KRÓTKOPIS:
Przygód kilka wróbla Ćwirka (Twitter retweet)

Iwona Kurz

Pisanie własnych notek i surfowanie po cudzych przybiera podobną postać. Jak w dobranocce: bohater tu podleci, tam podleci, tu przysiądzie, coś powie, zamilknie, fiu fiu mu (jej) się wymknie, w rwanym rytmie, który ma naśladować ptasiość

Jeszcze 3 minuty czytania

W piątkowy wieczór dowiaduję się z Twittera, że „RT: @UserName: #Pawel Brozek w trending topics Worldwide!!!”. Oto, co jest najważniejsze na Twitterze (w świecie?) około 21.19 (godzinę potem przeczytam o obronie zwycięskiego remisu). Nad wielkie bagno informacyjne, w którym żyjemy, wznosi się przejrzysta bańka z napisem „gol”. Intensywna aktywność Polaków, którzy na stadionie i przed telewizorami zaciekle tweetują (mogę chyba użyć tego słowa, skoro nawet konserwatywni Brytyjczycy je zalegalizowali), daje tej informacji wyrazisty, choć krótki żywot. Na pewno też nie udało się pobić rekordu, ustanowionego w ubiegłą sobotę dzięki Beyoncé i jej lekkiemu masażowi brzuszka na gali MTV – ten gest okazał się wart 8868 tweetów na sekundę (potwierdza to swoim, wciąż jeszcze, autorytetem BBC).

O podobnych rekordach, wątkach, i w ogóle o Twitterze prasa i media elektroniczne piszą i mówią dużo. Sam Twitter też o sobie mówi, dzieląc z innymi mediami społecznościowymi swoisty narcyzm (czyż w Facebooku nie jest fajne właśnie samo bycie na Facebooku?). Istnieje też cały zestaw narzędzi, które obsługują, opisują i oplatają ten portal, pozwalając: zobaczyć, gdzie na świecie ktoś obecnie wysyła tweeta; dołączyć do swojego wpisu zdjęcie, film lub piosenkę; skrócić URL; obejrzeć portal w osobnym programie; dowiedzieć się, kto właściwie korzysta z Twittera, jakie tweety uchodzą za najbardziej niezwykłe (propozycja małżeństwa, propozycja pracy, cudowne ocalenie Demi Moore przed wariatką, wpisy z Marsa i z łona) lub na jaki temat jest ich najwięcej.

Soccer/football – niekoniecznie polski – znajduje się niezmiennie w czołówce „trendy” tematów (łączą się tu wysiłki Europejczyków i Latynosów). W tygodniu poprzedzającym ogłoszenie o ciąży Beyoncé, zajął pierwsze miejsce, zostawiając za sobą wątki „Libia” i „huragan Irene”. Poza nimi na listę trafiły jedynie tematy ze świata rozrywki i sportu – podobnie jak w zestawieniu miesięcznym, z tą różnicą, że spadła z niego „Libia”, ale weszły „rozruchy w Wlk. Brytanii”.

Łączy nas zatem ze światem piłka nożna, a wyróżnia z niego – podobno – liczba tweetujących ministrów urzędujących, jak podaje strona „Kampania na żywo”.


Patriotyczna duma wymaga pewnego ostudzenia. I poszczególni politycy, i partie wiedzą, że trzeba być nowoczesnym – czyt. funkcjonować w sieci („Rzeczpospolita” właśnie informuje o instrukcji PO w sprawie aktywności kandydatów do parlamentu w sieci.) Charakter i częstotliwość wpisów, a niekiedy data powstania konta, dowodzą raczej, że mamy do czynienia z profilami w budowie, a droga przed ich użytkownikami wyboista, by nie powiedzieć – @AlekTarkowski – „sękata”. Wiedzą, gdzie trzeba bywać i się pokazywać, ale nie umieją się tam zachować. Nikt im na przykład nie powiedział, że ćwierkanie raz na kwartał jest dysfunkcjonalne.

Warto się jednak zatrzymać przy najgłośniejszym przypadku ministerialnym w Polsce, czyli ministrze spraw zagranicznych. Radek Sikorski (@sikorskiradek, stąd pozwalam sobie na zdrobnienie) jest aktywnym użytkownikiem portalu, na którym informuje zarówno o swoich działaniach, jak i poglądach, wprost lub przez odesłanie do rozmaitych źródeł e-drukowanych. Jego twitterowa sława wylała się w sierpniu poza portal, dzięki trzem głośnym wystąpieniom. Najpierw nazwał powstanie warszawskie katastrofą („Dziś rocznica katastrofy narodowej” napisał 1 sierpnia). Potem użył Twittera do przeprosin za wydanie przez Polskę danych na temat białoruskiego opozycjonisty Alesia Białackiego.

(„Oczywiście w imieniu RzeczYpospolitej”, dorzucił minister w osobnym wpisie.) Wreszcie, kilka dni później, wezwał prezydenta Syrii do rezygnacji.

Użył co prawda języka angielskiego, ale – jak wytykano w rozmaitych komentarzach – nic nie wiadomo o tym, by sam „Mr Assad” miał konto. Nota bene liczba Białorusinów korzystających z portalu także nie jest imponująca (choć skokowo rośnie), pomijając już kwestię, czy obserwują akurat wpisy polskiego ministra.

Sprawy te komentowano w różnym duchu; zwłaszcza wpis „powstańczy” wywołał liczne reakcje oburzonych na jego treść, a w najlepszym razie przynajmniej na czas jej publikacji. Najwięcej jednak było, również na samym Twitterze, komentarzy prześmiewczych – jak ten na portalu tvn24, zatytułowany „Sikorski ćwierka w próżnię” – można powiedzieć, że kochający gadżety minister sam się o nie prosi. Ich liczne pojawianie się świadczy jednak o czymś zupełnie przeciwnym – o tym, że wpisy nie trafiają w próżnię, a „twitterowa dyplomacja” jest skuteczna. Pod warunkiem oczywiście, że uznamy za jej adresata nie zagranicę, ale właśnie rodzimą opinię publiczną (i założymy, że istnieje jeszcze jakaś inna dyplomacja). Poza złośliwymi uwagami ukazało się przecież sporo zupełnie poważnych artykułów na temat polskiej pamięci o powstaniu 1944 roku czy o relacjach z Białorusią, dla których pewnym impulsem lub ilustracją był @sikorskiradek. Przede wszystkim jednak tematem był sam minister. Twórczo wykorzystał opinię, że o ile Facebook służy popisom przed tymi, których znamy, to Twitter pozwala nam roztaczać pawi ogon przed tymi, których nie znamy. Co czyni z niego popularne narzędzie rozmaitych celebrytów; najgłośniejszym i najliczniej (przynajmniej do czasu) obserwowanym jest Ashton Kutcher (@aplusk).

Krótkopis

8 i 9 września, na Kongresie Kultury Europejskiej we Wrocławiu, w ramach programu „Czytelnia” oraz cyklu dwutygodnik.com KRÓTKOPIS, odbędą się warsztaty literackiego twittowania. Poprowadzi je John Wray, znany amerykański pisarz, współpracownik New York Timesa, mieszkaniec Brooklynu i wykładowca na University of Columbia, który od dwóch lat pisze także powieść na Twitterze. Zapisy na warsztaty zostały już zakończone.

Więcej o cyklu KRÓTKOPIS tutaj.

Nie chodzi o to, że sprawy nie są poważne – po prostu nie da się o nich poważnie dyskutować w formie tweeta: można sobie jedynie wrzucać mocne tezy i przerzucać się ripostami. @ErykMistewicz uważa, co prawda, że to, co najważniejsze w kampanii, dzieje się właśnie na Twitterze. Opinia ta wynika może z tego, że sam jej autor używa sobie na Twitterze. Chyba że myśl ta miała kryć w sobie drugie dno: owszem, wszystko, co najważniejsze, bo wszystko w tej kampanii, jak dotąd, dotyczy mówienia o kampanii, więc także Twitter „buzuje” od słowa #debata. Wątek dotyczy debaty na temat debaty, do której albo dojdzie, albo nie.

Pouczające w tej mierze są dane, które znaleźć można pod hasłem Twitter w Wikipedii (źródło zalecane, jeśli chodzi o świat cyfrowy). Jak szacują poważni, zapewne, badacze, blisko 80% zawartości wpisów to treści konwersacyjne oraz „pointless babble” (autopromocja to 6%, a najnowsze informacje – 4).

Bywają, rzecz jasna, innego rodzaju użycia portalu. By pozostać przy polityce, można przywołać kampanię Baracka Obamy. Prezydent USA, który jeszcze niedawno twierdził, że jest „too clumsy” na to, by korzystać z Twittera, użył go do wywarcia wpływu na wyborców, by ci z kolei wywarli wpływ – oczywiście, ćwierkając – na swoich republikańskich przedstawicieli w Kongresie: „ask them to support a bipartisan solution to the deficit crisis”. Jednego tylko dnia, 29 lipca tego roku, Obama wysłał – a ściślej, z jego konta wysłano – „This account is run by #Obama2012 campaign staff. Tweets from the President are signed BO.” – kilkaset tweetów.


Akurat w tym głosowaniu przepadł. Stracił też podobno 36 tysięcy obserwujących, co jednak przy liczbie 9,5 miliona tych, którzy pozostali, nie wydaje się znaczące. Hashtag #compromise został użyty 22 tysiące razy, dotarł do 26 milionów osób, a liczba pozytywnych reakcji przerosła skalę negatywnych (swoją drogą, jak oni to liczą?).

Przeciwieństwem takiego masowego działania są projekty skromne, codzienne, budujące swoją skuteczność na metaforze kropli, która drąży skałę. Jakaś część z nich ma charakter zupełnie prywatny – „ja” próbuje stać się „twitterowym celebrytą”, przyciągając uwagę znajomych bliższych i dalszych. Tu rzeczywiście opłacalna bywa strategia „aforysty”, choć niekoniecznie pozbawionego dystansu i autoironii.

Codzienną pracę promocyjną prowadzą też instytucje i/lub ludzie oddani jakiejś idei. Z ostatnich moich odkryć – na przykład William A. Rosenthall Judaica Collection (USA), która codziennie zamieszcza zdjęcie wybranej, interesującej synagogi (@asynagogueaday), czy profil internetowego pisma poświęconego sztukom wizualnym (@EscapeIntoLife), który odsyła do wybranych obrazków różnego rodzaju.

Przywołane wyżej przykłady tłumaczą tytuł tego artykułu (oczywiście nawiązujący do znanej kreskówki dla dzieci). Nie chodzi jedynie o skojarzenie onomatopeiczne. „Przygód kilka”, bo tylko przysiadając tu i tam da się cokolwiek ogarnąć z oceanicznej bezmierności tego wycinka sieci, jakim jest Twitter. Alek Tarkowski, chcąc oddać wielowymiarowość i złożoność tego zjawiska, nazywa je „sękatym” (za Rudym Ruckerem). Wolałabym inne tłumaczenie; angielskie gnarly, biorąc pod uwagę całą siatkę związanych z tym słowem skojarzeń, nie da się oddać jednym słowem. Wolę zatem „wykręcona” – bo taka może być i fala (trudna i świetna zarazem), i osoba („wykręcona” wiekiem). Może zatem także być wykręcona ta sieć w sieci, jaką jest Twitter?

Z przywołanych tu przykładów wyłaniają się, jak sądzę, pewne cechy tej sieci – choć nie jej sama istota. Zasób treści buzujących wśród użytkowników portalu nie jest, wbrew pozorom, imponujący. Co więcej, ich żywot jako atrakcji bywa krótki. Wydaje się, że chodzi raczej nie o to, co wiemy, ale o to, by wiedzieć to jak najszybciej. Stąd ten przyrost danych w chwili, kiedy coś się dzieje – odzywają się wszyscy naoczni i e-świadkowie (znamy ten widok: publiczność masowego wydarzenia, której uczestnicy w chwili kulminacji jedną ręką robią film lub zdjęcie, a drugą telefonują lub robią wpis w społecznościowym portalu; oczy nie są do patrzenia, uszy – do słuchania). Dawne powiedzenie, że o czymś „wróble ćwierkają”, przekłada się dziś na „buzowanie” i „tweetowanie” (kto pierwszy wiedział o śmierci Amy Winehouse, no kto?). Wszystko to daje iluzję bycia „in” i bycia poinformowanym (przynajmniej o tym, co dzieje się na Twitterze).

Oczywiście, wielu użytkowników raczej czyta wpisy niż tworzy własne, nie mówiąc już o tym, że liczne konta w Twitterze mają charakter publicznie otwarty (trzeba jedynie znać alias). Jednak zarówno pisanie własnych notek, jak i surfowanie po cudzych, przybiera w gruncie rzeczy podobną postać. Jak w przywołanej dobranocce: bohater tu podleci, tam podleci, tu przysiądzie, coś powie, zamilknie, fiu fiu mu (jej) się wymknie, w rwanym rytmie, który ma naśladować ptasiość. Wypowiedzią najbardziej charakterystyczną dla portalu nie jest forma zamknięta, podkręcony aforyzm, ale – łącze, retweet, ciąg dalszy, albo skok w bok, odniesienie do innego wpisu, własnego lub cudzego. Co więcej – w każdej chwili i w każdym miejscu. Podłączone do komórki ciało działa jak rejestrator, info-holter. (Prosty test dla czytelników – jeśli powstrzymali się przed klikaniem w podane wyżej łącza, to prawdopodobnie Twitter nie jest dla nich.)

W tym sensie, by raz jeszcze polemicznie przywołać tezy Alka Tarkowskiego, Twittera nie można nazwać mikroblogiem, a w każdym razie uznać, że w wielu użyciach nim bywa. Jest „mikro”, jednak nie z powodu ograniczenia długości wpisu, lecz nikłości tego, co podlega zapisowi. Jeśli praktyka blogowania była interpretowana jako przeniesienie w sieć praktyki dziennikopisarskiej, to Twitter jest blogiem, który nie funkcje w sieci, lecz – jako sieć. Skojarzenia, ciekawostki, prztyczki i ukłony pod adresem innych, coś, co na chwilę zatrzymuje uwagę, zostaje umieszczone we wpisie – w ten sposób podwiązane do innych wpisów, osób, stron, materiałów wizualnych i dźwiękowych (więcej o współczesnych praktykach archiwizowania pisze Mateusz Halawa w artykule, który ukaże się w „Kulturze Współczesnej” 2011/4).

Ten rwany rytm i nieciągłość doświadczenia, jaką daje i prowokuje Twitter, wydobywa głośny projekt Jamesa Roberta Forda (@JamesRFord), który codziennie zamieszcza na swoim koncie jeden tweet, zawierający jedno słowo z opowiadania „O Filifionce, która wierzyła w katastrofy” Tove Jansson. Projekt potrwa 12,5 roku. Jakie doświadczenie czytelnicze nam oferuje? I jakie – sieciowe? Tylko fragment, ułamek, ćwir, ćwir – na zawsze pogrzebane w archiwum rzeczywistości.

Kiedy Twitter zalicza kraksę w wyniku przeciążenia, pokazuje się obraz wieloryba – no właśnie: wyciąganego z wody czy raczej wciągającego do niej stadko ptaszków (wróbli, niech będzie)? Nie jest w ich interesie, by zanurzyć się w wodzie. Pozostaje zatem pytanie, jaki ciężar w istocie są w stanie wyciągnąć na powierzchnię.



Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.