Pamięć może być, jak powiedział kiedyś Czesław Miłosz, siłą, która chroni nas „od mowy owijającej się samą o siebie, jak bluszcz owija się o siebie, kiedy nie znajduje oparcia w murze lub w pniu drzewa”. Może też być niepotrzebnym balastem, który człowiek wlecze nieustannie za sobą; balastem, który wysysa z niego wszystkie siły witalne, paraliżuje, a potem zamyka w ponurym, depresyjnym, antykwarycznym gmachu i nie pozwala przeżywać teraźniejszości.
Zwrot ku przeszłości prawie zawsze wychodził jednak polskiemu kinu na dobre. Siłą naszych filmów było to, że starały się mówić o pamięci, o bohaterach, których pamięć prześladuje, którzy nieustannie się z nią mierzą, którzy ciągle wspominają utracony czas. Te wycieczki w czasie były dla nich poszukiwaniem własnej tożsamości, powrotem do źródła, odnalezieniem albo odtworzeniem mitu pochodzenia. Zawsze były przeżyciem przede wszystkim indywidualnym, ale przecież nie tylko. Ich losy nierzadko związane były także z przeżyciem zbiorowym, odsyłały do doświadczeń, w których również inni mogli się odnaleźć. „Ręce do góry”, „Popiół i diament”, „Zaduszki”, „Salto”, „Jak daleko stąd, jak blisko” są najlepszymi przykładami na potwierdzenie tej tezy.
Ostatnio jednak gruby łańcuch spętał polskie kino. Pamięć została zastąpiona przez historię, a proces ten zaczął przynosić więcej strat niż zysków. Reżyserzy, popychani przez gorliwców (producentów, krytyków, publicystów…), tłumnie, nierzadko koniunkturalnie, weszli w temat. I tak zaczęły powstawać bryki. Zamiast zwykłych ludzi, zwracających się ku przeszłości, szukających tam sił i odpowiedzi, wychynął z niebytu tabun bohaterów historycznych, pomnikowych postaci, bestii historycznych, zbrodniarzy komunistycznych i faszystowskich. Rozświetlono gabinet figur woskowych, w którym doprawdy trudno się zmieścić, zadomowić czy choćby przejrzeć. Do głosu doszła patriotyczna gorączka, którą podbijały dwa wirusy: heroizm i martyrologia. Jeden wyrastał z wiecznej urazy wobec tych, którzy nas zdradzili, zranili, nie poparli. Drugi – z niezaspokojonych, wygórowanych ambicji, pragnienia, by to nam się podporządkowywano, by to nasze było na wierzchu.
I tak rozpoczęła się i trwa paraliżująca gadanina. Powstają filmy opowiadające oczywiste historie, poskładane z oczywistych schematów, produkujące, jakby powiedział Michał Paweł Markowski, „martwe znaki służące jedynie komunikacji. Dają się łatwo wymienić na gotową treść i nie zwracają na siebie uwagi. Służą do mówienia o życiu, ale same własnym życiem nie żyją”. Do takich filmów jak „Popiełuszko. Wolność jest w nas”, „Generał Nil”, „Czas honoru”, „Śmierć rotmistrza Pileckiego”, „Inka 1946” słowa Markowskiego pasują wprost idealnie.
Pokazywane po raz pierwszy na tegorocznym festiwalu w Gdyni dwa filmy: „Dom zły” Wojtka Smarzowskiego i „Rewers” Borysa Lankosza uwolniły się jednak o tej złej tendencji; udowodniły, że o przeszłości można opowiadać inaczej niż przy użyciu strategii ekonomicznej. Lankosz i Smarzowski uciekli z antykwariatu, pozostawili za sobą figury tak wielkie, że kadr dla nich to zdecydowanie za mało. W ich filmach nie ma zdarzeń historycznych, jest za to praca pamięci, wykonywana przez bohaterów niesztandarowych, nieoficjalnych, prywatnych; bohaterów, którzy zanurzeni są w świecie, skoncentrowani na byciu w nim, a nie na wymierzaniu mu sprawiedliwości.
„Rewers”, reż. Borys Lankosz. Polska 2009,
w kinach od 13 listopada 2009„Rewers” opowiada o zwykłym-niezwykłym babińcu, warszawskim mieszkaniu z wczesnych lat pięćdziesiątych, zamieszkiwanym przez trzy pokolenia kobiet. W kamienicznych pomieszczeniach trwa wojna domowa – wojna na słowa. Najmłodsza z kobiet, Sabina, próbuje znaleźć męża. Jeszcze bardziej o męża dla córki stara się jej matka. Babcia niby tylko się przygląda, ale swoje wie. Ot, taka historia. „Dom zły” też w sumie opowiada o rzeczach zwyczajnych, ale ta zwyczajność to więcej niż rewers zwyczajności z filmu Lankosza. Żadnych bibelotów i falbanek, żadnych ślubów panieńskich. Zamiast nich śnieg wymieszany z błotem, zapadła bieszczadzka prowincja, królestwo samogonu. Skowyt i stupor. Jest rok 1982. W zgliszczach gospodarstwa Dziabasów odbywa się wizja lokalna. Wszyscy trzęsą się z zimna, a niejaki Środoń, podejrzany o podwójne zabójstwo, dodatkowo trzęsie się ze strachu.
Dwaj reżyserzy pozostawili za sobą zmorę polskiego kina – realizm. Naszym filmowcom, nie wiedzieć czemu, ostatnio postało w głowach, że przeszłość jest krainą płaską, uporządkowaną, taką, do której bez najmniejszego problemu można wejść. Żadnych aporii, antynarracyjnego chaosu. Zamiast nich początek, rozwinięcie i zakończenia. Granice przedstawiania? Jakie znowu granice! Świat bez granic. Prawda czasu zrównana z prawdą ekranu. Żadnych innych prawd, żadnych marginesów. Epifania autentyczności. No właśnie – nie ma chyba większego błędu niż utożsamić tępy realizm z autentycznością.
Jeśli dzieło autentyczne można z czymś utożsamić to – w myśl tego, o czym pisał swego czasu Charles Taylor – z kreacją, konstrukcją, oryginalnością, odrzuceniem utrwalonych norm, a także ze skierowaniem uwagi na to, co istotne i próbą samookreślenia się w dialogu z innymi. Filmem autentycznym jest ten, który próbuje wpisać się w siatkę tych pojęć.
Wiedząc, że przezroczysty styl jest utopią, że realizm w dotarciu do prawdy o głębokim Peerelu w niczym nie pomaga, Lankosz buduje swój film z innych klocków; buduje go ze wspomnień osiemdziesięcioletniej dziś Sabiny, które są dla reżysera czymś na kształt dialogu, a równocześnie gry z kulturową tradycją. W pierwszej scenie widzimy Sabinę, jak siedząc w kinie, ogląda kronikę filmową. I tu już doskonale uobecnia się ten splot, tak charakterystyczny dla „Rewersu” – splot fikcji i prawdy, fikcyjnej prawdy i prawdziwej fikcji. Sabina przecież ogląda niby-dokument, ale tak naprawdę ogląda jedną wielką, propagandową fikcję. Ta ambiwalencja przenika do całego filmu.
Jeśli można powiedzieć o filmie, że ma tożsamość, to tożsamość filmu Lankosza jest płynna, równie płynna jak pamięć. Weźmy chociażby czarno-białe, ziarniste zdjęcia Marcina Koszałki. Z jednej strony wydaje się, że stylizowane są one na kronikę filmową, a z drugiej strony gdzieś z tyłu głowy rodzi się myśl, że może jednak jest to czarny kryminał. A teraz weźmy postać niedoszłego męża Sabiny, Bronisława, brawurowo zagranego przez Marcina Dorocińskiego. Na początku wygląda on, jakby uciekł z książki Raymonda Chandlera, potem, w jednej chwili zrzuca maskę, pod którą kryje się druga maska – twarz tępego, brutalnego esbeka. To samo zresztą jest z warstwą fabuły, która dotyczy życia trzech kobiet. Lankosz wspólnie ze scenarzystą, Andrzejem Bartem, kluczy, zbija widza z tropu: salonową komedię zamienia w groteskę, a groteskę w melancholijny dramat. Porusza się przy tym po kulturowym gmachu jak po swoim domu. Wie, gdzie wszystko leży, wie, jak tego wszystkiego użyć.
„Dom zły”, reż. Wojtek Smarzowski.
Polska 2009, w kinach od 27 listopada 2009 Smarzowski w „Domu złym” też pokazuje, co to oryginalność i kreacja, ale przede wszystkim pokazuje, że prawda o Peerelu nie leży na ziemi i nie wystarczy jej tylko podnieść. Jeśli już się ją podniesie, trzeba długo obracać w palcach, oglądać z różnych stron – oglądać nieufnie. Prosto z wizji lokalnej, od której zaczyna się film, przenosimy się w czasie do tej nocy, gdy doszło do morderstwa. Środoń opowiada, co się wydarzyło; opowiada też opowiadane podczas feralnej nocy opowieści. Myli się ten, kto myśli, że w tej kryminalnej historii gdzieś w ogóle jest nitka, że gdzieś jest kłębek. Jedna fikcja przysłania drugą. Kamera wyraźnie punktuje wszystkie niezgodności – kamera, która u Smarzowskiego nie kłamie. Przekonuje o tym jedna z opowieści, ukryta wewnątrz zeznania Środonia. Główny podejrzany streszcza opowieść Dziabasa, którą ten sprzedał Środoniowi – słowa w żaden sposób nie mogą zgrać się z obrazem. Na ekranie widzimy co innego, widzimy mniej romantyczny wariant zdarzeń. Ludzie w „Domu złym” gadają, a nade wszystko piją. Wszystkich jakby dopadła biała gorączka. Są agresywni, zluzowani, już nie pęta ich żaden kodeks moralny, żaden dekalog. Wszystko im się ze sobą miesza, nie potrafią rozróżnić, co jest halucynacją, a co dowodem w sprawie morderstwa. Cały ten spektakl obserwuje chłodne oko kamery; kamery, która każe wyłożyć wszystkim karty na stół.
Autentyczność rodzi się zawsze w napięciu, czerpie żywotne soki z dialogu tradycji z kontestacją, z buntem. Wydaje się, że właśnie w tym elemencie ujawnia się najmocniej wartość „Rewersu” i „Domu złego”. Nie są to bowiem li tylko piękne i oryginalne, narcystyczne konstrukcje, które niczego bardziej nie chcą, jak się podobać. Obydwa filmy, uruchamiając pracę pamięci, powracając do przeszłości – wyrywając ją z binarnych, gazetowych banałów, ze znużenia, pokazują, że historia może być kluczem do zrozumienia teraźniejszości.
„Rewers” może i byłby ładną błyskotką, inteligentną, trochę w stylu „Arszeniku i starych koronek”, a trochę „Kabaretu Starszych Panów”, gdyby Lankosz nie wprowadził do filmu wątku współczesnego, który kompletnie wywraca takie myślenie. Oto stara Sabina po latach spotyka swojego syna i nic nie jest takie, jak być powinno. Syn, który właśnie przyjechał do matki z Nowego Jorku, ma twarz prześladującego ją dawno temu esbeka. Sabina mimo wszystko będzie go kochać. Jest święto zmarłych. Stara kobieta stawia znicz pod Pałacem Kultury, gdzie spoczął ojciec jej dziecka, ten, który chciał ją złamać i upokorzyć. Chwilę wcześniej jej syn, wraz ze swoim partnerem, patrzy z melancholią w oczach na znicze, płonące dla tych, którzy zginęli za Ojczyznę. W tych dwóch ujęciach jest cała przekora Lankosza, kwestionującego utarte podziały. Nie ma tych dobrych i tych złych; tych naszych i tych obcych; tych, którzy mogą opłakiwać poległych bohaterów i tych, którzy nie są tego godni. Teraz nawet w twarzy kata można ujrzeć kogoś, kogo się kocha. Gej też może pochylić się nad tymi, którzy ginęli za Polskę. Wszystko się ze sobą przemieszało, ale dobrze jest, tak jak jest – wydaje się mówić reżyser – i nie wolno tego deptać.
Smarzowski, choć wyraźnie czerpie z klasycznych filmów Bałabanowa, Coenów czy Tarantino, nie poprzestaje na cytowaniu i składaniu puzzli. Uderza mocniej. Uderza na poważnie. W jego filmie nie ma nadziei. Górą przelewa się wielka historia – w końcu zbrodnia w domu Dziabasów zdarza się w roku, kiedy Polak został wybrany na papieża. W dole jest „Dom zły”; żadnego karnawału, żadnej „Solidarności”, jedynie otępiała, szalona masa, która goni w stronę przepaści. Można oczywiście powiedzieć, że jest to metafora człowieka w ogóle. Nie warto jednak pacyfikować tego filmu, rozmywać go w uniwersalizmie. Oczywiście, „Dom zły” to film o kondycji ludzkiej, ale nade wszystko to rzecz o Polakach, o tym bagażu, który ciągle niesiemy, o źródle, z którego pochodzimy. Warto się w nim przeglądnąć. Parafrazując klasyka: to nie wina lustra, że obraz, który w nim zobaczymy, pewnie nam się nie spodoba.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.