatrzeć, jak sama mówi. A śpi po to, żeby osiągnąć życiowy reset i wstać z łóżka już jako ktoś inny. Celowo więc skąpi nam, w przeciwieństwie do Eileen, informacji na swój temat, i tylko mimochodem dowiadujemy się, jak bardzo jest straumatyzowana i zaburzona. Choć bardziej przeraża, że póki jest piękna (czytaj: chuda), otoczenie nie zauważa, że dzieje się coś niedobrego.

Obrzydliwość to temat Moshfegh. Dostarcza ona czytelnikom wielu opisów fizjologicznych dolegliwości, które zdają się podyktowane nie tyle chęcią epatowania, ile próbą wyostrzenia psychicznych cierpień. „Moja klasa mieściła się na parterze, obok kanciapy zakonnic. Rankami wymiotowałam w ich toalecie” – brzmi pierwsze zdanie „Ulepszania siebie”. W opowiadaniu „Pan Wu”, którego oryginalny tytuł w „Paris Review” brzmiał „Disgust” (Obrzydzenie), tytułowy Amerykanin chińskiego pochodzenia, mężczyzna w średnim wieku, beznadziejnie kocha się w kobiecie z salonu gier. Jednak ponieważ nienawidzi samego siebie (za to, że korzysta z usług prostytutek, konsumuje podłe jedzenie, jest biedny itd.), jest też obrzydzony swoim pożądaniem i zaczyna pałać niechęcią do kobiety, której pragnie.

Czy jest obleśny? Z pewnością. Powinien oberwać w ramach #metoo? Na pewno. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że w swojej pasji do obleśności Moshfegh nie tylko pragnie nihilistycznie udowodnić, że ludzie, zwłaszcza mężczyźni, są potworni. Oceny moralne zdają się jej po prostu nie interesować. Podobnie jak u jednego z jej literackich idoli, Charlesa Bukowskiego, nazywanego przez krytykę „poetą laureatem marginesu”, jej fascynacja kieruje się w stronę społecznego miękkiego podbrzusza. Moshfegh chyba też bardzo nie chce być postrzegana jako ofiara: w dobie #metoo, kiedy łamy magazynów literackich zalały opowieści o molestowaniu, opublikowała w „Grancie” swoją wersję zatytułowaną „Jailbait” (Lolitka), w której napisała, że świadomie wykorzystała zainteresowanie starszego mężczyzny ze świata literackiego, żeby się rozwinąć jako pisarka. „W wieku 26 lat jestem wystarczająco biegła w lekceważeniu i cynizmie. Zakładam, że ludzie są samolubni, co obniża moje oczekiwania i pozwala mi wybaczyć. Co więcej, bycie samolubną daje mi siłę, aby odrzucić iluzję, że dostanę cokolwiek, na czym mi zależy dzięki «byciu miłą»”.

Z jej wszystkich dotąd opublikowanych po polsku książek to właśnie opowiadania zebrane w „Tęsknocie za lepszym światem” najlepiej pokazują skalę możliwości Moshfegh. Zaskakujące zaangażowanie ciała, wchłaniania i wydalania, rozkładu, starzenia się, fizjologii i struktury ludzkiego pragnienia, które rzadko wygląda estetycznie – to klasyczne, a zarazem odświeżające ujęcie romantycznego „piękna znajdowanego w grozie”. Zdania biegną tak niekonwencjonalnie, że już samo obserwowanie rozwijającej się treści budzi ekscytację. Życie bohaterów to jakiś nieśmieszny żart. A w tle są jeszcze inne cierpienia jeszcze innych ludzi i istnień, takie, które rzadko, jeśli w ogóle, przedostają się do głównego kadru. Zarówno początki, jak i zakończenia poszczególnych opowiadań następują w tak cudownie przypadkowych miejscach, jakby pisarka pogrywała sobie z naszym przemożnym pragnieniem domknięcia, konkluzji, pokrzepienia. Zamiast nich jest tylko beznadziejnie trywialna iluminacja dnia powszedniego, w otoczeniu tych samych znienawidzonych przedmiotów i ludzi, kiedy przepycha się kolejne dni, żeby szybciej minęły. Trwająca ułamek sekundy iluminacja, po której wiemy, że odtąd będziemy zapewne żyli dokładnie tak samo.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).