W pół drogi

W pół drogi

Iwona Kurz

„Via Carpatia” opisuje współczesnych jako niezdolnych do wyrazistych idei i działań. Zaniechanie i niedokonanie określają styl bycia (polskiej?) klasy średniej, resztę można zajeść czekoladą albo zagadać rozmową z żółwiem

Jeszcze 2 minuty czytania

Trudno oglądać ten film bez stałego odniesienia do sposobu, w jaki powstał. To kino rodzinne w różnych sensach słowa. Z jednej strony jego tematem jest rodzina i rodzinna Europa na słabą miarę początku XXI wieku. Z drugiej – powstawał jako dosłownie rodzinne przedsięwzięcie; w pracę nad reżyserią, scenariuszem i zdjęciami oraz do dwu głównych ról zaangażowane były trzy pary małżeńskie, a duża część zespołu przyłożyła się finansowo lub organizacyjnie do produkcji filmu. I może zresztą błędem twórców jest właśnie zatarcie tego związku, zamiana inspiracji biograficznej i procesu bliskiej współpracy na rozwiązania fabularne, czasem pretekstowe bardziej (całe „miejskie” zawiązanie akcji przy nieodłącznym towarzyszeniu telewizora z wiadomościami w tle), czasem mniej.

Formuła produkcji wynikała z chęci wspólnej pracy grupy przyjaciół, ale też z potrzeby szybkiej reakcji na sytuację – lato 2016 roku, kiedy toczy się akcja filmu, to kolejny rok tzw. kryzysu uchodźczego, z perspektywy Polski pokazywanego głównie jako zagrożenie. W wywiadach, również dla dwutygodnik.com, reżyserska para Klara Kochańska i Kasper Bajon, podkreślają, że zrobienie filmu szybko jest w Polsce bardzo trudne. Zaczyna się od poklepywania: „Tak, tak, świetny pomysł”, kończy się na miesiącach, kiedy projekt leżakuje w rozmaitych komisjach i zespołach eksperckich.

Temat „uchodźczy” wybuchł z dużą siłą w Europie w roku 2015, wtedy też stał się w Polsce narzędziem kampanii wyborczej. W polskim kinie właściwie nie znalazł wyrazu. Wyjątkiem jest film Anny i Wilhelma Sasnalów „Słońce, to słońce mnie oślepiło” (2016). Wspominam go jednak nie tylko z obowiązku kronikarskiego. „Via Carpatia” wydaje się jego rewersem w sposobie ujęcia tematu, choć zarazem podobnie sytuuje dramat w materii codzienności. Sasnalowie przenieśli w potoczne polskie realia powieść „Obcy” Camusa. Tragedia solarna, zbrodnia wywołana mrocznym oddziaływaniem otoczenia i gwałtownym atakiem słońca, znajdowała tam logiczny finał w napaści na innego – czarnego mężczyznę, pokazanego jednak zarazem jako cień towarzyszący głównemu bohaterowi.

U Kochańskiej i Bajona z zespołem tytułowa trasa – którą bohaterowie z Polski jadą na granicę macedońsko-grecką – to prawie Autostrada Słońca. Prawie nie tylko dlatego, że słońce inaczej tu świeci niż na bogatym południu. Autorzy celowo pokazują podróż jako nudę – monotonny rytm kół w niewielkim stopniu mogą zrekompensować krajobrazy. Oglądamy głównie stacje benzynowe i różnego rodzaju sfery przejściowe, działającą i niedziałającą, gotową jednak do uruchomienia, infrastrukturę graniczną. Czasem można się zatrzymać w małym miasteczku. Czasem trzeba wyprowadzić żółwia na spacer (lub postój).

Bohaterowie – Julia (Kijowska) i Piotr (Borowski) – wypełniają tę przestrzeń obecnością intensywną w sposób nieoczywisty. Odtwarzają siebie, ale muszą budować sytuacje aktorskie i muszą grać (lub po prostu grają) postaci umiarkowane. Nieco nieobecne, nieco nudne, jakoś osobne, zatopione w swoich emocjach, które jednak zasadniczo, niezależnie od stawki tej podróży, zachowują średnią temperaturę. Więzi rodzinne zobowiązują, więc Piotr podejmie się odnalezienia ojca, którego nie widział 30 lat, zwłaszcza że to matka zlokalizowała go gdzieś w obozie na południu Europy i domaga się ratunku dla niego. Ale co to właściwie znaczy „ojciec” w tej sytuacji? Nawet jeśli przez moment uczucia zyskują siłę, to ujście znajdują na uboczu i w samotności. Trudno zresztą zgadnąć, czy to ból serca, czy nogi. Nie ma tu ani namiętności, ani potencjału zbrodni, bywa czułość, ale rządzi umiarkowanie i niedokonanie oraz proste gesty codzienności.

Julia i Piotr umieją nawiązać kontakt z innymi, ale zachowują osobność, także wobec siebie. Podkreślają to zdjęcia Zuzanny i Juliana Kernbachów, które w dużej części filmu budują z widoków za oknem samochodu raczej zasłonę przed światem niż jego kraj-obraz. Ekran występuje tu w funkcji tego, co odgradza. W scenach kręconych w drodze, z udziałem osób „tam” mieszkających włącza się kamera dokumentacyjna, na pozór wchodząca w rzeczywistość. Zachowuje ona czujność obserwatora, pozwala dostrzec szczegóły, ale nigdy nie daje szerszego planu, nie pozwala odnaleźć się na mapie. Może się tu zdarzyć chwila spotkania, pobudzone obecnością gości „ze świata” otwarcie dzieci na występ, piosenkę, w której jedno zdanie brzmi niemal jak po polsku. Sytuacja staje się czytelną metaforą – tak wiele nas (różnych nas) łączy – która jednak wyłania się z samej filmowanej materii. I nie zmienia osobności bohaterki. Pozostają to światy równoległe, które bywają zmuszone do kontaktu, ale w istocie nie spotykają się.

„Via Carpatia”„Via Carpatia”, reż. Klara Kochańska i Kasper Bajon, Czechy, Macedonia, Polska 2018, w kinach od 22 listopada

To nawet nie są antybohaterowie czy antykino drogi – to wszystko jest raczej off i (s)low. Obok. Cały ten wywód jest subtelny i nie prowadzi – zgodnie z drogą obraną w filmie – do wyrazistych konkluzji. Docenia przecież drobiazg, chwilę, mały gest. Ale nie decyduje się na afirmację. Jednocześnie demonstruje szybki koniec poczucia zobowiązania, właściwy dla dzisiejszych relacji, zasadniczo wolnych od przymusu tradycji i ekonomii. Film opisuje zatem współczesnych jako niezdolnych do wyrazistych idei i działań – po części stając się także autoopisem. Zaniechanie i niedokonanie określają styl bycia (polskiej?) klasy średniej, resztę można zajeść czekoladą albo zagadać rozmową z żółwiem. A może to nie klasa, tylko pokolenie. A może tylko bohaterowie. To niezdecydowanie jest w filmie pociągające, jakoś dotkliwie trafne. Pewnie może też zniechęcać – zwłaszcza jeśli przynajmniej w kinie chcielibyśmy zobaczyć lepszą i aktywną stronę człowieka. Przynajmniej w kinie uwierzyć w sprawczość. Kupując bilet, widz dołoży się do słusznej sprawy, ale potem zajmie pozycję w fotelu, może zagryzie popcornem. Twórcy filmu jednak nie oskarżają i nie ratują, zanurzają się raczej i pozwalają zanurzyć w marazmie antropocenu, jak opisuje naszą epokę Ewa Bińczyk.

Historia podróży, która kończy się gdzieś na śródziemnomorskim wybrzeżu, sugestywnie oddaje wszystkie te ambiwalencje. W jednej z ostatnich scen bohaterowie wyobrażają sobie, o czym rozmawiają ludzie na plaży. Potrafią wejść w cudze buty, ale wchodzą w nie z dystansu.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).