Między wyskokiem a upadkiem
„Na rauszu”, reż. Thomas Vinterberg

10 minut czytania

/ Film

Między wyskokiem a upadkiem

Iwona Kurz

Vinterberg demonstruje współudział kina w piciu – może kamera nie bywa pijana, ale obraz filmowy stale zachęca do rauszu

Jeszcze 3 minuty czytania


Czym jest młodość?
Snem.
Czym jest miłość?
Treścią tego snu.

Motto otwierające „Na rauszu” pochodzi z twórczości Sørena Kierkegaarda, duńskiego filozofa, prekursora egzystencjalizmu. Powraca on w kolejnych sekwencjach, w których jest cytowany czy też „omawiany” w szkole, ale jego myśleniem przesycony jest w istocie cały film. Zmagania bohaterów, czterech mężczyzn w kryzysie wieku średniego – choć rozpisane na codzienne potyczki ze sprawami życia prywatnego i zawodowego – to w istocie nieustająca wojna z lękiem i poczuciem absurdu istnienia. Ich bronią staje się alkohol (sam Kierkegaard rytualnie pijał czarną kawę z dużą ilością cukru).

Pół promila

Punktem zwrotnym filmu jest decyzja bohaterów, by przeprowadzić eksperyment na samych sobie i sprawdzić teorię naukową, jakoby człowiek rodził się z deficytem alkoholu we krwi, więc rozsądnie jest go stale uzupełniać do poziomu pół promila. Autora tej teorii, Finna Skårderuda, można właściwie nazwać współscenarzystą filmu. To naukowiec, psychiatra i psychoterapeuta zajmujący się przede wszystkim zaburzeniami odżywiania, konsultant norweskiej kadry olimpijskiej. Ostatecznie został też konsultantem filmu Thomasa Vinterberga, choć początkowo obruszył się na sposób, w jaki reżyser chciał wykorzystać jego pomysł. W tekście, który dał początek tej historii, stawiał jednak w istocie to samo wyjściowe pytanie co w filmie: co by się stało, gdybyśmy utrzymywali stały poziom alkoholu we krwi, te pół promila, zachęcające do bardziej śmiałych i otwartych relacji społecznych oraz pobudzające wyobraźnię?

Pół promila można wyliczyć stosunkowo prosto: sieć pełna jest liczników podsuwanych (nie)pijącym kierowcom. To orientacyjnie (bo oczywiście zależy od płci, wagi, jedzenia etc.) jeden kieliszek wina, duże piwo lub pięćdziesiątka wódki. Podręczny alkomat pomaga w fachowej ocenie sytuacji. Na tym etapie eksperyment daje znakomite rezultaty. Zadanie, jakie stawiają sobie bohaterowie, jest jednak dużo trudniejsze, wymaga bowiem zachowania tego poziomu jako optymalnego dla „sprawności motorycznej i retorycznej”. Stale trzeba balansować pomiędzy przerwami w piciu i piciem, podstawowe znaczenie ma – jak się wydaje – kontrola. Jest też czynnik dodatkowy: alkohol zmienia zachowanie, a pierwszą rzeczą, którą zmienia, jest postanowienie, żeby już nie pić. Pojawiają się zatem kolejne progi zawartości alkoholu we krwi: zoptymalizowany indywidualnie (każdemu według potrzeb albo chęci), aż wreszcie picie totalne. Eksperyment pociągnie za sobą całą skalę doświadczeń właściwych pijaństwu: euforię, upadek, kaca, wstyd i opuszczenie, samooszukiwanie się i kłamstwa wobec innych.

Wokół pije cały świat – ekscesywnie młodzież, konsekwentnie wybitni politycy (Churchill) i pisarze (Hemingway), do obiadu cała reszta. Kamera wielokrotnie celebruje wszystkie te rytualne czynności związane z przygotowaniem drinka: chłodzenie kieliszków, nalewanie, pierwszy łyk z pozornie fachowym komentarzem opisującym smaki, konsystencję i fakturę, kolory. Lód zachęcająco grzechocze w szklankach. Kamera zaprasza.

Alkohol i kino

Vinterberg demonstruje współudział kina w piciu – może kamera nie bywa pijana, ale obraz filmowy stale zachęca do rauszu (by przypomnieć też znakomity cykl Pawła Soszyńskiego „Kultura na rauszu” na tych łamach), a niekiedy sam na nim bywa, gdy chce pokazać punkt widzenia nietrzeźwej postaci.

Picie jest fotogeniczne, a w każdym razie takie się staje. Czasem jest to przezroczyste, gdzieś w tle, w codziennej krzątaninie, do posiłku, do telewizora, zawsze jest jakieś wino, piwo, koktajl, szot. Zarazem przezroczyste nie jest. Kino operuje bowiem na cienkiej granicy pomiędzy rzeczywistością i marzeniem. Niby przedstawia rzeczywistość, ale zawsze coś z niej wybiera, kadruje; to, na czym zatrzymuje się kamera, staje się znaczące. Niewiele trzeba, by to coś zyskało mitologiczny naddatek, okazało się pociągające. Nieco dłuższe zatrzymanie kamery, chwila celebracji, szczególny kolor albo marka przedmiotu i z materii przenosimy się w sferę wyobraźni, z fizyki – w pragnienie. Nie można przy tym zapomnieć, że tyleż kino naśladuje życie, co my naśladujemy kino.

Do tego dochodzą emocje bohaterów. Pozornie neutralna scena – widzieliśmy ich setki – w której ktoś wraca do domu i nalewa sobie wino, odrobinę whisky lub wyciąga z lodówki piwo, jest wymowna. Po pracy, po innych zajęciach, już bez planów prowadzenia samochodu należy się chwila radości i odpoczynku. Na twarzy maluje się ulga: wreszcie. W każdą taką mikroscenę wpisana jest potrzeba i zarazem obietnica wytchnienia od trudów życia.

Czasem picie staje się tematem – jak w „Straconym weekendzie” Wildera, jak w „Pętli” Hasa, jak w „Zostawić Las Vegas” Figgisa, jak w „Pod Mocnym Aniołem” Smarzowskiego. W te narracje wpisana jest fundamentalna sprzeczność. W mniejszym lub większym stopniu muszą one picie potępiać, a w każdym razie pokazywać jego efekty w negatywnym czy tragicznym oświetleniu. W mniejszym lub większym stopniu są one narracjami filmowymi, więc – jak wyżej – estetyzują picie i proponują spójną ostatecznie narrację o rozpadzie świata. Bohater zostaje „ukarany”, bo tak chce społeczna cenzura, a zarazem zostaje ocalony, postawiony w centrum uwagi ze swoim nieszczęściem, w którym tylko picie przynosi ulgę.

„Na rauszu”, reż. Thomas Vinterberg

Martin (Mads Mikkelsen), na którym opowieść Vinterberga skupia się najmocniej, wpisuje się w długą tradycję bohaterów (najczęściej mężczyzn, choć nie tylko), którzy cierpią i piją – jako że w końcu jest to też opowieść o miłości, można go postawić choćby obok Ricka z „Casablanki”. Postaci granej przez Humphreya Bogarta (sam nie stronił od alkoholu) trudno odmówić pewności siebie, ale potrzebuje on ginu, by wejrzeć w swoje emocje, by skonfrontować się ze swoim nieszczęściem. Potrzebuje też szampana, by dać wyraz uczuciom wobec innych i podkreślić relacje społeczne („co za precedens”, powie kapitan Renaud, gdy Rick pokryje koszty zamówionej przez gości kolejki). Chwilę wcześniej, na spotkaniu w knajpie, był alkohol (szampan) narzędziem znaczącej wymiany gestów, wymownym, choć omownym, sposobem wyrażenia napięć pomiędzy kochankami, którzy nie widzieli się od dawna (całe dziewięć miesięcy).

To może najważniejsza funkcja alkoholu w kinie – i w życiu, skoro kino je naśladuje i projektuje zarazem: picie staje się metaforą i spoiwem komunikacji społecznej, medium introspekcji i klejem relacji. W najbardziej filmowy sposób pokazał to Chaplin w „Światłach wielkiego miasta”: uratowany przez Charliego Milioner poznaje go i wielbi tylko, gdy jest na rauszu, na trzeźwo jego kompan i wybawiciel jest tylko włóczęgą.

Kryzys wieku każdego

W sporze o to, czy „Na rauszu” jest o piciu czy o życiu, jestem zatem po stronie nieodróżnialności. Picie jest tu i metaforą, i pretekstem, i po prostu częścią życia, a eksperyment jest dosłownie eksperymentem. W warunkach laboratoryjnych (ustalonych ramach) każe on podejmować bohaterom działania, których kolejne elementy: gotowość na ryzyko, umiejętność kontroli różnych czynników, szczerość są w istocie składowymi wyborów egzystencjalnych. Czy właściwie niewyborów, ponieważ brakiem, który znaczy życie bohaterów – zanim jeszcze odkryją teorię o deficycie promili – jest brak woli życia. Martin jest niepewny siebie i, więcej, nieobecny we własnym życiu, co widzą jego uczniowie, koledzy, dzieci i żona. Pierwszy łyk alkoholu pozwala mu nie tylko to dostrzec, ale też uznać za dolegliwość wymagającą zmiany.

Bohaterowie zaczynają – na czterdziestych urodzinach najmłodszego z nich – od smakowania i testowania. Fabularnie znajdują się w modelowej sytuacji kryzysu wieku średniego. Pewnych rzeczy już się nie odwróci, na inne brakuje siły. Stawką dla Vinterberga jest właśnie to: siła, a raczej namiętność, która pozwala nam zaistnieć we własnym życiu. To wymaga dobrego balansu, takiego jak w akrobatycznym tańcu i takiego jak w piciu, pozwalającego zachować równowagę pomiędzy rauszem dającym poczucie mocy a upadkiem, i odwagi – by podjąć to ryzyko (jeszcze jeden cytat: „Podejmując wyzwanie, możemy stracić grunt pod nogami, nie podejmując – siebie”). I taniec, i alkohol dają poczucie obecności aż do punktu, w którym zwalają z nóg.

„Na rauszu”, reż. Thomas Vinterberg„Na rauszu”, reż. Thomas Vinterberg. Dania 2020, w kinach od 11 czerwca 2021Rzecz cała dzieje się jednak w szkole, co pozwala zobaczyć, że okres młodości bynajmniej nie jest niekryzysowy. Może charakteryzują go inne napięcia, ale ten sam w istocie lęk. Młodzież pije na potęgę, choć raczej w trybie weekendowym, i wcale nie śni o miłości, ale ugina się pod presją wymogów egzaminacyjnych. W znamiennej scenie to uczniowie przywołują Martina do porządku, bo za mało od nich wymaga w perspektywie ocen, których potrzebują, by dostać się na studia. Wiek średni pozwala na luksus zajęcia się miłością, nawet jeśli jej ryzyka są niezmierzone. Może zatem młodość należy definiować właśnie przez treść naszych snów?

Sam Vinterberg z wyczuciem utrzymuje równowagę między sentymentalizmem a trzeźwością, komedią i tragedią, językiem eksperymentu i filozoficznym komentarzem a materią życia bohaterów. W końcu pozwala Martinowi (nie do końca metaforycznie) wzlecieć – i zatrzymuje kamerę. Finał pozostaje otwarty, wszystko się może zdarzyć, ale wraz z podjęciem ryzyka przychodzi nadzieja. W wypowiedziach autor przedstawia „Na rauszu” jako dzieło niosące właśnie taki przekaz. Film dedykował swojej córce. Ida zginęła w wypadku wkrótce po rozpoczęciu zdjęć. Miała w nich wziąć udział, a szkolna klasa Martina to jej koledzy i koleżanki. Trudno zapomnieć o tym kontekście, który wzmacnia przesłanie i czyni z filmu – owszem, podszyty goryczą – manifest miłości do bliskich i miłości do życia. Mówi on, by spróbować przekroczyć lęk, przestać się bać. I tak, porcja alkoholu może w tym pomóc. I może przeszkodzić. A potem wdech, wydech. I następna kolejka. Corso e ricorso