Gust i polityka
Paweł Demirski „Tęczowa Trybuna”, reż. Monika Strzępka (2011) / fot. Natalia Kabanow, Teatr Polski we Wrocławiu

Gust i polityka

Agata Diduszko-Zyglewska

Po ostatnich decyzjach w warszawskim ratuszu powstaje pytanie: czy władze stolicy chcą nas przekonać, że zarządzanie kulturą, tak jak „dobry teatr”, powinno opierać się na trzymającym w napięciu dramacie?

Jeszcze 3 minuty czytania

Warszawski ratusz utrzymuje z pieniędzy podatników dziewiętnaście miejskich teatrów. Zdecydowana większość z nich to tzw. teatry środka, czyli takie, które proponują repertuar „bezpieczny”. Jest w mieście tylko kilka scen, których dyrektorzy na co dzień podejmują ryzyko artystyczne – szukają nowych sposobów ekspresji, podejmują niewygodne tematy, pozwalają artystom pracować dłużej i głębiej niż gdzie indziej – oczywiście kosztem zmniejszonych zysków i mniejszej publiczności. Jednak to właśnie te sceny są wizytówką Warszawy na świecie (potwierdzają to liczne międzynarodowe nagrody), i to one sprowadzają do miasta najważniejszych twórców teatru europejskiego. Przyjrzyjmy się ich sytuacji.

Nowy Teatr Krzysztofa Warlikowskiego od kilku lat nie może się doczekać obiecanej nowej siedziby – z projektu niezwykle nowoczesnego centrum kultury pozostała rozpoczynająca się właśnie adaptacja starej zajezdni MPO; żeby grać, musi więc za każdym razem wynajmować przestrzeń. TR Warszawa Grzegorza Jarzyny od lat mieści się w piwnicy prywatnej kamienicy, z której już wkrótce będzie się musiał wyprowadzić; od czasu zerwania przez miasto umowy z Christianem Kerezem – nie wiadomo dokąd. A współpracujący m.in. z Krystianem Lupą i Strzępką/Demirskim oraz realizujący jedyny w swoim rodzaju festiwal Warszawa Centralna Teatr Dramatyczny prowadzony jeszcze przez Pawła Miśkiewicza za kilka miesięcy stanie się częścią imperium Tadeusza Słobodzianka i w swojej eksperymentalnej formule zaniknie. O niestabilności warszawskich teatrów najlepiej świadczy fakt, że Warlikowski, Jarzyna i związany na stałe z Dramatycznym Lupa najczęściej wystawiają spektakle zagranicą.

Nie ulega wątpliwości, że twórca „Naszej klasy” także ma na swoim koncie wiele nagród oraz wzbudzający szacunek dorobek artystyczny, dlatego słusznie władze Warszawy zapewniają mu teatr, w którym może rozwijać swój wyrazisty styl. Jednak trzy sceny to chyba przesada. Mamy w mieście jeszcze co najmniej kilku reżyserów, którym warto dać możliwość systematycznego rozwoju na własnej scenie – choćby Jana Klatę, Michała Zadarę albo Pawła Passiniego. Zresztą można by wymienić wiele innych nazwisk. Skąd to nieproporcjonalne wywyższenie jednego konkretnego twórcy?

Odpowiedzi udzielił jakiś czas temu publicznie polityk, decydujący o sprawach kultury w Warszawie – wiceprezydent Włodzimierz Paszyński podczas sesji Rady Miasta, w trakcie której uchwalono Program Rozwoju Kultury w Warszawie.

Zanim ją przytoczę – kilka słów o kontekście. Powołany przez wiceprezydenta Paszyńskiego zespół złożony z urzędników ratusza oraz z tzw. strony społecznej (czyli ekspertów, teoretyków i praktyków kultury), przez ponad rok wypracowywał dokument, który miał stać się narzędziem systemowej reformy kultury. Jej istotnym elementem miała być całościowa reforma warszawskich teatrów – mieli ją opracować eksperci zebrani w specjalnym zespole roboczym. W lutym zespół pracowników Teatru Dramatycznego razem z dyrektorem Miśkiewiczem zaczął domagać się oficjalnej informacji na temat dalszych losów teatru (ponieważ kontrakt obecnego dyrektora wygasa już we wrześniu) oraz konkursu na zwalniające się stanowisko. Program Rozwoju Kultury zakładał stosowanie transparentnych procedur w tego rodzaju sytuacjach. Jednak wbrew duchowi własnego dokumentu urzędnicy nie zdecydowali się ogłosić konkursu na stanowisko dyrektora Dramatycznego, postanowili też nieujawniać kryteriów planowanej nominacji. Ignorowanie przez miasto własnych pozytywnych zaleceń dotyczących dobrych praktyk doprowadziło do eskalacji konfliktu, a sytuacja w Dramatycznym stała się jednym z powodów ogólnopolskiego protestu ludzi teatru pod hasłem „Teatr nie jest produktem/widz nie jest klientem”.

29 marca 2012, kiedy Rada Miasta uchwalała PRK, w mieście trwały Warszawskie Spotkania Teatralne, podczas których po każdym spektaklu odczytywano list protestacyjny ludzi teatru.

Zapytany przez opozycyjnego radnego o rozwiązanie konfliktowej sytuacji, wiceprezydent Paszyński powiedział (przytaczam fragmenty ze stenogramu sesji dostępnego na stronie Rady Miasta):

„[…] ja rozumiem, że pan radny budował swoją wypowiedź, pomysł tej wypowiedzi na kanwie listu, o którym była mowa, który rzeczywiście nosił tytuł «Listu środowiska ludzi teatru», bo tak się podpisywali autorzy tego listu, no i który w tych cytowanych fragmentach odnosił się do Warszawy, generalnie mówił o teatrze artystycznym. Ja myślę, że to jest punkt wyjścia i o tym trzeba parę słów powiedzieć. Bo co to znaczy teatr artystyczny w tym sposobie myślenia, który zaprezentowali autorzy listu. Otóż jest to teatr postmodernistyczny, teatr bardzo ostatnio modny, popularny, jego narodziny miały miejsce w Niemczech, jeszcze w ubiegłym stuleciu. Ciąg dalszy to próba kontynuacji, plus to wszystko co przyniosła na przełomie stuleci, po nowoczesność. Autorzy tego sposobu myślenia o teatrze uzurpują sobie w moim głębokim przekonaniu, prawo do myślenia o teatrze wyłącznie w takich kategoriach, jakie uznają za właściwe”.

Odniósł się także bezpośrednio do sytuacji w Teatrze Dramatycznym w  Warszawie:

„Rzeczywiście szukamy nowego dyrektora. Zgodnie z prawem są dwie możliwości dokonania wyboru tego dyrektora. Jedna – w drodze konkursu, druga – za zgodą Ministra Kultury poprzez powołanie wskazanego kandydata. Nie ukrywam, bo jakby nie chcę tutaj niczego chować, że mamy z tym duży kłopot. Mamy z tym duży kłopot, ponieważ z jednej strony mamy świadomość bardzo krótkiej listy kandydatów na dyrektora, jeszcze raz to powtórzę: Teatru Dramatycznego w takim rozumieniu jego przyszłego funkcjonowania, o jakim przed momentem powiedziałem [że spektakle powinny opierać się na tekstach literackich – przyp. AD-Z]. Z drugiej strony, mamy pełną świadomość tego, że tak zwani ludzie teatru tworzący teatr artystyczny, ja mogę wymienić nazwiska, ale przez litość tego nie czynię, większość z tych nazwisk znajdziecie państwo na spotkaniach teatralnych, przygotowywanych wspólnie z Ministrem Kultury i Sztuki pod egidą Instytutu Teatralnego, za pieniądze w dużej mierze miast. To na tych właśnie spotkaniach czytany jest ten list. Myślę, że świadczy to o dużej… Na tych spotkaniach także będzie prezentowany wrocławski  spektakl Teatru Trybuny, Tęczowej Trybuny, który obejrzę, bo go nie widziałem, ale który byłem uprzejmy przeczytać, żeby zobaczyć, co to jest, kiedy o tym była mowa. A więc jakby podkreślam to, że nie boimy się konfrontacji z tym typem teatru. Nie boimy się konfrontacji z twórcami tego teatru”.

Warlikowskiego, Jarzynę, Lupę, Miśkiewicza, Strzępkę/Demirskiego i wielu innych twórców-uczestników protestu, których nazwisk „przez litość nie wymienię”, gubi więc teatralne powinowactwo z teutońskim plemieniem. Owszem, należy mieć własny gust. Gorzej, gdy ten gust prywatny stanie się miejską polityką kulturalną. A oddanie jednemu twórcy trzech scen – nawet jeśli, ze względów proceduralnych, będzie się odtąd mówiło o jednej instytucji – niebezpiecznie ogranicza twórczą polifonię stolicy, jest wreszcie niepokojącym precedensem. O gusta więc chodzi czy o gust, który staje się polityką?

Program Słobodzianka jest rzeczywiście zgodny z gustami wiceprezydenta Paszyńskiego. Zawarty w nim opis teatru niemieckiego brzmi tak: „W niemieckim modelu teatru dominuje inscenizator-dyktator, który przy pomocy teoretyka teatru zwanego «dramaturgiem» dokonuje dekonstrukcji struktury dramaturgicznej tekstu albo sklejając fragmenty różnych dzieł, skeczy i improwizacji zwanych «postdramaturgią» exemplifikuje tezy ideologiczne w duchu doraźnej krytyki społeczno-politycznej. Paradoks teatru niemieckiego polega jednak na tym, że model ten, w którym mieszczański widz oczyszcza się ze swoich społecznych i politycznych frustracji, jest bardzo drogi w utrzymaniu ze względu na zaangażowanie weń wielkich zespołów ludzkich, coraz bardziej skomplikowanej maszynerii i technik multimedialnych; i przez to coraz bardziej nieefektywny w utrzymaniu, choć bez wątpienia przynosi imponujący efekt w postaci propagandy i PR”.

Tadeusz Słobodzianek postuluje w swoim programie połączenie Teatru Dramatycznego z kierowanym przez niego Teatrem Na Woli i Laboratorium Dramatu. Uzasadnia tę propozycję dosyć osobliwie: „Dynamika teatru wymaga nieustannego ruchu wewnątrz teatru. Udane, cieszące się powodzeniem u publiczności spektakle z małej sceny można by wtedy przenosić na średnią scenę, ze średniej na dużą. Ruch w przeciwnym kierunku zawsze oznacza w oczach publiczności klęskę”. W tym akapicie zawiera się definicja „dobrego teatru” – otóż teatr „udany” „cieszy się powodzeniem” „w oczach publiczności”. Struktura nowej instytucji ma więc być czymś w rodzaju alembiku, gdzie wytwarzać się będzie teatralny destylat najlepiej smakujący publiczności. Niechęć wobec teatru zaprezentowanego w trakcie Warszawskich Spotkań Teatralnych, łącząca ewidentnie polityka z nowym dyrektorem, jest więc jasna: ten teatr z pewnością drażni podniebienia. Nie rozumiem jednak wciąż, dlaczego poligon, na którym przeprowadzać będzie się testy tego najsmaczniejszego teatru, ma sięgać od Ochoty, przez Śródmieście aż po Wolę.

Entuzjazm władz Warszawy wobec pomysłu połączenia bardzo różnych teatrów po to, żeby przerzucać między nimi te same spektakle, wydaje się tym bardziej zaskakujący, że wysunięta wcześniej przez Miśkiewicza propozycja połączenia teatrów działających w jednym budynku (Pałacu Kultury) wspólną bazą produkcyjną przy stworzeniu scen o różnym charakterze spotkała się z bardzo chłodnym przyjęciem wiceprezydenta.

Nie chcę analizować szczegółowo całego programu Tadeusza Słobodzianka, bo przecież nie w tym tkwi sedno sprawy. Miał on prawo sformułować swój program tak, jak chciał. Nie o Słobodzianka tu zresztą chodzi. Problematyczne w całej sytuacji jest postępowanie władz Warszawy. Zwłaszcza jeśli dodamy do tego obrazka ostatni element – zapowiedziane przez Marka Kraszewskiego odebranie Maciejowi Nowakowi organizacji Warszawskich Spotkań Teatralnych i przekazanie kierowania festiwalem dyrektorowi Teatru Dramatycznego, który jest również dyrektorem dwóch innych teatrów. Brzmi to, chyba zgodnie z sugestią dziennikarki „Gazety Wyborczej”, jak kuriozalna kara dla Nowaka za sprowadzanie na Festiwal krytycznych wobec warszawskich władz (i do tego inspirujących się teatrem niemieckim?) twórców. Przypomnijmy słowa Paszyńskiego, skierowane pod adresem sygnatariuszy teatralnego protestu: „Autorzy tego sposobu myślenia o teatrze uzurpują sobie w moim głębokim przekonaniu, prawo do myślenia o teatrze wyłącznie w takich kategoriach, jakie uznają za właściwe”. Taka sytuacja byłaby rzeczywiście głęboko niepokojąca.

Pytanie bowiem brzmi, czy mieszkańcy Warszawy życzą sobie administrowania ich pieniędzmi na podstawie tak silnie wyeksponowanych osobistych gustów? A może uznają, że jednemu dyrektorowi wystarczyłby jeden teatr, a do drugiego warto wpuścić innego twórcę? Może zresztą niektórzy z nich lubią niemiecki model teatru i chcą go oglądać w swoim mieście? Nie dowiemy się tego, ale wiemy jedno: między innymi dzięki działaniom wiceprezydenta Paszyńskiego i dyrektora Kraszewskiego Warszawa ma świetne narzędzie do przeprowadzenia sensownej i racjonalnej reformy kultury, Program Rozwoju Kultury. Zgodnie z PRK w mieście powinny już działać dwa eksperckie ciała: Społeczna Rada Kultury oraz Zespół Sterujący PRK. Ich głos powinien istotnie wpłynąć na rozwiązanie problemów Teatru Dramatycznego, a także na planowanie dalszych losów Warszawskich Spotkań Teatralnych, jeśli formuła proponowana przez Macieja Nowaka w opinii włodarzy miasta wyczerpała się. Niestety do tej pory nie powołano do życia żadnego z tych ciał.

Ręczne sterowanie warszawską kulturą objęło w ciągu ostatnich kilku miesięcy także zerwanie umowy z Christianem Kerezem, podyktowane partyjnym interesem przymiarki do usunięcia Jana Ołdakowskiego z Muzeum Powstania Warszawskiego, unieważnienie konkursu na lokal na kulturę przy Placu Grzybowskim z powodu „niepisanych oczekiwań”. Powstaje pytanie, czy władze Warszawy chcą nas przekonać, że zarządzanie kulturą, tak jak „dobry teatr”, powinno opierać się na trzymającym w napięciu dramacie? A może sytuacja ta znacznie bardziej przypomina okropny model teatru niemieckiego. Jak wyjaśnia Słobodzianek „w niemieckim modelu teatru dominuje inscenizator-dyktator, który przy pomocy teoretyka teatru zwanego «dramaturgiem» dokonuje dekonstrukcji struktury dramaturgicznej tekstu albo sklejając fragmenty różnych dzieł, skeczy i improwizacji zwanych «postdramaturgią» exemplifikuje tezy ideologiczne w duchu doraźnej krytyki społeczno-politycznej”.