Inteligencki warszawski dom, szczęśliwe dzieciństwo, kochający chłopak, potem mąż, dziecko, doktorat na dobrym uniwersytecie w Stanach, kilka lat spędzonych w amerykańskich laboratoriach – tak mogłaby brzmieć nachalnie cukierkowa historia czyjegoś życia. Nic bardziej błędnego. W tej opowieści miłość nie ochroni małżeństwa, wykształcenie nie zapewni pracy po powrocie do Polski, a nadwrażliwość przeistoczy się w depresję. Brzmi jak banał – znamy mnóstwo takich historii opowiadanych podczas nasiadówek przyjaciół, kobiecych wieczorów, plotek wymienianych między znajomymi.
Kaja Malanowska, „Drobne szaleństwa
dnia codziennego”. Krytyka Polityczna,
240 stron, w księgarniach od 16 kwietnia 2010Ale siłą powieści (pamiętnika? zbioru blogowych postów?) Kai Malanowskiej nie jest wyjątkowość jej historii, ale furia i szczerość, z jaką się nimi dzieli. „Drobne szaleństwa dnia codziennego” to 250 stron kobiecej furii, post (czy aby na pewno?)-depresyjny dziennik, zebrany i zredagowany blog, który prowadziła autorka przez rok swojej choroby. Zazwyczaj nie ma nic nudniejszego i bardziej rozczarowującego niż czytanie cudzych wynurzeń o własnym nieszczęściu, ale tym razem się udało, głównie dzięki bezkompromisowości Malanowskiej, która w swojej demaskatorskiej pasji nie oszczędza nikogo, a przede wszystkim – siebie.
Obserwujemy „upadek” w depresję trzydziestoparoletniej kobiety, którego źródłem jest nagła świadomość, że nic, nawet dwadzieścia wspólnych lat i pozorna sztama na resztę życia z ukochaną osobą, nie tworzy wystarczającej bariery ochronnej przed bólem, samotnością, frustracją. Bohaterka dowiaduje się nagle, że mąż zakochał się w studentce; zdradził ją, ale chce z nią zostać – i po prostu się załamuje. Przestaje wychodzić z domu, przestaje jeść, spać, staje się z pełną świadomością nieznośna dla otoczenia, po jakimś czasie odsuwają się od niej wszyscy poza kilkoma najbardziej wypróbowanymi przyjaciółkami. Wizyty u kolejnych terapeutów, psychiatrów, pigułki, codzienne zaciskanie zębów, obsesyjna zazdrość, bezsenność, walka o miłość męża, która staje się kampanią nienawiści, ataki płaczu i histerii, kolejne nieudane wyjazdy, próba ratowania związku, a tak naprawdę trzymanie się zębami brzytwy, rozpaczliwe pragnienie utrzymania się na powierzchni za wszelką cenę, które nie przynosi rezultatów. Bohaterka spada coraz głębiej w dół, od czasu do czasu ma lepsze dni, okupowane potem tygodniami doła.
Jednak książka Malanowskiej to znacznie więcej niż tylko zapis zakończonej sukcesem ucieczki przed szaleństwem. To właśnie depresja, roczna wyrwa w życiu bohaterki, uświadomiła jej istnienie niezbywalnej samotności, pustki, która jest prawdziwą treścią każdego życia, skrywaną za maskami powodzenia, udawanych sukcesów i pozorowanego szczęścia. Kazała przypomnieć sobie i przemyśleć na nowo własną egzystencję. Zobaczyć znaczenie faktów, ludzi, zdarzeń, na które nie zwracała wcześniej uwagi.
„Szaleństwa…” są jedynym w swoim rodzaju zapisem doświadczenia trzydziestoletniej kobiety mieszkającej w Polsce, gdzie mimo pozornej emancypacji nawet wykształcone, inteligentne i subtelne kobiety w wielkich miastach czują się dramatycznie zależne od mężczyzn, gdzie w pewnych kręgach akceptuje się zdrady, ale nie akceptuje się cierpienia z tego powodu. To kronika nieszczęśliwych kobiet i przegranych mężczyzn, nieuchronnie osiągających wiek średni, cynizmem maskujących świadomość, że zaprzepaścili własną szansę.
Nie przeszkadzają mi w tej książce niedociągnięcia stylistyczne czy powtórzenia – Malanowska bodaj jako pierwsza odważyła się napisać, i to niesłychanie ironicznie, o zjawiskach, które się pomija, bo mówienie o nich zwyczajnie nie należy do dobrego tonu. Na przykład o tym, że feminizm inteligentnych kobiet w Polsce to medialna fikcja, ponieważ kobiety po trzydziestym piątym roku życia rozpaczliwie boją się utracić faceta. Albo o swoim lesbijskim doświadczeniu, które nieprzypadkowo pomaga jej ostatecznie dźwignąć się z depresji, niczym konieczna transgresja. Do niepodważalnych smaczków książki należą też kąśliwe portrety „warszawki”, uprzywilejowanej towarzyskiej grupy, której sama autorka jest czymś w rodzaju dobrowolnej „dysydentki”.
Interesujące, że dopiero „szaleństwo” umożliwia napisanie o tym, że także Polska jest klasowym społeczeństwem.