Osiemnaście opowiadań Tadeusza Różewicza to przytłaczająca dawka słów od poety, którego kojarzymy z absolutnym radykalizmem formy i języka. Tom „Wycieczka do muzeum” zbiera teksty rozproszone, te znane (jak opowiadanie tytułowe) i te trudniej dostępne. Czytane jako całość, porażają – jako jedyny w swoim rodzaju zapis doświadczenia człowieka i Polaka w XX wieku. Autor „Ocalonego” wyciągnął ostateczne konsekwencje z tego, co Adorno powiedział o literaturze po Auschwitz, idąc jednak znacznie, znacznie dalej. Już nie tylko pewne jej rodzaje stały się niemożliwe. Umarło wszystko, co mogło prowokować jakiekolwiek estetyczne odczucia, a przede wszystkim umarł człowiek. Niewiele jest w literaturze tak doskonałych, przekonujących opisów duchowej śmierci, martwoty człowieka, który przeszedł przez hekatombę II wojny światowej.
Tadeusz Różewicz „Wycieczka do muzeum”.
Biuro Literackie, Wrocław,
244 strony, w księgarniach od czerwca 2010Jest to też, wbrew słynnej niechęci Różewicza do wypowiadania się o sobie, tom bardzo autobiograficzny. Jedno z najbardziej wstrząsających opowiadań dotyczy brata poety, Janusza, rozstrzelanego przez gestapo – to zapis próby powrotu poety, ale też całego polskiego społeczeństwa, do życia po wojnie i opowieść o tym, dlaczego jest to niemożliwe. Różewiczowski bohater snuje się przez świat po pożodze jako młody człowiek próbujący stanąć na nogi po wojnie, i jako mężczyzna w średnim wieku, który w opowiadaniu „Śmierć w starych dekoracjach” przyjeżdża do wiecznego miasta, żeby skonać wśród dekoracji teatralnych imitujących wielkość Rzymu. Jest to jednak wciąż jeden bohater, ten sam, który w „Kartotece”, w geście ostatecznej odmowy, przestaje wstawać z łóżka. „Jestem jednym z was, jestem też człowiekiem. Mówiąc zresztą szczerze, zetknąłem się z różnymi ludźmi, którzy byli gorsi ode mnie. Jestem przeciętnym młodym człowiekiem, który miał osiemnaście lat, kiedy wybuchła druga wojna światowa.”
W „Nowej szkole filozoficznej” wstrząsa scena powojennego spotkania z profesorem filozofii (przypominającym Kotarbińskiego albo Ajdukiewicza). Młody Różewicz chce zapisać się na seminarium. Lista wymienianych przez niego wielkich nazwisk brzmi jakoś głucho, cienko, niewyraźnie. Wobec doświadczenia, jakie zdobył w lasach w czasie wojny, nie ma znaczenia.
W poczuciu obrzydzenia, że się przetrwało, czuje się napór na nowo nawarstwiającego się życia, głos, że „trzeba” znowu zacząć żyć, choć wszystko dookoła krzyczy o śmierci i poraża swoją obrzydliwością. Mimo początkowego szoku zaczynamy przywykać do istnienia. Tytułowe opowiadanie o wycieczce do Auschwitz kilkanaście lat po wojnie, mimo szokującego zestawienia zachowania zwiedzających i powagi wydarzeń, które miały miejsce w obozie, przynosi, ku naszemu zaskoczeniu, pewnego rodzaju oczyszczenie. A dzieje się to dzięki Różewiczowskiemu zmysłowi ironii. Ojciec strofujący córeczkę, że jak będzie niegrzeczna, też tam trafi, gawiedź dopominająca się o widok krematoriów. Wobec niewyobrażalności Auschwitz jedyną możliwą reakcją jest wygłup, bo groza masowego mordu w żaden sposób nie przystaje do głupiego i wszędobylskiego życia.
Różewicz podważa tezy o banalności zła: komendant Oświęcimia Rudolf Hoss w swojej autobiografii oddzielał swoją „ludzką twarz”, jaką miał dla rodziny, i twarz wyrobnika zbrodni. Twierdził, że tylko zbieg okoliczności zrobił z niego mordercę. Szukanie cech „ludzkich” w zbrodniarzach prowadzi tylko do jednego wniosku: że jeśli mieli serce, jest to największa potwarz dla ludzkości. Dlatego lepiej wybrać milczenie, albo zwyczajność, jakiś tryb bardzo blisko życia: postąpił tak w polskiej poezji Białoszewski.
Poczucie śmierci dyszy nad bohaterem tomu bezustannie. Wstrząsające są opisy niemożności powrotu do życia. „Wszystko skończyło się raz na zawsze, cokolwiek będę robił, jestem martwy.” „Przerażające są chwile, kiedy czuję, że nie istnieję.” Sama kategoria podmiotu rozszczepia się i dewaluuje, bo nie ma i nie może być doświadczenia na powrót scalającego egzystencję. Pozostaje całkowity bezsens istnienia, wobec którego nic nie da się zrobić, ale wobec którego powstaje Różewiczowska wizja literatury.
Literatura to „smutna melodyjka śmierci, którą wygrywam na organkach z milionami anonimowych ludzi, ledwo dochodzi do Tronu…” Finałowe opowiadanie, przywodzące na myśl „Proces” Kafki, przypomina nieusuwalny absurd egzystencji: historia została wprawiona w ruch, ale Maszynista już dawno „zapomniał o oskarżonym, procesie i całej historii”. Pozostali tylko aktorzy, ponieważ „bieda polega na tym, że ludzie chcą żyć dalej”. Nie ma oczywiście żadnego rozwiązania tragicznego splotu, ale wielka literatura przenosi te rozważania w kompletnie inny wymiar.