Dawno się tak nie ubawiłam jak na tej komedii – zgodnie pisano w zapowiedziach. Pamiętając poprzedni film Maren Ade, „Wszyscy inni” („Alles Andere”, 2009), być może powinnam była zachować ostrożność wobec tych gatunkowych przypisań. Reżyserka ujawniła w nim niezwykły talent do dostrzegania – pod powierzchnią życia codziennego i życia kochanków, w słońcu Sardynii i w lazurze wód – tego, co rani, choć jest głęboko pochowane. Tam też interesowały ją gry i zabawy ludzkie, mniej i bardziej udane inscenizacje i występy przed samymi sobą i wszystkimi innymi. Tam też zostawiała swoją bohaterkę w bolesnym zawieszeniu, choć zarazem w samorozpoznaniu.
Gry społeczne uprawia Willie (Peter Simonischek), hippie, który właśnie przestał uczyć w szkole i jednocześnie uznał, że powinien pomóc swojej córce Ines (Sandra Hüller), zanurzonej w korpożyciu rumuńskiego oddziału firmy naftowej. Znacie? To posłuchajcie. Komedia lubi oswojone tematy i bohaterów, jeszcze bardziej lubi proste kontrasty. Tu jednak nie idzie tak prosto i sama komedia staje się tematem i bohaterką, ponieważ to jej używa Willie w swojej walce o córkę i z córką. Za każdym razem, gdy chce siebie lub kogoś wybić z rutyny, otworzyć jakąś sytuację społeczną zamkniętą w konwencji, inaczej zagrać rolę – od pierwszej sceny, gdy po prostu otwiera drzwi kurierowi – wciela się w postać Toniego. Sztuczne zęby działają niczym pstryczek-elektryczek: Willie/Toni; nuda/niepokój, ale może też trochę radości.
Ojciec Ines jest figurą nieznośną – bliżsi i dalsi obdarzają go spojrzeniem wyrażającym pomieszanie niepewności i niechęci, ewentualnie pobłażania; traktują go niczym wuja, który swoimi dowcipami rujnuje każde rodzinne przyjęcie. Maska, szminka, zabawka do pierdzenia i sztuczna szczęka to pełna rekwizytornia, za pomocą której Toni przypomina o sferze cielesnej, o wszystkim, o czym się nie mówi i nawet myśleć nie chce, w zgodzie zresztą z dobrą starą tradycją burleski czy slapsticku. Wywołuje raczej pomieszanie niż śmiech, czego miarą jest bodaj najczęściej powtarzana w filmie fraza: „To tylko żart”, za pomocą której bohater uspokaja swoich rozmówców. Można się oczywiście śmiać z ich konsternacji, ale – jak wszystko w tym filmie – im bardziej jest to śmieszne, tym bardziej jest smutne i śmiercią podszyte. Czkawka czy pierdnięcie w niewłaściwej sytuacji przypominają bowiem, że mamy ciało, jednak to odczucie ambiwalentne, bo niesie radość z przyjemności ciała, także tych społecznie zakazanych, ale też napomnienie, że – aż do śmierci, której maskę Toni również nosi – ostatecznie nie mamy nad nim kontroli.
A jednak wszystkie te dead sad dad jokes jakoś radują. W swojej samotniczej wojnie ze światem o powrót poczucia humoru Willie nie jest bowiem obrazoburcą, raczej kimś – by pozostać przy tym wizualnym porównaniu – kto chce na nowo odzyskać znaczenie obrazu. Film wyraźnie przeciwstawia dwie formy życia i dwie formy występów czy performansów: korporacyjny, nowoczesny, nastawiony na skuteczność i kłamiący ciału i ciałem oraz bezinteresowny, cielesny, zmysłowy. Pierwszy pozornie opiera się na dystansie; w istocie czyni człowieka częścią pożerającego go mechanizmu. Drugi służy temu, by grać świadomie, więc odzyskać czas i czucie – tyle że także bólu. Przeciwstawieniu, które znamy – umownie: hippisowskiej prawdy i korporacyjnej walki – Maren Ade z wielką pomocą aktorów nadaje, niczym jej bohater, nowe życie. Nie tyle staje po stronie jakiejś istniejącej autentyczności, ile pyta o możliwą do niej drogę. Dlatego konieczna jest maska, dopiero ona – łącznie z maską totemicznego zwierzęcia – odnawia instynkt życia i umiejętność bycia w chwili, nawet gdyby jej jedynym sensem było starcie sera do posiłku. Maska nie tyle służy tu przybraniu fałszywej tożsamości, ile zapomnieniu na chwilę o własnej, zawieszeniu społecznej roli.
„Toni Erdmann”, reż. Maren Ade, Niemcy, Austria 2016, w kinach od 27 stycznia 2017Jednocześnie Maren Ade sięga do źródeł komedii rozumianej ściśle – zakorzenionego jeszcze w antyku rodzaju dramatycznego, który ukazuje ludzi w sposób satyryczny, niski (a zatem, w rozumieniu starożytnych, bliższych zwierzętom – psom, żółwiom, małpom), jako gorszych, niż są, by mogli się poprawić. Etymologicznie, z greki, komedia oznacza bądź wiejski pochód, bądź pochód z pieśniami. I pieśni tu mamy: tę, którą śpiewa chór na pożegnanie swojego opiekuna („przychodzimy, odchodzimy”); tę, którą śpiewa Ines z akompaniamentem ojca – pieśń triumfu, śpiewaną fałszywie i z repertuaru artystki, której osobista historia ostatecznie okazuje się mało triumfalna; tę, wreszcie, która nie zostanie zaśpiewana na pogrzebie. Willie, zmieniając maski, prowadzi pochód, do którego z wolna dołącza jego córka – rozbrajając i rutynę cotygodniowego seksu, i corocznych urodzinowych korpoparty. Do tego pochodu zostają włączeni też widzowie: film jest długi, ale żadna scena nie wydaje mi się w nim ani zbędna, ani za długa – wszystkie są znakomicie rozrysowane na sytuację, dialogi i bohaterów, ale też wszystkie służą konsekwentnie wyrażonej w filmie filozofii Williego. Reżyserka nad skuteczność ciągu zdarzeń, możliwych gagów i zużytych rekwizytów przedkłada zniuansowany opis emocji i relacji, bycia i niebycia w chwili. Nie tyle chce rzeczy doprowadzić do końca (zgodnie z nakazem get things done), ile rzeczy poczuć – łącznie z ich końcem. Zatem jeśli nawet tę diagnozę nowoczesności znamy i podzielamy, to jej przedstawienie jest mistrzowskie – i jednak oczyszczające.
Film, który zgarnął królewskiego pokera w rozdaniu Europejskich Nagród Filmowych i zyskał wiele innych dowodów uznania, maluje też w tle obraz nierównych zmagań pomiędzy nowymi i starymi krajami Unii. Międzynarodowa klasa ekspertów przenoszących się z kraju do kraju – trochę zgodnie z tym, jak rzuci ich los, trochę zgodnie z tym, gdzie znajdą odpowiednie warunki do życia („kraje, które mają klasę średnią, uspokajają mnie”), zdominowana jest przez ludzi z Zachodu – choć szybko uczą się od nich aspirujący do zajęcia podobnej pozycji, gotowi na wszystko „lokalsi”, Bogdan czy Anca (każdy ma tu swój znakomity epizod lub dwa). Nie należy używać słowa outsourcing, ale patrząc na biedną wieś rumuńską, wiemy, że za chwilę wszyscy w niej stracą pracę – nie performują dostatecznie skutecznie, więc walec modernizacji się po nich przejedzie. Podobnie jak w głównym wątku filmu, nie ma tu jednak łatwej apoteozy tradycyjnego życia i lokalnych zasobów: jest bezpieczna bieda i maszyna modernizacji, która tyle daje, ile zabiera.
Inaczej niż w komedii, nie ma tu też happy endu i żadna rumuńska wioska nie zostanie uratowana, na razie bohaterka zmieni jedynie kierunek ekspansji. Zyska jednak samoświadomość, która chyba boli. I powróci jej poczucie humoru, więc to „na razie” może dawać nadzieję. Z żadnej trumny nie rozlegnie się jednak pukanie, które zaprzeczy śmierci – tego gagu nie ma w repertuarze.