LATA 90.:
Koniec świata wariatów i przemytników

Cezary Michalski

W lata 90. „brulion” wkraczał jako pierwszy popkulturowy tabloid dla postkontestacyjnych polskich bikiniarzy. Z Celine'a interesował nas jego resentymentalny antysemityzm, z Bataille'a jego seksualne transgresje. Nie było dla nas nic interesującego w aseptycznej kulturze wysokiej

Jeszcze 4 minuty czytania


„Brulion” jest jedną z wielu polskich instytucji, a nawet więcej, jednym z wielu języków, tropów i polskich tradycji, które ożywione w latach 80. przez niezwykle jak na jedną dekadę bogatą sekwencję następujących gęsto po sobie wydarzeń (ostatnie dni gierkowszczyzny, papież, pierwsza „Solidarność”, stan wojenny, pacyfikacja i powolne obumieranie zarówno PRL-u jak też opozycji, masowa emigracja, geopolityczna amnestia dla całego narodu...) weszły w kolejną dekadę lat 90. szczerze przekonane o swej wyjątkowości, misji, mesjanicznej sile, ale z tej dekady żywe, a już na pewno normalne nie wyszły. „Brulion” wkroczył w lata 90. z przekonaniem o  własnej wyjątkowości, geniuszu, misji... i nie wyszedł z nich żywy. Trochę tak jak cały polski „niski romantyzm” solidarnościowej rewolucji, której „brulion” był nieodrodnym, nawet jeśli zbuntowanym dzieckiem.

Redakcja „brulionu”, poza wieloma innymi pełnionymi przez siebie bardziej tradycyjnymi funkcjami, była także sektą. Estetyczną, ale nie tylko, a może nawet nie przede wszystkim. Jak pierwsi chrześcijanie, „brulion” miał, poza własnym charyzmatycznym mesjaszem Robertem Tekielim, także swoich intelektualistów, poetów, pieśniarzy, performerów, świętych Pawłów, świętych Janów, Marie Magdaleny. Kiedy zapowiedź Drugiego Przyjścia, narcystyczna obietnica własnej wielkości i wyjątkowości nie zostaje spełniona, kiedy zamiast apokalipsy i Nowej Jerozolimy dookoła rozrasta się zwyczajny, codzienny Rzym, sekciarze albo popadają w obłęd, albo stają się Kościołem (najczęściej wedle przepisu Dostojewskiego z „Legendy o Wielkim Inkwizytorze”, czyli pakując swego mesjasza, a wraz z nim swój narcyzm, do najgłębszego lochu). Środowisko „brulionu” w latach 90. na stworzenie Kościoła było zbyt anarchiczne, a może za słabe, pozostało mu zatem szaleństwo, przeżywane na rozmaite, czasami nawet sprytne sposoby. Oczywiście najbarwniej (i najsprytniej) przeżywane przez samego Roberta Tekielego.

Konkurs na murale, „brulion” nr 16,
1991
Wcześniej „Sztuka i Naród” przećwiczyła podobną huśtawkę. W okupowanej Warszawie kilka osób nad powielaczem w piwnicy układało pieśni o „imperium, co wyrośnie z naszej polskiej krwi”, bo najlepiej fantazjuje się w pustce. Ci ze „Sztuki i Narodu”, którzy przeżyli wojnę, wybrali przystosowanie, wstąpili nawet do partii, zostali zwykłymi literatami. „Brulion” na tle rozmaitych polskich „niskich romantyzmów”, w tym rozwijającego się i degenerującego równolegle do rozkwitu i degeneracji „brulionu” niskiego romantyzmu pierwszej „Solidarności”, był dadaistyczny, popkulturowy, punkowy, hipisowski, bardzo długo uciekał przed patosem i powagą, ale trucizna w nas tkwiła. Tekieli uważał „brulion” za więcej niż pismo literackie, promujące więcej niż literaturę, kierowane przez kogoś, kto dalece wyrastał w swoich własnych oczach poza wszelkie możliwe ograniczenia wiążące się z funkcją „redaktora naczelnego kwartalnika literackiego”. To, co jest możliwe do osiągnięcia w literaturze i przy pomocy literatury, praktycznie od samego początku go nie interesowało, a w każdym razie na pewno mu nie wystarczało. Lata 90. pokazały jednak, co jest w Polsce naprawdę możliwe. I to z okrucieństwem cechującym każdy praktycznie tryumf zasady rzeczywistości nad pierwotnym narcyzmem.

Zbigniew Sajnóg
„Flupy z pizdy”

– mam flupy – usłyszałem
od dziewczyny i myślę: co?
– co? – pytam
– no, leci mi z pizdy.

Wierszyk zamieszczony w szesnastym numerze „brulionu” z 1991 roku. Wielokrotnie powoływali się na niego przeciwnicy „inwazji zdziczenia i barbarzyństwa”. W latach 90. zyskał status utworu kultowego.

Poza ewidentnym talentem paru poetów i prozaików debiutujących na łamach redagowanego przez Roberta Tekielego pisma, określanych potem mianem „środowiska” czy nawet „pokolenia «brulionu»” (nie tylko Świetlicki, Podsiadło, Sendecki, Gretkowska, Goerke, Filipiak..., ale nawet Andrzej Stasiuk rozpoczął swoją zasłużoną literacką karierę, publikując w „brulionie” obszerne fragmenty „Murów Hebronu”), był jeszcze jeden ważny czynnik, który pod sam koniec lat 80., w skrajnie nienormalnej sytuacji głębokiego politycznego i kulturowego kryzysu, zapowiadających polityczną i kulturową transformację Polski, zapewnił „brulionowi” wyjątkową pozycję. Ten czynnik to izolacja polskiej kultury od kultury zachodniej. Większa wówczas niż kiedykolwiek wcześniej w PRL-u po Październiku '56, gdyż „letnia wojna domowa” lat 80. zniszczyła odbudowywane wcześniej powoli kanały kulturowej komunikacji z Zachodem, pozwalające jako tako nadążać za kolejnymi modami przychodzącymi – mimo ustrojowej bariery – na polskie peryferia.

W latach 80. oficjalne pisma przestawały istnieć, świetni tłumacze i pisarze schodzili do wydawniczego podziemia, zawieszano redakcje czasopism i związki twórcze. Jak każda wojna, także „letnia wojna domowa” lat 80. – jako pierwsza – uszkodziła polską kulturę (roślinę najbardziej wrażliwą, najbardziej potrzebującą społecznego pokoju). Polska zamknęła się jeszcze bardziej niż zwykle, skupiając się wyłącznie na przeżywaniu własnych paroksyzmów. I właśnie w tej sytuacji „brulion” staje się pierwszym pismem mojego pokolenia, z którego spora część redaktorów i autorów znalazła się na Zachodzie (Piotr Siemion w USA/Kanadzie, Grzegorz Wróblewski w Kopenhadze, Izabela Filipiak z Mirosławem Spychalskim w Nowym Jorku, Manuela Gretkowska z niżej podpisanym w Paryżu, nawet Natasza Goerke swój opublikowany w „brulionie” „List do misia w Skierniewicach” napisała z Niemiec). Zbudowane w ten sposób pismo stało się bardzo szybko jednym z czołowych przemytników „artykułów pochodzenia zagranicznego” (cyt. za tytułem tomu przekładów poetyckich Piotra Sommera) do kultury krajowej.

„brulion” nr 19a, 1992.Oczywiście „brulion” nie był jedynym pismem trudniącym się takim przemytem. Z kulturowego szmuglu od początku swego istnienia w kraju żyła „Literatura na Świecie”, a na emigracji paryska „Kultura” czy „Zeszyty Literackie”. „Brulion” różnił się jednak od nich gatunkiem szmuglowanych towarów. Redaktorzy i współpracownicy „brulionu”, zarówno krajowi, jak też zagraniczni, w większości wyrastali z kontestacji, przez co bliski „Zeszytom Literackim” czy „Kulturze” paryskiej (w mniejszym nieco stopniu „Literaturze na Świecie”) podział na kulturę wysoką i niską, elitarną i masową, w ogóle dla nas nie istniał. Wychowani jednocześnie na polonistyce czy na filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego i na rockowych koncertach, tak samo dobrze rozumiejący kody wschodnioeuropejskiego antykomunizmu i zachodniej popkultury, nie mieliśmy żadnego wyczucia, w czym Leszek Kołakowski miałby być „wyższy” od Jimmy'ego Morrisona czy Iana Curtisa, a Andy Warhol „niższy” od Czesława Miłosza, a to, czy np. William S. Burroughs należy do kultury wysokiej czy niskiej w ogóle nie było przedmiotem naszej ciekawości. Na swój sposób lubiliśmy przecież ich wszystkich. Także wrażliwość i estetyka zachodnich tabloidów (nieznana w PRL-u, gdzie wszystkie gazety udawały, że adresują się do inteligencji albo przynajmniej do upartyjnionego, inteligentnego proletariatu miast i wsi), pociągała nas na długo zanim w Polsce zaczęły wychodzić „Nie”, „Super Express” czy „Fakt”. Wypruwanie tego, co w biografiach i motywacjach twórców ukryte od początku istnienia kultury wysokiej: perwersji, okrucieństwa, ideologicznych obłędów, seksualnych obsesji wielkich pisarzy, malarzy, reżyserów... bawiło nas nie mniej, a może nawet bardziej niż ich obrazy, rymy i rytmy.

Był jeszcze jeden powód, dla którego „brulion”, zamiast Brodskiego, Audena, Eliota... szmuglował z Zachodu scenariusze Greenawaya, wywiady z Lynchem na temat jego ulubionej pasji – rzeźbienia w zużytej gumie do żucia, fragmenty pism „teoretycznych” i dzienników Warhola, tabloidową i „wysoką” ezoterykę albo po prostu zwyczajne popkulturowe dziwactwa i śmieci. Z niebywałym wprost rozbawieniem przyjmowaliśmy twierdzenia – krzewione wówczas na emigracji i w kraju, przez „Zeszyty Literackie” i miesięcznik „Więź”, przez fanów Zbigniewa Herberta i Zygmunta Kubiaka (sam Herbert i Kubiak miewali w tej kwestii czasami nieco bardziej trzeźwe poglądy) – jakoby Polska należała do „kręgu kultury śródziemnomorskiej”. Z punktu widzenia „brulionu”, nasi przodkowie może istotnie czuli się ostatnimi spadkobiercami demokracji ateńskiej albo republiki rzymskiej, ale tylko dlatego, że stosunkowo najdłużej w Europie mieli niewolników (nazywali to eufemistycznie „pańszczyzną”).

Nie znaliśmy w latach 80. żadnej żywej narodowej tradycji, którą chcielibyśmy bronić przed „zalewem” zachodniej kultury masowej. Uwięzieni w martwej perspektywie dekadenckiego języka podupadającej władzy i patetycznego w swojej bezsilności języka opozycji, wiedzeni nieomylnym instynktem wybieraliśmy stare dobre bikiniarstwo, które oczywiście w epoce rocka czy cyberpunka musiało wyglądać nieco inaczej niż w epoce jazzu i kolorowych skarpetek.

W lata 90. „brulion” wkraczał zatem jako pierwszy popkulturowy tabloid dla postkontestacyjnych polskich bikiniarzy. Z Celine'a interesował nas jego resentymentalny antysemityzm, z Bataille'a jego seksualne transgresje, z Pounda jego klatka i przyczyny, dla których go w niej umieszczono. Nie było dla nas ani nic „czystego”, ani nic interesującego w aseptycznej kulturze wysokiej, w sztuce dla sztuki czy w tekście dla tekstu.

Kiedy jednak ostatecznie dopełniło się alchemiczne małżeństwo Zachodu i Wschodu, a w Polsce pełną parą zaczęły pracować fabryki przekładów i rasowe, dojrzałe tabloidy, skończył się czas szmuglu. Składane łóżko „brulionu” z Placu Defilad, z amatorskimi przekładami Warhola, Bataille'a i Lyncha zostało wymiecione przez wielkich wydawców książek w miękkich okładkach i pism ilustrowanych, tak samo jak handlarze szmuglowanymi z Niemiec dżinsami czy komputerami zostali wymieceni przez globalne sieci handlowe. Nas, pokątnych mistyków, transgresistów, sekciarzy... transgresja uprzemysłowiona, umasowiona, wolnorynkowa, globalna, która dotarła wreszcie do Polski w latach 90., odarła z narcystycznego przekonania o własnej wyjątkowości. To zresztą było jednym z powodów skrętu części z nas – z charyzmatycznym Tekielim na przedzie – w stronę polemicznego tradycjonalizmu, który w ostatnim paroksyzmie autoironii sami zdążyliśmy jeszcze nazwać „kontestacją kontestacji”. Z punktu widzenia późnego Tekielego, późnego Michalskiego, nawet Bockenheima, tylko ostatni banaliści próbowali jeszcze celebrować zindywidualizowaną bohemiczną transgresję w świecie zalewanym przez transgresję uprzemysłowioną i umasowioną. Tekieli (i paru najbliższych jego asystentów i uczniów) powędrował wówczas na inne, bardziej „reakcyjne” pastwiska.

Ci natomiast, którzy nie chcieli być wielcy, wyjątkowi, nie chcieli być narcystycznymi mesjaszami, a postanowili zostać „tylko” poetami, prozaikami, po prostu pisarzami, zostali przez Roberta Tekielego konsekwentnie przepędzeni z „brulionu”. O ile bowiem do pewnego momentu Tekieli potrafił być wobec każdego ze swoich autorów opiekuńczy jak Jerzy Giedroyć, zupełnie pozbawiony ambicji ścigania się ze swoimi poetami i prozaikami o sławę, to kiedy widział, że któryś z nich zaczyna pragnąć zwykłego literackiego sukcesu, nieomylnie przeczuwał w tym zdradę swojego projektu i przeganiał marnotrawnego poetę lub prozaika z sekty/Kościoła/rewolucyjnej jaczejki „brulionu”. Wypędzeni trafiali najczęściej pod skrzydła bez porównania bardziej opiekuńczego (i „normalnego”) Rafała Grupińskiego z „Czasu Kultury”. Potem najwybitniejsi spośród uciekinierów z brulionowej utopii, literacko najdojrzalsi, publikowali nawet w „Zeszytach Literackich”, znajdowali zaczepienie w „Tygodniku Powszechnym”, zdobywali literackie nagrody.

Jednak już nie jako członkowie sekty, nie jako dostarczyciele anonimowych puzzli do wielkiej tekstowej układanki, mającej być czymś więcej niż literaturą, którą to układankę z wierszy Świetlickiego, z new age'owych przemówień Himmlera, z publicystyki Michalskiego i wywiadów z najbardziej kontrowersyjnymi wówczas politykami (Kaczyński/Morawiecki/Gwiazda) czy intelektualistami (Staniszkis/Wierciński), Tekieli nazywał umownie „kolejnym numerem nieregularnego kwartalnika «brulion»”.

„brulion” nr 14-15 1990.W apogeum popularności „brulionu”, kiedy kolejne numery sprzedawały się – mimo sklerozy Ruchu – w kilkunastu tysiącach egzemplarzy, Tekieli przestał nawet udawać, że literatura mu wystarcza. Zaczął poszukiwać „mocy” przy użyciu  mediów masowych: radia, telewizji, zgadzając się na to, by „brulion” stał się kwartalnikiem naprawdę nieregularnym, czasami ukazującym się raz na dwa lata. Wreszcie, zgodnie z tradycją polskiego romantyzmu, kompletnie już zniechęcony literaturą – obojętnie, wysoką czy niską, awangardową czy klasycyzującą – Tekieli udał się na indywidualne poszukiwanie Boga.

W tym samym czasie Polska lat 90. normalniała, na swój dziwny, czasami trochę potworkowaty sposób. Nawet obłęd stawał się przewidywalny i interesowny. Teorie spiskowe, które w „brulionie” służyły osiągnięciu estetycznej ekstazy przejmowali całkiem na serio liderzy dużych partii politycznych. W polityczno-erotycznej transgresji zaczął się specjalizować tygodnik „Nie”. Tabloidy zastąpiły Bataille'a. Zabrakło miejsca dla kontestatorów. Bunt się uprzemysłowił. Nasz rówieśnik, Andrzej Horubała już na początku lat 90. w tekście, którego pierwsza wersja ukazała się bodajże w „Tygodniku Literackim”, a potem, w jeszcze bardziej odpowiedzialnym kształcie trafiła do „Znaku”, domagał się od „brulionu” dojrzałości, grożąc nam, że jeśli nie weźmiemy „odpowiedzialności za słowo”, czeka nas los Jerzego Urbana albo Krzysztofa Skiby.

Ale Tekieli się nie poddawał. Nie umiał stać się zwyczajny. Nawet jego pozornie katolickie nawrócenie było kolejną strategią szukania absolutnej wyjątkowości. Wiedziony podobnym tropizmem Zbigniew Sajnóg z koalicyjnego Totartu poszedł do sekty Niebo, pod duchowe przywództwo Kacmajora. Tekieli sam chciał być szefem sekty, a nad sobą mieć co najwyżej Pana Boga, a nie jakiegoś Kacmajora, więc ostatecznie wybrał katolicyzm. Nasycił go jednak swoją new age'ową aurą, zamieszczając w kolejnych numerach „brulionu” zdjęcia Ducha Świętego zrobione w Kościele w czasie podniesienia, a już po „brulionie” wydając rozprowadzaną po parafiach „Popularną encyklopedię New Age”, w której kolejnych zeszytach przeraża poczciwych polskich katolików demoniczną homeopatią, satanistycznym Harrym Potterem, a wreszcie „przemytem treści szintoistycznych” do bezbronnych główek polskich katolickich dzieci za pomocą japońskich animowanych filmów o Pokemonach. I chyba już tylko Andrzej Horubała wierzy, że Tekieli w ten sposób zastosował się do jego wskazówek i „osiągnął dojrzałość”.

Tekieli – trochę jak my wszyscy – wychował się na wojnie, zmieniał tylko armie i fronty. Nie potrafił i nigdy już nie będzie potrafił żyć po cywilnemu. Dlatego lata 90. – burzliwy początek cywilnego życia Polaków – nawet jeśli on sam jakoś je przeżył, musiały zniszczyć najważniejsze dzieło jego życia, jakim był „brulion”. Wyobrazić sobie „brulion” jako pismo literackie, obchodzące trzydziestolecie swojego istnienia, zalegające półki dotowanych bibliotek, to trochę tak, jak wyobrazić sobie Jimmy'ego Morrisona albo Iana Curtisa na emeryturze jak wraz z podstarzałym Bobem Geldofem organizują koncert Live Aid. „Brulion” nie mógł przeżyć lat 90., tak jak nie mógł ich przeżyć polski niski romantyzm. Dzisiejszy Tekieli ostrzegający polskich katolików przed Pokemonami i Harrym Potterem tak ma się do redaktora naczelnego „brulionu” z początku lat 90., jak religia smoleńska do pierwszej „Solidarności”. Ale w swoim mniemaniu, i na swój własny sposób, Tekieli jest konsekwentny. Odmówił wejścia w normalność, nie zaakceptował wymiarów zwyczajnego świata. Pozostał olbrzymem, nawet jeśli lekko oszalałym. Imponuje w ten sposób Andrzejowi Horubale, wiecznemu prymusowi wciąż tęskniącemu za szczyptą szaleństwa, na którą on sam nigdy sobie nie pozwolił i już nie pozwoli.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.