Gwóźdź do trumny  (przemysłu komiksowego)

Gwóźdź do trumny
(przemysłu komiksowego)

Krzysztof Ryszard Wojciechowski

Święcący finansowe triumfy „Avengers” nie są niczym więcej, jak kolejnym kamieniem w worku, który ciągnie kino superbohaterskie na dno

Jeszcze 3 minuty czytania

Drogi komiksu i kina stykają się na kilku płaszczyznach. Są mediami wizualnymi, które opowiadają sekwencjami obrazów. U podstaw obu leży scenariusz, warstwa literacka. Dziś bardzo silnie na siebie oddziałują, jednak – jeśli bliżej się przyjrzeć – okazuje się, że komiks nie jest tak bliskim krewnym filmu. Często mówi się o związkach planszy z filmowym storyboardem, ale rozbuchana komiksowość, charakterystyczna dla amerykańskiego mainstreamu przestaje mieć już taki potencjał.

W przeciwieństwie do innych dziedzin sztuki – filmu czy malarstwa – u zarania komiksu nie stoi chęć rejestrowania rzeczywistości, przyświecały mu cele czysto rozrywkowe. Komiksy pierwsze duże komercyjne sukcesy święciły w czasie Wielkiego Kryzysu. Krąży anegdota, że pod przykrywką masowego drukowania w Kanadzie historii obrazkowych i innych pulpowych periodyków mafia szmuglowała stamtąd whisky, przy okazji zalewając rynek tanimi magazynami. Jeśli nawet geneza tego przemysłu ma tak kuriozalne korzenie, to kolorowe zeszyty z superbohaterami na stałe wpisały się w amerykańską kulturę, i zaczęły sprawować podobną funkcję jak westerny – tworzyły mitologię, której ten stosunkowo młody kraj był pozbawiony. Komiks ma dziś wiele twarzy, jest bardzo chłonnym medium, które przyjmie dosłownie wszystko – od artystycznej erotyki, przez sensację, kameralne rodzinne dramaty, po epickie opowieści kostiumowe. Te tematy nadają się zresztą do ekranizacji dużo bardziej niż opowieści o superherosach. Wpisana w ten gatunek duża doza kiczu i umowności sprawiają, że próby przepisywania go na celuloid bywają często niewskazane lub nawet niemożliwe. Niestety, twórcy filmowi żerują na komiksach superbohaterskich bez opamiętania. Kieruje nimi zazwyczaj chęć zysku, a ich poczynania cechuje brak szacunku – zarówno do widza, jak i do pierwowzoru. Efekty takich adaptacji są zazwyczaj artystycznie mierne.

„Watchmen – Strażnicy”, reż. Zack Snyder

Już jakiś czas temu dwie najważniejsze marki komiksowe – DC i Marvel zostały wykupione przez wielkie korporacje Warner i Disneya, które uczyniły sobie z nich prywatne folwarki. Większość filmów superbohaterskich tworzonych w tych studiach ma swoje pięć minut, a potem najczęściej zostaje zapomniana. Są interesującymi kąskami chyba tylko dla kolekcjonerów dewocjonaliów związanych z ich ulubionym bohaterem. Jak trafnie zauważył goszczący w zeszłym roku w Polsce Terry Gilliam, adaptacje komiksów nie mają największej zalety swoich papierowych odpowiedników – ze względu na tani proces tworzenia historii obrazkowych medium dawało  artystom dużą wolność, natomiast film – w który zaangażowane są setki osób i miliony dolarów, który tworzony jest zgodnie z widzimisię producentów i z prawami rządzącymi rynkiem – zostaje odarty z najbardziej intrygujących, nieszablonowych elementów oryginału. Niestety, zaczęło się to odbijać również na papierowych opowieściach o superherosach. Firmy matki odciskają piętno na komiksowych filiach, traktując je jako wylęgarnie tytułów do zekranizowania. W przemyśle komiksowym zaczęła panować korporacyjna atmosfera i nasilił się typowy dla amerykańskiego showbiznesu brak poszanowania dla autorów. O całym procederze od lat bardzo krytycznie wypowiada się jeden z najczęściej adaptowanych dziś twórców komiksowych, Alan Moore. Sam już dawno trzyma się z dala od potentatów przemysłu komiksowego, i usilnie próbuje odcinać się od nieudolnych ekranizacji. Do jego ataków dołączyły się ostatnio inne głosy – część największych nazwisk w branży – Robert Kirkman („Żywe trupy”), Mark Millar („Kick-Ass”), Warren Ellis („Hellblazer”, „Red”), Garth Ennis („Hellblazer”, „Kaznodzieja”), Mike Mignola („Hellboy”) wspomniany Alan Moore („Strażnicy”, „V jak Vendetta”, „Prosto z Piekła”) czy Frank Miller („Batman”, „Sin City”, „300”) – przeniosło się do niezależnych wydawnictw.

Nie chodzi tylko o pieniądze, ale o swobodę tworzenia, solidarność zawodową i troskę o przyszłość tej formy ekspresji. Artyści związani z medium długo pracowali na to, by komiks uzyskał status sztuki i by wyplenić infantylizm również z opowieści o superherosach. Potrzeba znalezienia ujścia dla lęków, które targały amerykańskim społeczeństwem, doprowadziła do tego, że – przekornie wobec swojej plebejskiej genezy – historie obrazkowe stały się jednak lustrem, w którym odbija się rzeczywistość. Z czasem też niektórzy bohaterowie zaczęli być przedstawiani nie jako nadludzie, a jako odmieńcy – poruszano tematy alienacji, rasizmu, problemów psychicznych, moralnych i egzystencjalnych, wreszcie zmagania się z własną rozpadająca się tożsamością. Twórcy, wchodząc coraz odważniej w fundamentalny dla tego typu historii temat walki dobra ze złem, pogłębiając filozoficzny aspekt opowieści, zaczęli zaglądać w mroczne zakamarki psychiki superbohaterów, dochodząc często do konkluzji, że tak naprawdę niewiele różni ich od superłotrów. Skojarzenia z antywesternem nasuwają się same, ale cechujące nieraz te prace wysokie walory artystyczne (żeby tylko wspomnieć takich rysowników jak Dave McKean, Ted McKeever czy Jon J Muth) przywodzą też na myśl filmowy ekspresjonizm niemiecki i wyrosłe z niego kino noir. Te tendencje nie są oczywiście dominującym aspektem komiksów superbohaterskich – ale na pewno najciekawszym.

Kino niestety nie dostrzega najlepszych elementów tych opowieści. Hollywoodzki reżyser filmowy wolałby wysłać bohatera na Marsa niż na odwyk – bo od strony wizualnej atrakcyjniejsza wydaje się walka z najeźdźcami z kosmosu niż z samym sobą. Przez to dziś odbiorcom nieobeznanym z komiksem wymienione powyżej cechy mogą wydawać się niedorzeczne, odległe od tego, co kojarzą z ludźmi w trykotach, choć to wszystko jest wpisane w konwencję. Na dobre zakorzeniły się w niejw latach 80., wraz z odwilżą spowodowaną zniesieniem Comics Code Authority i napływem ambitnych twórców, którzy w komiksie znaleźli pole do swobodnej ekspresji, dające przy okazji wymierne korzyści finansowe. W hamowanym przez kilka dekad medium zapanowała wtedy wolność, nie stroniono od eksperymentów, a duże firmy celowały w dojrzałego czytelnika – to okres w historii komiksu, który może być zestawiony z epoką amerykańskiego kina autorskiego. Bodaj jedyną próbą przeniesienia tych tendencji na ekran jest adaptacja „Strażników” wspomnianego Alana Moore'a. Jednak reżyser obrazu, Zack Snyder, spłaszczył historię i przytłoczył ją komputerowymi efektami. Nie sposób też oprzeć się wrażeniu, że komiksu nie zrozumiał. Krytyka uznała jednak film za dobry.

Mówi się ostatnio, że ekranizacje komiksów stały się lepsze. Udane produkcje po 2000 roku można jednak zliczyć na palcach jednej ręki – tyle, że efekty komputerowe dają coraz większe możliwości. Prawdopodobnie też pokolenie wychowane na tego typu filmach w pełni zaakceptowało ich formę – nowy gatunek na dobre zakorzenił się w kinie. Dziś zwykło się takie produkcje realizować przy pomocy karykaturalnej quasi-operowej estetyki i kawalkady efektów specjalnych – na ekranie przypomina to sceny wycięte z gry komputerowej. Przerysowanie i kicz wpisane są w konwencję – ale dlaczego właśnie te elementy stają się podstawą ekranizacji?

„Mroczny rycerz”, reż. Christopher Nolan

Największym problemem tych filmów pozostaje miałkość fabularna. Święcący finansowe triumfy „Avengers” nie są niczym więcej, jak kolejnym kamieniem w worku, który ciągnie kino superbohaterskie na dno. Można oczywiście wytoczyć argument, że świat Marvela nie posiada potencjału, by w jego obrębie tworzyć inteligentne, intrygujące historie. Ale to nieprawda. W ubiegłej dekadzie przez to uniwersum przeszło ciekawe wydarzenie, będące echem pomysłów zastosowanych w „Strażnikach” – serię „Civil War„”. Jej kanwą stała się wojna domowa, spowodowana buntem przeciwko rządowemu programowi, który wymusza na herosach rejestrowanie się. To podzieliło świat bohaterów. Może nie była to rzecz szczególnie udana od strony artystycznej, ale na pewno ciekawa z perspektywy socjologicznej, odczytywana często jako alegoria sytuacji, jaka panowała w USA po 11 września – wręcz wymarzony temat na niebanalny film.

Nie jest jednak tak, że komiksy o ludziach w trykotach nic dziesiątej muzie nie dały – ambitni reżyserzy, którzy tworzą w ramach kina gatunku, z powodzeniem czerpią stamtąd pomysły. Najlepszym przykładem będzie kameralny film „Niezniszczalny”. To chyba jedyny film superbohaterski w historii kina, który jest czymś więcej niż prostą rozrywką. Co znamienne, nie jest ekranizacją komiksu, a jedynie korzysta z superbohaterskiego mitu. Prawdopodobnie dzięki temu, że nie był tworzony pod dyktando producentów, został sfilmowany ze smakiem (znakomite zdjęcia Eduarda Serry) i ominęła go lateksowa bufonada. Podobnym przykładem może być bazujący na psychologicznym aspekcie opowieści o Batmanie znakomity brytyjski serial kryminalny „Luther”. To filmy udane, bo nie naśladują ślepo komiksu i zgrabnie omijają to, co nieprzekładalne na język kina. Podobną drogę wybrał też Christopher Nolan. Zamiast czerpać z gotowych wzorców, postanowił stworzyć własną, bardzo realistyczną i daleką komiksowemu wizerunkowi interpretację Batmana. Wyszedł z tego dobry, chwalony przez krytykę i widzów film sensacyjny – ale już niekoniecznie dobra ekranizacja komiksu. Wizja Nolana jest często ganiona przez wiernych fanów Mrocznego Rycerza, ale przysporzyła Batmanowi nowych odbiorców i – co ciekawe – wpłynęła także na niektóre komiksy z jego udziałem, dostosowując je do upodobań widzów. Zaskoczeniem dla krytyki był też bardzo udany zeszłoroczny film ze stajni Marvela „X - Men: Pierwsza klasa”. Matthew Vaughn znalazł złoty środek między komiksem a filmem, osadzając akcję w latach 60., które skutecznie wchłonęły kicz charakterystyczny dla opowieści superbohaterskich. Przyszłe projekty Marvela nie napawają jednak optymizmem. Sądząc po kasowym sukcesie „Avengers”, nieprędko zrezygnują z obecnej formuły swoich filmów. W niedalekich planach studio ma (drugą już) próbę przeniesienia na ekran jednego ze swoich najambitniejszych tytułów – „Daredevila”. To seria, której najciekawsze odsłony utrzymane są w poetyce rozpiętej między dwoma filmami Johna Hustona: „Asfaltową dżunglą” i „Zachłannym miastem”. Do stworzenia adaptacji został wybrany reżyser odpowiedzialny za serię „Zmierzch” –  zamiast miejskiego dramatu w stylu noir zobaczymy zapewne po prostu kolejny blockbuster dla nastolatków.

Obrońcy ekranizacji zwykli mówić, że pozytywnie wpływają na sprzedaż danego tytułu. Owszem, sprawdziło się to w przypadku „Żywych trupów” i uczyniło z nich najpopularniejszą amerykańską serię komiksową. W przypadku superbohaterów jest odwrotnie. Te ekranizacje nie reklamują medium, tylko je dyskredytują, stawiając w jednym szeregu z „Transformers”. Komiksy w konwencji superhero stały się passé, znów wytrącone poza nawias kultury i niedostrzegane przez media. Dochodzi do komicznych sytuacji, gdy komiksów superbohaterskich wypierają się w ślepym hipsterstwie publicyści związani z medium. To wszystko dzięki magii Hollywood. Przeniesienie trykociarzy do kina może być gwoździem do trumny przemysłu komiksowego, jaki znaliśmy do tej pory. Choć może się okazać, że krach jest mu potrzebny, żeby się odrodzić.