W kraju szansonistów, alkoholików i wariatów

W kraju szansonistów, alkoholików i wariatów

Jakub Socha

„Polskie gówno” jest czymś więcej niż składakiem z kilkudziesięciu scenek rodzajowych, w których zagrali przyjaciele Tymańskiego – w gruncie rzeczy jest to film o odmowie i o braku złudzeń

Jeszcze 1 minuta czytania

„Kryzys to nazwa zespołu muzycznego, który od dwóch lat występuje na coraz bardziej liczących się estradach naszego kraju. Słuchając ich produkcji i patrząc na powodzenie, jakim cieszy się zespół wśród nastolatków, z całą powagą uświadamiamy sobie, jak wiele szkody uczynił lekceważący stosunek władz oświatowych do wychowania muzycznego i estetycznego w polskim szkolnictwie”. Od tych słów, wygłaszanych zza kadru przez smutnego lektora, rozpoczyna się pewien krótki reportaż, zrealizowany przez polską telewizję na początku lat 80. Całość można znaleźć na YouTubie, jego część – w „Polskim gównie”, najprzyjemniejszej niespodziance tegorocznego festiwalu w Gdyni, gdzie film Grzegorza Jankowskiego został zaprezentowany w nowej sekcji „Inne spojrzenie”.

Kto nie zna zdjęć młodego Roberta Brylewskiego, może złapać się w pułapkę zastawioną przez Jankowskiego, który wykorzystuje fragmenty tamtego starego reportażu, żeby pokazać, jak w przeszłości wyglądał Stan Gudeyko – pokazać na przykład, że miał kiedyś włosy. Gudeyko, grany przez Brylewskiego, dawniej był muzykiem, dziś jest kierowcą zespołu Tranzystory, którym dowodzi Jerzy Bydgoszcz. W Bydgoszcza wcielił się Tymon Tymański, na co dzień lider kapeli Tymon&The Transistors, scenarzysta i główny pomysłodawca „Polskiego gówna”. Wszelkie podobieństwa do osób i zdarzeń są w filmie Jankowskiego jak najbardziej zamierzone i zupełnie nieprzypadkowe.

Fabuła jest prosta: do Bydgoszcza przychodzi komornik Czesław Skandal (Grzegorz Halama). Skandal nie chce jednak jego mebli i lodówki, chce być menażerem Tranzystorów, chce, żeby ruszyły one w zorganizowaną przez niego trasę koncertową po Polsce. Bydgoszcz szybko się zgadza na propozycję. Koledzy też się zgadzają. Zaczyna się jazda. I przygody na trasie – te zwyczajowe, typu libacja, i te całkowicie nadzwyczajne, jak wizyta w burdelu dla psów.

Gdyby dzisiaj reporter, który w latach 80. był tak bardzo zatroskany lekceważącym stosunkiem władz do wychowania muzycznego i estetycznego, zobaczył „Polskie gówno”, byłoby mu bardzo przykro. Film Jankowskiego też nie wygląda, jakby wyszedł ze szkoły, nie jest owocem klasycznie pojętej edukacji, w niewielkim stopniu przypomina tradycyjne kino. To punk z domieszką Totartu. Wygłupy i psychodela. Kacowe rozmowy o niczym, anegdoty bez puenty, darcie łacha ze wszystkiego i wszystkich. Skandal wyrywa dziewczyny i obnosi się z wielkim brzuchem. Gudeyko rozwiązuje równanie: „Stan Gudejko – Stan Borys = Stan Wojenny” i wspomina, jak to się upodlił w Las Vegas. Bydgoszcz straszy ojca, że zwymiotuje do przygotowanej przez niego jajecznicy, jak nie przestanie mu mówić, że powinien się ustatkować. Akcję co chwilę przerywają numery musicalowe, które rozjeżdżają się już na starcie; ich wykonawcy jadą sobie trochę po drodze mlecznej, a trochę po bandzie. Po pewnym czasie widzowi wydaje się, że już wie, czego może się spodziewać, i właśnie wtedy ekran zalewają kolorowe gwiazdki, niemalże jak z „Magicznego kucyka”.

Korowód atrakcji ciągnie się nieprzerwanie, zaproszeni przez Tymańskiego odgrywają swoje skecze: Deriglassof wciela się w pułkownika Kalitę, lidera wojskowej orkiestry rockowej; Lizut podszywa się pod Seana Mrówkę, uderzająco podobnego do wokalisty zespołu Weekend; Możdżer gra kamerdynera z garbem, który pracuje dla boga szołbiznesu granego z kolei przez Jana Peszka. „Szatan uwziął się na Polskę”, mówi bóg szołbiznesu i, patrząc na to, co się rozgrywa w „Polskim gównie”, trudno mu nie uwierzyć. W tym kraju szansonistów, alkoholików i wariatów nic nie może się udać. Można go jedynie uśpić dymem z marihuany, a potem wysadzić telewizję.

„Polskie gówno”, reż. Grzegorz Jankowski.
Polska 2014, w kinach od 6 lutego 2015
Rzadko zdarzają się w polskim kinie utwory równie bezpretensjonalne, zralizowane bez napiny, na ogromnym luzie. Jasne, „Polskie gówno” jest chaotyczne, kuriozalne, nieoszlifowane, ale to nie szkodzi, to nawet bardzo dobrze. Ten film byłby nie do wytrzymania, gdyby ktoś go próbował opowiedzieć tradycyjnie. Wariackie kino z założenia nie może być tradycyjne. Ale czy może być sensowne? Wychodzi na to, że jak najbardziej. „Polskie gówno” jest czymś więcej niż składakiem z kilkudziesięciu scenek rodzajowych, w których zagrali przyjaciele Tymańskiego – w gruncie rzeczy jest to film o odmowie i o braku złudzeń.

Bohaterowie Jankowskiego odmawiają występów w czyimś cyrku, wolą sobie wybudować swój własny. Grają w nim na własnych prawach, z których najważniejszym jest to, że każde prawo można zakwestionować. Nie są buntownikami, a jeśli nawet są, to się tym nie chwalą. Nie żalą się też, gdy jest im źle. Wcielają po prostu w życie postulat, który Brylewski wygłosił kilkadziesiąt lat temu do telewizyjnej kamery: „Jesteśmy przeciw wszystkiemu, co jest przeciw nam”. To tak naprawdę romantycy, którzy pragną, żeby świat wyglądał inaczej, choć wcale nie wiedzą, co to znaczy inaczej. Gdyby wiedzieli, na pewno trudniej byłoby z nimi wytrzymać.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.