Stawka bez stylu

Stawka bez stylu

Iwona Kurz

Obejrzałam „Hansa Klossa” bez przykrości, no, prawie bez przykrości. Gdzieś się jednak pogubiły przyjemności

Jeszcze 2 minuty czytania

Całkiem możliwe, że „Stawka większa niż życie” wydawała się fajna tylko dlatego, że była często powtarzana, a na dodatek konkurować mogła jedynie z radzieckim serialem „Siedemnaście mgnień wiosny”, swoistym wprowadzeniem do zen przed rewolucją new age (dziś minioną). Odgrywając rolę dziecka ery telewizyjnej, nie sposób było zatem nie nauczyć się przynajmniej części dialogów „Stawki” na pamięć – łatwo w nią zresztą zapadały. Znakomici polscy aktorzy świetnie wyglądali w niemieckich mundurach i żaden Uklański nie psuł zabawy jakimiś „Nazistami” (nb. czy to dlatego Daniel Olbrychski w filmie Vegi nie pokazuje się w mundurze?). Widać było, że pod okupacją byliśmy twardzi, a przy tym chłopaki i dziewczyny ładne. Gdzieś byli Sowieci (wtedy się mówiło „Ruscy”), ale między dumą a upokorzeniem (to nie Jane Austen, to Stanisław Barańczak) krzyczało się „Polska gola” (jak dziś) albo patrzyło, jak nasi prą na Berlin. Sympatia dla serialu w reżyserii Konica i Morgensterna po części tych Ruskich pomijała, po części usprawiedliwiała geopolityką, i choć najbardziej nieprzejednani chcieli po 1989 roku pozbawić majora Stanisława „Janka” Kolickiego zasług, publiczność pozostała swojemu bohaterowi wierna. Że zacytuję współczesne streszczenie serialu z portalu telewizyjnego: „Stanisław Kolicki jest oficerem polskiego wywiadu. Jako Hans Kloss w mundurze Abwehry kpi sobie z gestapo”.

Terapeutyczny charakter kina wojennych przewag wielokrotnie był podnoszony, ale może ono pełnić tę rolę pod warunkiem, że odpowiednio uspójnia tę lub inną sprzeczność (np. między dumą a upokorzeniem), oraz że skutecznie komunikuje się ze swoimi widzami. Kto by pomyślał, że – w tej przynajmniej kwestii – można się będzie uczyć od Klossa nawet w III RP 2.0? W jednej ze scen epizodu „Genialny plan pułkownika Krata” nieco tępawy Eryk Getting, przygotowywany na agenta, który ma działać w polskim środowisku zamiast brata bliźniaka, nie wie, jak przekonująco powiedzieć, że ktoś został aresztowany przez „niemiecką policję”. Kraft próbuje to podkręcić: „zabrali go Niemcy”, „Szwaby”. Na co Kloss ze spokojem – „po prostu: oni go zabrali”. Użycie takiego zdania w rozmowie (albo w filmie) zakłada elementarne zaufanie do odbiorców, którzy muszą rozpoznać wspólny kod i/lub dysponować minimalną inteligencją. To oczywiście ryzykowne zawsze i wszędzie. Ale bez tego ryzyka wpada się w inną pułapkę – że kod własny (i dzieła) będzie nieczytelny lub zostanie uznany za nieinteligentny. 

„Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć”,
reż. Patryk Vega. Polska 2012,
w kinach od 16 marca 2012
To niestety przypadłość filmu Patryka Vegi. Jego film pozornie ma wszystko, co powinno mieć udane dzieło wracające do „legendy” – dawnych aktorów, tylko trochę usztywnionych wiekiem, „skarb” (czyli pozór, wokół którego kręci się akcja), przyzwoitą historię, która skutecznie mogłaby poruszać nuty nostalgii (i wojna, i PRL), wystylizowane dziewczyny i kilka gwiazd współczesnej kinematografii. Nadal też znalazłyby się kompleksy społeczne wymagające terapii. Problem właśnie w tym, że jest tego wszystkiego dużo za dużo. Rządzi filmem nadmiar i dosłowność – zbyt lodowate spojrzenie Ringlego, zbyt uwodzicielskie spojrzenie Ingrid, nadto wielka literalność niektórych scen i dialogów, nad-rzeczywiste zagęszczenie rekwizytów z epoki w sekwencjach z 1975 roku itd. itp.

W całym tym zagęszczeniu brakuje jednego – stylu. Reżyser nie może się zdecydować, czy kręci wojenny film serio, czy pastisz, toteż w wielu momentach wychodzi mu karykatura. „Stawka większa niż śmierć” jest niczym zlepek: film trochę dla widzów serialu (których wiek reżyser utożsamia, jak się zdaje, z wiekiem twórców); trochę dla nastolatków (powszechne wybuchy; to się podobało jednemu ze znanych recenzentów); trochę dla samego siebie – duża liczba ran, z których sika krew, jakby reżyser marzył o realizacji „Śrubokręta 1”; trochę z kalkulacji, że film-legenda musi się sprzedać; trochę dla miłośników sensacji, a trochę – Peerelu. „Kloss jest najlepszym przykładem bohatera masowej wyobraźni – jak agent 007 James Bond, Superman czy Batman” – reklamuje swój film Vega i może dlatego zdarzają się w tym filmie sceny, w których spotyka się jednocześnie farsa, groteska i groza, a aktorzy grają w różnych konwencjach, zmieniając je zresztą ze sceny na scenę.

Czym jest styl, wytłumaczyć niełatwo; nie udało się to nawet Tomaszowi Raczkowi, kiedy próbował objaśnić różnicę między „Kac Vegas” a „Kac Wawa”. Sukces serialu telewizyjnego opierał się na skutecznym wykorzystaniu konwencji kina sensacyjnego: została potraktowana z powagą, ale zarazem wskazana jako konwencja, subtelnie podważona w nieco zbyt długich wymianach haseł czy ironii ripost, nieco zbyt dużej brawurze niektórych akcji. Bohaterowie serialu „walczyli”, ale z dezynwolturą, jakby raczej brali udział w „grze”, w której motywacje ideowe spotykały się z męską rywalizacją i manewrami męsko-damskimi – ważnym narzędziem akcji (czysto ilustracyjnym u Vegi). Całość narracji opierała się na niedopowiedzeniu (czyli zakładała inteligencję widza); dotyczyło to i kontekstu politycznego, i przebiegu akcji, i przemocy, i seksu (ten akurat w filmie też jest niewinny). Wystarczyła lufa w zbliżeniu i strzał, dziś potrzebny jest (naprawdę?) cały arsenał pirotechniczny, a bohaterowie i tak podnoszą się dalej, niczym trup z wanny.

Czar Klossa pozostawił za sobą niejedno kobiece ciało – czy czar ów byłby większy, gdybyśmy ujrzeli twarz Beaty Tyszkiewicz (Christin) po wybuchu w jej mieszkaniu? I proszę mi nie mówić, że przyzwyczajenia widzów są dziś inne, bo to argument bałamutny – są różne. Jest w filmie parę scen, które żyją echem tego stylu z przeszłości – głównie za sprawą Emila Karewicza, którego ton nieźle podchwycił też Adam Woronowicz. Chciałabym jednak zastrzec, że choć nie miałabym nic przeciwko powtórzeniu tonacji dawnej „Stawki”, to równie dobrze mógł reżyser zrobić – znów, wedle słów własnych – film wojenny z elementami melodramatu. Chodzi o to, by zrobił jednak film „jakiś” (a serial „Pitbull” byłby dowodem, że potrafi).

Żeby nie było, że znów się czepiam – obejrzałam „Stawkę” bez przykrości, no, prawie bez przykrości. Gdzieś się jednak pogubiły przyjemności…



Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.