Idea festiwalu The Artists wydaje się nęcąca. Oto pewnego rodzaju żart z muzycznych aspiracji artystów – znajdźcie mi takiego, który nie chciałby jak Martin Creed z Young British Artists urządzać szalonych koncertów. Impreza wydaje się też sympatycznym odniesieniem do wielu najciekawszych momentów w historii muzyki popularnej, kiedy zespołom wywodzącym się ze szkół artystycznych udawało się przebić do mainstreamu, zwłaszcza w epoce punka i post-punka. Dla muzycznej awangardy istotna była wtedy estetyka – Warhol projektował okładki Velvetom, Richard Hamilton uczył sztuki Bryana Ferry'ego w Newcastle i zainspirował Roxy Music, a niemal obowiązkiem było odwoływać się do estetyki przedwojennej radykalnej awangardy – futurystów, dada i konstruktywistów. Zespoły przyjmowały nazwy na cześć ruchów artystycznych, które zapoczątkowały sztukę performansu, jak w przypadku labelu ZTT („Zang Tumb Tuuum”, tytuł poematu dźwiękowego Filippo Tommaso Marinettiego) i Art of Noise (to oczywiście nawiązanie do manifestu futurystycznego „Sztuka hałasu” Luigego Russola). Cabaret Voltaire, pionierzy muzyki industrialnej, zaczerpnęli z kolei nazwę od zuryskiego dadaistycznego kabaretu Hugo Balla i Emmy Hennings. Na dadaistach i futurystach wzorował się również nurt Neue Deutsche Welle, a inspiracje ze sztuk pięknych czerpały też bardziej popowe zespoły nowofalowe. Nie wspominając o nowojorskim undergroundzie lat 70. i 80., którego muzyczni przedstawiciele jak Blondie, Talking Heads czy Sonic Youth albo sami byli artystami, albo współpracowali z artystami konceptualnymi.
W Polsce muzyka alternatywna w galerii to też niemal lokalna tradycja – w PRL artyści grali w galeriach, aby uniknąć cenzury, galerie stanowiły też jedyne wsparcie dla eksperymentalnych projektów. Lata 80. przyniosły wybuch punka, a w drugiej połowie tej dekady złagodzono cenzurę, co doprowadziło do wielu wspólnych projektów artystów i muzyków sceny alternatywnej. To zjawisko nasiliło się po upadku komunizmu.
Zasadnicza różnica między muzyką tworzoną przez zaangażowanych artystów a wykonawcami mainstreamu lat 60., 70. i 80. leżała nie w samej muzyce, a w podejściu. Bardziej niż o dźwięk chodziło o metodę sztuki awangardowej – uruchomienie u odbiorcy postaw krytycznych wobec status quo. Bardziej niż o „jak”, chodziło o „po co”. Muzyka miała zaktywizować politycznie słuchacza. Dziś takie kwestie artystów już na poważnie nie interesują. Tradycja wymiany idei między szkołami artystycznymi a muzyką popularną została przerwana. Na zachodzie nie ma już darmowego szkolnictwa artystycznego dla niezamożnych. To z takich szkół wywodzą się Brian Eno, Bryan Ferry czy muzycy post-punkowej legendy, grupy Wire. Dziś nie da się przeczekać kilku lat na zasiłku, aż dojdzie się do czegoś naprawdę dobrego, co miało miejsce jeszcze w przypadku Jarvisa Cockera (Pulp). Większość współczesnych gwiazd pop, od Coldplay przez Lily Allen, Adele po Florence Welch (Florence & the Machine) to absolwenci prywatnych szkół artystycznych.
Tegoroczna, trzecia już edycja The Artists pokazała znaczącą różnicę między sposobem, w jaki polscy i zagraniczni artyści rozumieją swoją twórczość, a zwłaszcza, jak rozumieją ją artyści i artystki. Jedynymi postaciami, które miały odwagę zakpić ze swojej roli czy wizerunku, były dziewczyny lub queerowe chłopaki. Dał się też we znaki brak zdecydowania, czym festiwal ma być. Układający program chyba nie potrafili zdecydować, czy pójść w totalną ironię i pastisz, czy próbować zachować powagę.
Zgadzam się, że różnorodność może być zaletą, ale na tegorocznej edycji pojawiali się artyści o kompletnie odmiennych wrażliwościach, co powodowało estetyczny chaos. W programie znalazły się projekty, które odsiałabym natychmiast. Izraelskie Reines Girls (wbrew nazwie wokalista jest mężczyzną) grali najbardziej możliwie bezpłciowego, sztampowego rocka, którego artystyczności czy konceptualizmu nie sposób dostrzec. Natomiast projekty stricte muzyczne, choćby Szelest Spadających Papierków, związany ze sceną trójmiejską i z Totartem, również sprawiały wrażenie dołączonych do listy „na doczepkę”, ze względu na szacunek dla dorobku. Pewnie też nie ja jedna trochę już się gubię w niezliczonych projektach Macia Morettiego. Kolejny z nich, Fransua i Benua był potwierdzeniem, że idąc w ilość, ryzykuje się ich zapamiętywalność.
Publikowanie własnej sztuki nigdy nie było łatwiejsze. Zarazem zarabianie na muzyce awangardowej jest coraz trudniejsze, pozostaje więc ironiczna identyfikacja i naśladowanie trendów w obecnej kulturze. Wielu twórców występujących w tym roku na The Artists zdecydowało się na granie tożsamościami: internetowe aktorki porno, gwiazdy pop w stylu Michaela Jacksona. Królowała muzyczna retromania: dźwięki disco i syntetyczne brzmienie lat 80. Dziś być młodym artystą to być biednym, nie mieć nic do stracenia, a przy okazji być 24 godziny na dobę w internecie. Dlatego zaproponowane projekty to nieustanna gra masek, postinternetowa ironia i zgrywa, bycie zawsze trochę „przegiętym”, kwestionowanie swojej seksualności.
Ze względu na coraz większą obecność artystów zagranicznych, w tym roku dało się zauważyć rozchodzenie się festiwalu w dwie strony: z jednej, przeważnie polskie projekty muzyczno-eksperymentalne, które sprawdziłyby się na jakimkolwiek innym festiwalu muzycznym. Z drugiej: projekty igrające z estetyką internetu, gwiazd popu czy nawet Kościoła katolickiego, jednocześnie pokazujące, że z internetowego matriksa nie ma wyjścia. Wizualnie atrakcyjne, ale też performatywnie przemyślane i dopracowane, przykuwały uwagę znacznie łatwiej i dużo lepiej się sprawdziły na dużej scenie Parku Sowińskiego. Z tego też względu całkiem muzycznie wartościowe projekty jak Langfurtka, czyli duet Mikołaja Trzaski i Adama Witkowskiego ginęły obok atrakcyjnego popu. Udany, ale w programie odstający od reszty projekt muzyka i artysty, oczywiście znalazł się tu ze względu na artystyczne proweniencje Witkowskiego. Mimo intrygującej formy (w audiosferę wplecione zostały field recordings z osiedla w Gdańsku, gdzie obaj muzycy mieszkają), występ został całkowicie zdominowany przez muzyczną osobowość Trzaski, a przecież nie tak miało być.
Może czas porzucić klasyczny styl męskich wirtuozów? Albo przynajmniej, na festiwalu kładącym akcent na „artystowskość”, chociaż spróbować stworzyć show? Znacznie lepiej wypadły projekty oparte na graniu z wizerunkiem i wizualnością. Pierwszym takim występem było Elbis Rever, który początkowo mnie przeraził. Trzy wymalowane i półnagie laski zaczęły się wywijać do latynoskiego karaoke, przybierając kuriozalne, pornograficzne pozy, instagramując na żywo swój występ dzięki tzw. patykowi do selfie umocowanemu na smartfonie, łącząc to z softcore'ową pornografią z anonimowych instagramów przewijających się na wizualizacjach w tle. Zapewne tak wyglądałby zespół założony przez Hannę Horvath, główną bohaterkę serialu „Girls”. Ta sama ironia, eksponowanie swojej nieudolności, celowo przesadzone udawanie gwiazdek porno, marnej jakości, przeżarta przez wielokrotne nagrywanie muzyka w stylu chillwave lub występów na żywo Marii Minervy, diwy wytwórni Not Not Fun. Ale po chwili publiczność była już ich i wcale się temu nie dziwię. Nie chodzi tylko o to, że trójka młodych dziewczyn z energią i poczuciem humoru zawsze lepiej sprawdzi się na scenie od faceta wgapionego w laptopa. Elbis Rever mówią nam też znacznie więcej o współczesnej ikonosferze.
The Artists, Warszawa, Park Sowińskiego, 20 czerwca 2015W swoim projekcie dziewczyny mierzą się z nieustanną seksualizacją wizerunków kobiet w mediach i egzotyzacją hiszpańskojęzycznych piosenkarek, kojarzonych z tanim seksem. A tandetny bit, które produkowały na swoich samplerach i automatach perkusyjnych, okazał się zaskakująco taneczny i uzależniający. Na warszawskich imprezach, zwłaszcza tych organizowanych przez instytucje sztuki, ludzie są zazwyczaj zbyt cool, aby zniżyć się do tańczenia, więc tłumek wyginający się jak w nocnym klubie o godzinie 18 można uznać za sukces. Cały występ Elbis Rever, zespołu, który powstał w Warszawie i składa się z hiszpańskich studentek na Erasmusie i Amerykanki, przypomniał mi estetykę gatunku electroclash z początku lat 2000 czy radykalne feministki Chicks on Speed, wykorzystujące szlagiery disco dla swojego bezkompromisowego antypatriarchalnego komunikatu. Pamiętacie wyzywające występy Peaches? Już wtedy electroclash grał celowo z trashową, tandetną estetyką – i był ulubioną muzyką imprez art worldu. Elbis Rever kazał mi zatęsknić za nieśmiertelnym „Teaches of Peaches” – myślę, że jeśli dziewczyny zaangażują się dodatkowo w gender studies czy praktyki BDSM, czeka je świetlana kariera, przynajmniej na imprezach art worldu.
Park Sowińskiego zazwyczaj gości znacznie huczniejsze imprezy, np. występy gwiazd amerkańskiego r'n'b, które w przeciwieństwie do naszych The Artists mogą sobie pozwolić na niesamowite show ze światłami i wizualizacjami. Dlatego wiele projektów organizowanego przez Zachętę festiwalu starało się uczynić z tej niskobudżetowości zaletę. Elbis Rever strzelały dyskotekowymi światłami. Irlandzka performerka Suzanne Walsh w powłóczystej sukni, z operowym śpiewem i gestami rąk niczym Kate Bush w teledysku do „Wuthering Heights”, starała się zrekompensować brak efektów specjalnych dymem i szalonymi spojrzeniami w publiczność. Pochodzący z Detroit Duane miał tyle czaru, charyzmy i werbalnego rozmachu, że wyczarowałby show nawet z jednej rolki pociętej krepiny (co nie odstawało za bardzo od tego, co rzeczywiście wykonał), a rosyjska grupa muzyczno-performerska IHNABTB, rekompensowała brak budżetu szaleńczymi ekwilibrystykami i striptizami wokalisty, ktory tarzał się po podłodze wśród publiczności, skakał po ławkach, a w myśl „każdy artystą” zapraszał ludzi na scenę i w końcu rozbierał swoich kolegów z zespołu.
Jednak najlepiej formułę show pojęła misjonarka pop-katolicyzmu Ada Karczmarczyk (vel ADU), artystka totalna i życiowa maksymalistka. Jej siła nie bierze się wcale ze zgrywy wobec popowej czy katolickiej estetyki, ale przeciwnie – na stuprocentowej z nią identyfikacji. Starając się łączyć misję sztuki awangardowej z ewangelizacyjną, Karczmarczyk, która przeżyła nawrócenie i całą sprawę traktuje śmiertelnie poważnie, powaliła konkurencję skondensowaną, 15 minutową disco-mszą, prześcigając najdziksze watykańskie fantazje Felliniego, wcielając się na przemian w queerowego Jana Pawła II i gotycką Maryję w srebrzysto-odblaskowych legginsach. Występy ADU przypominają internetowych kamikaze gotowych uczynić wszystko, aby zostać zauważonymi (kochanymi, uwielbianymi). Sama Karczmarczyk ma niezwykle rozbudowaną personę internetową, z którą się całkowicie utożsamia. Przed katolicką mistyczką wyspiewującą reggae-songi o Matce Boskiej, były to popowe diwy pokroju Lady Gagi i Beyoncé, teraz na koncertach towarzyszą jej kartonowe repliki naturalnej wielkości przedstawiające samą artystkę. Stąd też śmiech, który wzbudzają jej performansy, łatwo przeobrazić się może w niesmak, przerażenie czy chęć ucieczki. Jej festiwalowy występ była jedyną autentycznie subwersywną i niepokojącą propozycją: zbyt dziwną i absurdalną, niepasującą ani do środowiska sztuki, ani do estetyki znanej z ruchów oazowych. Hity: „Bit z serca Jezusa”, „Jaraj się Marią”, czy ewokatywne „Idź do światła i nie pierdol”, zasługują na popularność równą przynajmniej największym hitom disco polo.
Drugim tak atrakcyjnym momentem wieczoru był wspomniany występ Duane’a aka Brand New Dog. Queerowy młodzieniec o aparycji młodego Michaela Jacksona rozbrajająco wyznał, że jest to jego pierwsza zagraniczna wycieczka w życiu (tym większe brawa dla kuratorów!). Był ubrany z ostentacyjną elegancją typową dla Afroamerykanów z lat 80. Szczególnie zwracały uwagę teksty jego piosenek pełne autorefencji, naigrawające się z pretensji do bycia gwiazdą. Nad tym wszystkim dominowała urocza osobowość. Muzyczne odniesienia Duane’a to zarówno Prince, Michael Jackson, MC Hammer, jak i chicagowski house, a w końcu podziemna nowojorska scena gejowska i vogue (albo ballroom disco). Vogueing to ostentacyjny taniec, przypominający pozowanie do zdjęć w glamourowych magazynach, takich jak „Vogue”. Ten taniec i imprezowanie zostały wynalezione przez queerowe subkultury Czarnych i Latynosów w Nowym Jorku lat 80. Poddani ostracyzmowi z powodu AIDS, musieli sami wynaleźć sposoby na nieskrępowaną zabawę, najczęściej w opuszczonych postindustrialnych przestrzeniach zwanych ballroomami. Kulturę tę uwieczniła Jennie Livingston w filmie „Paris is Burning” z 1990.
Duane na przemian miksował muzykę na laptopie, przeglądał się w lusterku, szminkował, kręcił piruety, ciął na strzępy parasolkę, chodził na czworakach z nożem w zębach i tańczył z publicznością. Miałam wrażenie, że chociaż na pół godziny uczynił Warszawę równie ekscytującą co podziemny Nowy Jork lat 80.
To było znakomite zwieńczenie festiwalu, na którym przecież chodziło o igranie z umiejętnościami i osobowościami, zaprzeczanie skromności środków, performerski maksymalizm. Na The Artists AD 2015 ujawniło się postinternetowe pokolenie bezustannego przeglądania się w lusterku sieci, portali społecznościowych, zamieszczania selfie, wynajdywania, przeżuwania i wypluwania kolejnych tożsamości i rzeczywistości. To samo w sobie oczywiście może być problematyczne – pokolenie selfie w nieskończoność multiplikuje te same negatywne procesy (takie jak obsesja na punkcie wizerunku), które zauważa i którym się jednak nie przeciwstawia – bronią jest tu co najwyżej ironia. Taka postawa ma wiele słabości. Jednak na polskim gruncie chyba wolę sytuację, w której ktoś przynajmniej zwraca na to uwagę. Zwłaszcza Duane, Elbis Rever i ADU zdają się rozumieć naturę tej „nierzeczywistej rzeczywistości”. Podczas ich występów zapłonął nie tylko Paryż, ale również Warszawa.