Świat Daniela: zwykły tapczan, który z podsuniętą pod plecy poduszką służy za fotel. Jeden ekran umieszczony po lewej stronie fotela, drugi na wprost. Za tym drugim ołtarzyk na ścianie – mozaika zdjęć uśmiechniętych dzieciaków. W kącie na podłodze pracujący cicho router, pod sufitem – ciężka pajęczyna. W zasadzie wszystko. Zwykłe mieszkanie, podobne do tysiąca studenckich mieszkań. Zwykłe mieszkanie zamieszkiwane przez pedofila. Ten jeden fakt automatycznie przestawia znaki, nadaje neutralnym przedmiotom dodatkowe znaczenie. Daniel jest pedofilem. Jest, a nie: „możliwe, że jest”, „prawdopodobnie jest”, „wydaje mu się, że jest”. Chłopak o tym wie, jego przypuszczenia potwierdza seksuolog, którego odwiedza w jednej z początkowych scen filmu. Wie i przed tym nie ucieka – odsłania przed kamerą swoją twarz, dąży do konfrontacji ze społeczeństwem. Nie z głupoty, nie z narcyzmu. Ze zmęczenia. Oto, co mówi Daniel: mam dwadzieścia kilka lat, jestem pedofilem, taki się urodziłem, co zrobisz. Wiem, że nigdy nie będę mógł uprawiać seksu, wiem, że dziecięca pornografia jest zabroniona przez prawo, wiem, że do końca życia będzie musiała wystarczyć mi wyobraźnia i ręka, wiem, że nigdy nie założę rodziny i umrę sam. Co na to powiecie?
Działacz gejowski, do którego Daniel zwraca się z pytaniem, czy i on może wziąć udział w paradzie równości, zwyczajnie nie wie, co powiedzieć. Szczerze wyznaje, że nigdy nie zetknął się z pedofilem i trzeźwo wyrokuje, że społeczeństwo będzie dużo bardziej okrutne dla ludzi takich jak bohater „Świata Daniela” niż chociażby dla gejów. Co ciekawe, tej wrogości w filmie nie widać. Daniel pisze sztukę o sobie, rozmawia o swojej orientacji ze znajomymi przy piwie, bawi się z pieskiem mamy. Miejscami ma się wrażenie, że to jakaś alternatywna rzeczywistość. Ta alternatywna rzeczywistość to Czechy, wszystko rozgrywa się więc nie tak daleko, a równocześnie ma się wrażenie, że jesteśmy lata świetlne od kraju nad Wisłą. Na spotkaniu po projekcji Veronika Lišková, reżyserka filmu, opowiadała, że emisja filmu nic nie zmieniła – Daniel do dzisiaj nie spotkał się bezpośrednio z żadnymi oznakami agresji, ale, żeby nie było tak słodko, Lišková przyznała, że miała dużo wątpliwości przed wejściem w ten projekt. Przed poznaniem Daniela pedofil kojarzył się jej raczej ze spoconym, otyłym facetem, który buszuje w sieci i poluje na młodociane ofiary. Taki wizerunek utrwalają media. „Świat Daniela” udowadnia, że świat jest trochę bardziej skomplikowany i pokazuje to w możliwie najprostszy sposób. Czeszka po prostu obserwuje swojego bohatera, zarówno wtedy, gdy przygląda się dzieciom na placu zabaw, jak i wtedy, gdy przed przyjściem hydraulika chowa w szafie swój ołtarzyk. Początkowe niedowierzanie i dyskomfort ustępują w trakcie projekcji na rzecz zwyczajnego współczucia wobec kogoś, kto żyje z kołem młyńskim u szyi. Lišková nie ciągnie filmu w tę stronę, żeby doprowadzić do jego zdjęcia. Chce, żeby widz je po prostu dostrzegł.
„Świat Daniela”, reż. Veronika Lišková
Daniel spotyka się z tymi, którzy mają podobne do niego doświadczenia, najczęściej w sieci – to tu odbywają się rozmowy, to tu przekazuje się wsparcie; w wirtualnym świecie spędza też dużo czasu Sandra, lesbijka z Montrealu, bohaterka „Profilu: Amina” Sophie Deraspe – dziewczyna, która marzy o miłosnej przygodzie, najlepiej egzotycznej i prawdziwej. Znajduje ją dzięki światłowodom. Zakochuje się na czacie w Aminie, syryjskiej blogerce, która odważnie opisuje Arabską Wiosnę – blogerce, która nigdy nie istniała. Zanim dojdzie do odkrycia, zanim okaże się, że blogerką jest niespełniony biały pisarz, kochankowie wymienią tysiące wiadomości, a zachodnie media obtrąbią nową gwiazdę i męczennicę walki o wolność. Nad dwójką pogubionych korespondentów, nad ich prywatnym życiem spędzanym przed ekranem, przewala się świat – ludzie w Syrii walczą z tyranią i z tą walką ostatecznie zostają sami. Media ruszają dalej, w pogoni za nowymi wybuchami; dwójka kochanków idzie na terapię. Film Deraspe świetnie pokazuje wyrwę, która zieje między szeroko pojętym Zachodem a resztą globu. Kiedy ci pierwsi chcą nade wszystko, żeby ich było więcej, żeby im się intensywniej żyło, ci drudzy tęsknią za normalnością i spokojem. Inaczej niż dwójka głównych bohaterów nie wikłają się w niekończące introspekcje, zwyczajnie nie mają do tego głowy i przede wszystkim czasu.
Laureaci
Grand Prix – Nagroda Millennium:
„Nadejdą lepsze czasy” Hanny Polak i „Powyżej/poniżej” Nicolasa Steinera
Nagroda Magicznej Godziny za film średniometrażowy:
„Sen słonia” Kristofa Bilsena
Nagroda Kadr bez Fikcji dla najlepszego twórcy obrazu:
„Pixadores” Amira Escandari,
Warsaw Green Award:
„Wirunga” Orlando von Einsiedela
Nagrody Amnesty International:
„Scena ciszy” Joshuy Oppenheimera
Nagroda Nos Chopina:
„Wyobraź sobie świat bez muzyki” Stefana Schwieterta
Nagroda Publiczności:
„Sól Ziemi”(„The Salt of the Earth”) Wima Wendersa i Juliano Ribeiro Salgado
Negocjowanie między powinnościami wobec świata i wobec siebie oraz swoich najbliższych widać też wyraźnie w drugim dokumencie o Yes Menach („Yes Meni idą na rewolucję”, reż. Andy Bichlbaum, Mike Bonanno, Laura Nix). Tak jak w filmie „Yes Meni naprawiają świat”, obserwujemy tu kolejne potyczki dwóch aktywistów z wielkimi korporacjami i równie nieuczciwymi rządami. Yes Meni przebierają się za dyrektorów, rosyjskich grajków, lobbystów, próbują ugotować tego lub tamtego, ale najciekawsze w kolejnej odsłonie ich przygód są obrazki z prywatnego życia. To życie dopada ich nie tylko pod postacią starzenia się: powiększającego się brzucha i postępującego łysienia, ale i trójki dzieci czy choćby zazdrosnego chłopaka, który domaga się takiej samej atencji jak świat. Jak pogodzić stabilizację i rewolucję, gdzie szukać sił, co wybrać i wreszcie jak ocalić przyjaźń, która sypie się pod naporem banalnych obowiązków? To są te pytania, na które muszą sobie odpowiedzieć mieszkający w Nowym Jorku bohaterowie i nie są to pytania mniej istotne od tego, jak powstrzymać globalne ocieplenie.
Na ten luksus podobnych pytań nie mogą sobie pozwolić bohaterowie bohaterowie wstrząsającego filmu „Nadejdą lepsze czasy” Hanny Polak. Świat dobiega do nich, jak głuche echo z potrzaskanych radioodbiorników. Atak na teatr na Dubrowce, Czeczenia, Putin, Donbas to wszystko jest daleko, choć sama Moskwa leży przecież w pobliżu. Polska dokumentalistka, autorka słynnych „Dzieci z Leningradzkiego”, tym razem przygląda się mieszkańcom podmoskiewskiej Swałki, największego wysypiska śmieci w Europie, a szczególnie Julii. Gdy film się zaczyna, dziewczynka ma 10 lat, w ostatnich scenach jest już 24-letnią kobietą. Obserwujemy fragmenty tych wszystkich lat: pierwsze papierosy, pierwsza wódka, pierwsza miłość, ciąża. Zero nostalgii za przeszłością, żalu powodowanego upływem czasu tu nie ma. I tylko jedno świdrujące pytanie: czy to życie to już wszystko, czy przyjdzie mi umrzeć jak robak, wśród śmieci?
Film jest dosadny, Polak nie wyłącza kamery w sytuacjach ekstremalnych, ale znajduje też te mniej bolesne. Ludzie malują paznokcie, wysłuchują swoich historii, zataczając się od alkoholu, trzęsą się w delirce, szukający jedzenia, chowają się przed chłodem w domach wybudowanych z wszystkiego i niczego. Ktoś opowiada, że został przed chwilą zgwałcony, ktoś bawi się piłką, ktoś udaje przed sobą, że wrak bez kół i kierownicy jest samochodem, którym zaraz stąd odjedzie, ktoś śpiewa piosenkę o rosyjskiej armii. Wokół nich hałdy śmieci, nad nimi – chmara ptaków. Polak zostaje dopuszczona przez bohaterów do wszystkiego, każdy się przed nią otwiera. To mogła być piosenka o końcu świata, ale dokumentalistka nie daje się porwać tej melodii. Nie interesuje ją bagno, tylko to zaklęcie, które powtarzali już bohaterowie Gorkiego – „Jeszcze nadejdą lepsze czasy”. Jakaś niedająca się stłamsić, całkowicie nieracjonalna nadzieja, że jeszcze karta się odwróci.
„Odpowiedz mi jakąś historię”, mówi chłopiec do Julii, na co ta mu odpowiada: „W moim życiu nic się nie dzieje, więc co mam ci opowiedzieć?”. Hanna Polak opowiedziała za nią jej historię. W tym krajobrazie zadeptanym przez dokumentalistów, których od zawsze pociągała bieda, z niebywałą cierpliwością szła przez lata za swoją bohaterką, szukając czegoś czystego. Kładka była wąska, można było tysiąc razy się wywrócić. Mogła z tego wszystkiego powstać niemoralnie sentymentalna bajka, turpistyczny wierszyk albo patetyczny apel. Powstał natomiast film zupełnie niebywały, który przełamuje granicę obcości, wydawałoby się, że nie do przełamania. Widać w nim trud dokumentalistki, no i oczywiście trud Julii, która sama za uszy próbuje wyciągnąć się z bagna. Te dwa trudy sumują się w historię ze szczęśliwym zakończeniem, która kto wie, czy gdyby nie doszło do spotkania tych dwóch kobiet, w ogóle by się zdarzyła. A jeśli nawet, to i tak byśmy się o tym nigdy nie dowiedzieli i nigdy w to nie uwierzyli.
„Perłowy guzik”, reż. Patricio Guzmán
Dobrze się stało, że jurorzy dostrzegli też film Patricio Guzmána, 74-letniego wybitnego chilijskiego dokumentalisty. Jego „Perłowy guzik” (Grand Prix Dolnego Śląska) to raczej esej niż klasyczny dokument, rzecz bardziej w stylu książek Sebalda niż direct cinema. Ten esej zostaje wywiedziony z tytułowego guzika, który wtopił się w zardzewiałą szynę leżącą na dnie Oceanu Spokojnego. To właśnie takie szyny kładli na piersiach więźniów Pinocheta jego kaci, potem przywiązywali je do ciała, ciało z szyną pakowali do worka, który z helikopterów wyrzucali do oceanu. Sam guzik odwołuje się z kolei do przekupienia Jemmy'ego Buttona, Indianina, którego Anglicy eksperymentalnie wysłali za granicę, żeby zobaczył na własne oczy rewolucję przemysłową, a potem odesłali do domu. Zszokowany tym, co zobaczył na Starym Kontynencie, Button już nigdy nie mógł tego domu odnaleźć. Mamy więc dwa przedmioty, przypadkowo ze sobą złączone. Guzmán snuje wokół nich meandryczną opowieść o swoim kraju, wydaje się, że złożoną praktycznie z samych dygresji. Poruszamy się między zamieszkałym pierwotnie Patagonię ludem Kaweskar, wybuchem supernowej, pamięcią wody, ofiarami dyktatora i refleksjami starego poety. Chilijczyk nie dąży za wszelką cenę, żeby pospinać te przeróżne płaszczyzny i elementy, z premedytacją zostawia dużo wolnego miejsca. Choć wydaje się, że tego typu narracja jednak lepiej sprawdza się w książce niż w kinie, to i tak trzeba przyznać, że w tym erudycyjnym, rozpoetyzowanym filmie jest coś imponującego. Daleki od jakichkolwiek ironicznych strategii Guzmán w „Perłowym guziku” konfrontuje ludzką skłonność do zła z siłą pamięci, ze wspomnieniami zapisanymi w ludzkich mózgach, zapisanymi w przyrodzie i przedmiotach. Walczy o przegraną sprawę.
Ta walka trwa na wielu frontach. Choć festiwal reklamował się w tym roku hasłem: „Oderwij się”, to większość pokazywanych w nich filmów (nie mówię, że wszystkie, bo widziałem przecież tylko urywek z tego, co można było znaleźć w programie) zamiast odrywać, wrzucała widza w świat, w jego ostatnie podrygi, w generowaną przez niego przemoc. Idąc za podszeptami organizatorów, szukałem jednak filmów, które pozwoliłyby mi się oderwać i znalazłem je w sekcji o reżyserach filmów fabularnych – producentach fikcji. To stąd, a ściśle z filmu „Altman” Rona Manna pochodzi najpogodniejszy obrazek festiwalu. Nakręcony amatorską kamerą przez kogoś z rodziny Roberta Altmana, na kilka miesięcy przed jego śmiercią. Stary reżyser stoi na piętrze i przygląda się świętującej na dole w salonie wielopokoleniowej familii: nakładającym się na siebie rozmowom, przemieszczającym się równolegle ludziom, energii i harmiderowi. Altman obserwuje swoje życie, które tak bardzo przypomina mu jego kine. Delikatnie, z satysfakcją się uśmiecha.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.