Z filmu „Generał Nil” wypływają dwie nauki: raz, że warsztatowe podstawy dynamicznych scen akcji pozostają w polskim kinie terra incognita, dwa, że realizacja konkretnej polityki historycznej nie musi się równać nachalnej propagandzie. Kulminacja pierwszej części filmu Ryszarda Bugajskiego, a więc morderstwo Franza Kutschery, to przykład nieporadności rodzimych twórców. Zabici padają „na gwizdek”, poziom realizmu przywodzi na myśl okolicznościowe rekonstrukcje bitwy pod Maciejowicami. Szczęśliwie – im dalej, tym lepiej. Gdy Bugajski wkracza na rozpoznany teren – jednostka kontra totalitarny aparat represji – jego film przeistacza się w sprawnie zrobiony dramat. Zapomniany bohater, ofiara stalinizmu, symbol cierpienia narodu, jest też człowiekiem, którego tragedią przejąć się nietrudno.
Mainstreamowe kino historyczne ma to do siebie, że ceni rzetelność i poprawność. Stawia na przejrzystość formy, chronologię treści, mocno naświetlone idee. Olgierd Łukaszewicz – dawniej słabowity powstaniec i trawiony gruźlicą romantyk – kreuje Augusta Emila Fieldorfa nieskazitelnego. „Nil” dokonuje słusznych wyborów. Wie, kiedy jest czas na niepodległościowy zryw, a kiedy korzystniejsze wydaje się zawieszenie broni. Powątpiewa w sens antyrosyjskiej konspiracji. Kultywuje godność i honor, lecz conradowski heroizm straceńczy – „niewolniczy”, jak chce Jan Kott – jest mu obcy. Bugajski pogłębia nawet postać o dylemat, jakże znajomy zresztą. Fieldorf, choć niechętnie, poprosi Bieruta o łaskę, ponieważ żona i córki paraliżują go rozdzierającym krzykiem: „Masz żyć dla nas!”.
„Generał Nil”, reż. Ryszard Bugajski.
Polska 2009, w kinach od 17 kwietnia 2009Napięcie między prywatnym (kobiecym) a publicznym (męskim), między szczęściem indywidualnym a wiernością pryncypiom to jeden z wielu rekwizytów kultury narodowej, które aktywuje Bugajski. Los „Nila” w pełni świadomie zrównuje reżyser z losem Polski. Generała powieszono i wymazano z pamięci zbiorowej. W filmie oglądamy bezwładne ciało ciśnięte do anonimowego grobu. Bez wątpienia – razem z Fieldorfem komuniści grzebią Ojczyznę.
Bugajskiemu trzeba przyznać, że nie przeszarżował. Trzymając się konwencji i jasnej wykładni, odrzucił tanią publicystykę i patriotyczny kicz; zadbał jednocześnie o tempo i dramaturgię. Przyjętą obecnie narrację historyczną przełożył na język obrazów – sugestywnych, nasyconych znaczeniami. Nie należy się w „Generale Nilu” doszukiwać niuansów. To przede wszystkim ustanowienie mitu, co wyklucza taką ambiwalencję, jaka pogrążyła projekt „Tajemnicy Westerplatte” Pawła Chochlewa, gdzie celem reżysera było jednoczesne tworzenie i destrukcja narodowych symboli, odsłanianie całkiem pragmatycznych pobudek stojących za heroicznymi postawami obrońców polskości.
Bugajski po prostu nie zapomniał, że sprawa sprawą, ale przy okazji można – i warto – uniknąć katowania widza.