Trzy lata minęły od poprzedniego „Iron Mana”, w międzyczasie zdarzyli się jednak „Avengersi” Jossa Whedona – film, w którym Iron Man spotkał grupę innych superbohaterów, zawiązał z nimi supergrupę i wyruszył na spotkanie przygodzie. Z tej przygody wrócił cały, ale z traumą. Jej podłoża należy upatrywać we wszechświecie – światopogląd Tony’ego Starka runął w gruzach, gdy na ziemi wylądował Thor, bóg z odległej, nieznanej planety, a zaraz za nim banda innych, niebezpiecznych kosmitów. Teraz nie może zmrużyć oka. Ten obrzydliwie bogaty narcyz i błazen z idiotycznie przyciętym zarostem zamiast spać, noce spędza w piwnicy, gdzie udoskonala swoją zbroję i tworzy jej kolejne repliki.
Z paraliżu wybawia go niebezpieczeństwo, które jednakże przychodzi z tego świata. Pojawia się ono, tak jak w poprzedniej części, pod postacią szalonego naukowca; kolejnego, który pod wpływem namiętności i żali wypaczył ideę postępu. Sama idea w serii o Iron Manie jest nie do ruszenia, patronuje jej zresztą główny bohater. Nie raz i nie dwa pojawiają się w tym, jak i poprzednim informacje, że wynaleziona przez Tony’ego Starka śmiercionośna maszyna wojenna doprowadziła do wygaszenia niejednego konfliktu zbrojnego. Stark oczywiście w niczym nie przypomina jajogłowego, lubi nazywać siebie po prostu mechanikiem i pozować na wizjonera. Przy pracy wymachuje rękami w przestrzeni niczym czarodziej, albo po prostu zwraca się w stronę spawarki, poziomicy i śrubokręta.
„Iron Man 3”, reż. Shane Black. USA 2013
w kinach od 9 maja 2013 Nie byłoby oczywiście tej serii, gdyby nie grający rolę Starka Robert Downey Jr. Chyba nikt nie potrafi tak przekonująco błaznować jak on. Jego błazenada (jak zresztą każda dobra błazenada) podszyta jest goryczą, wyrasta z przeświadczenia, że tak w ogóle to nie ma z czego się śmiać. Oczywiście „Iron Man 3” nie jest kinem egzystencjalnym, nikt tu nie pije czarnej kawy i nie nosi swetrów, jednakże pulsujący gdzieś pod powierzchnią delikatny niepokój dobrze mu służy. Innym atutem są pauzy. W drugiej części przyjaciel Starka, żołnierz James Rhodes, mówi mu, że jego pyskówki z Pepper Potts – kiedyś asystentką superbohatera, obecnie dziewczyną – przypominają mu kłótnie dwóch małp o kiść winogron. W „Iron Man 3” Stark wchodzi w tego typu interakcje praktycznie z każdym, nie tylko z Potts, ale także z Rhodsem oraz spotkanym przypadkowo małym, rezolutnym chłopcem. Praktycznie każdy jest tutaj więźniem bon motu, ale scenarzyści napisali je naprawdę zgrabnie, dlatego dobrze się ich słucha. Siłą rzecz sceny akcji muszą co chwila ustępować potyczkom na słowa, ale te interwały tylko służą opowieści, pozwalają bawić się nią, a nie bez sensu nadmiernie się wszystkim przejmować. Shane Black stosuje tu strategie narracyjne podobne do tych, które wykorzystał w „Kiss kiss bang bang”, postmodernistycznym filmie noir, tyle że angażuje je do wysokobudżetowej adaptacji komiksu. W tego rodzaju kinie mogą pojawić się ślady dezynwoltury i pastiszu, ale nade wszystko musi się pojawić sporo wybuchów i zniszczeń oraz trochę prawdziwych wartości i wzruszeń. Wymogi konwencji Black spełnia wzorowo – jest spektakularnie, a gdy się idzie do kina na kacu, to i łzę można uronić.
„Iron Man 3” to naprawdę porządny stop – przypomina zresztą bohatera tej opowieści, Tony’ego Starka, znanego także jako Iron Man: ironicznego typa z uprzywilejowanej klasy, który tak naprawdę jest swoim chłopem. Oto ideał Amerykanina: książek nie czyta, słucha za to AC/DC, udaje, że nic go nie obchodzi, a tak naprawdę martwi się losem świata oraz losem małego, rezolutnego chłopca, który mieszka na prowincji.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.