Legenda o królu Arturze, rycerzach Okrągłego Stołu, czarodzieju Merlinie i Damie z Jeziora; o mieczu Excaliburze i świętym Graalu żyje w kulturze europejskiej od ponad dziesięciu wieków. Początek tej historii ginie w mrokach wczesnośredniowiecznej tradycji celtyckiej. Szereg tych, którzy opowiadają ją na nowo, a tym samym odnawiają jej miejsce w kulturze, jest bardzo długi. Geoffrey of Monmouth, Layamon, Chretien de Troyes, Tennyson, Twain, Goethe, Cocteau, Boorman – to tylko kilku najbardziej znanych twórców, którzy „przetłumaczyli” tę opowieść na język swojej epoki i pozwolili jej nasiąknąć aktualnymi znaczeniami.
Tadeusz Słobodzianek, „Merlin. Inna
historia”, reż. Ondrej Spišak. Laboratorium
Dramatu, premiera 15 stycznia 2010Spektakl wyreżyserowany przez Ondreja Spišaka na podstawie tekstu Słobodzianka miał premierę w 2003 roku w Teatrze Narodowym i nie schodził z afisza przez następne pięć lat. Okrzyknięto go przypowieścią o upadku utopijnego marzenia o sprawiedliwym państwie i alegorią polskiej historii od roku 1989, kiedy to, po początkowym ogólnonarodowym entuzjazmie, polityczne wojenki doprowadziły do kryzysu wiary w uczciwość i czyste intencje rządzących.
Ponieważ dzieło Spišaka/Słobodzianka ma całe rzesze wiernych, wręcz fanatycznych wielbicieli i tonie w pochwalnych recenzjach, myślę, że mogę sobie pozwolić bez szkody dla spektaklu na danie łyżki dziegciu do tej beki miodu.
fot. Małgorzata GurdzielSłobodzianek wpisał swoją opowieść o rycerzach Okrągłego Stołu w siedmioczęściową strukturę łacińskiej mszy, a jego bohaterowie przemawiają archaicznym językiem stylizowanym na epos rycerski. Odnoszę jednak wrażenie, że Spišak sprowadził wszystko, co potencjalnie mistyczne i wieloznaczne w tej historii, do poziomu dosadnego konkretu. Być może to właśnie próba użycia spektaklu jako aktualnego komentarza politycznego zmusiła go do swoistego „spłaszczenia” mitycznego świata i skrajnego uproszczenia skomplikowanych relacji między postaciami. Czarodziej Merlin jest w tym ujęciu coraz bardziej, z biegiem sztuki, stetryczałym starcem, który za wszelką cenę chce posiąść seksownie perwersyjną dzierlatkę, w innych wersjach tej historii znaną jako potężna czarownica Viviana. Merlin nie ma tu żadnej niezwykłej mocy, którą dobrowolnie oddaje w imię miłości; nikt tu nie krzyczy „Esplumeor!” i nie staje się kamieniem, Graalem, tajemnym zagubionym źródłem mocy i potęgi Brytanii. Zamiast tego sprośny starzec zostaje omotany przez młodocianą spryciarę, która wodzi go za nos. Król Artur przedstawiony jest jako safanduła przy tuszy, który cierpi na przedwczesny wytrysk i dlatego nie może zadowolić królowej Ginewry (zupełnie niezrozumiałe więc staje się to, dlaczego akurat ten misiowaty nieudacznik wyciągnął ze skały miecz Excalibur). Nic dziwnego, że w tej sytuacji Ginewra zaczyna się rozglądać za innymi rycerzami i jej wygłodniały wzrok pada na najbardziej tajemniczego i „osobnego” pośród nich – Lancelota. Dlaczego jest tak odmienny od innych? To proste – jest biseksualistą, o czym dowiadujemy się z bezpretensjonalnie bezpośredniej sceny seksu z Percevalem. Mechanizmy powodujące odwiecznym Kołem Fortuny są więc w interpretacji Spišaka/Słobodzianka, eufemistycznie mówiąc, nieskomplikowane.
Podobnie łopatologiczna dosadność cechuje niekiedy także inne elementy spektaklu – przed wszystkim muzykę i aktorską pracę z ciałem. Oprawę muzyczną „Merlina…” stanowią pieśni śpiewane – również po łacinie – przez aktorów-rycerzy w pięknych, mocno działających na zmysły, średniowiecznych harmoniach. Śpiewa także Viviana, która pod koniec spektaklu, jako złowróżbna wieszczka lub zgoła sama Śmierć, towarzyszy konaniu każdego z rycerzy i za każdym razem powtarza ten sam zaśpiew („Dies irae, dies illa…”), z tą samą intonacją, mocą, barwą i intencją. Ta monotonia, zamiast fascynować, męczy. Z kolei aktorska praca z ciałem drażni chwilami przygniatającą ilustracyjnością, która przywodzi na myśl warsztat grupy początkującej zajęć z pantomimy (wyobraźcie sobie teraz wsiadanie na konia). Rozumiem, że chodzi tu o przywołanie konwencji średniowiecznego jarmarcznego, wędrownego, kuglarskiego teatru, którego zasadą jest ilustracyjność, rubaszność, dosadność i uproszczenie, ale brakuje mi choćby chwilowego zdystansowania się twórców wobec tej konwencji, porozumiewawczego mrugnięcia okiem w stronę widza.
Kiedy oglądałam „Merlina…”, powracały do mnie, zapewne prawem kontrastu, sceny ze spektaklu „Carmina Burana” Gardzienic. Porównanie narzuca się samo, bo obydwa spektakle dotyczą tego samego cyklu opowieści i tego samego czasu – w „Carmina Burana” nie pojawiają się co prawda rycerze Okrągłego Stołu, ale jest Merlin i Viviana (wpleceni w historię Tristana i Izoldy). Są też inne podobieństwa: ascetyczna i znacząca scenografia (w „Merlinie…” – wspaniały żelazny Okrągły Stół stanowiący zarazem scenę wszystkich wydarzeń, w „Carmina…” – potężne Koło Fortuny rozpięte między dwoma klasycznymi mansjonami). Gardzienicki spektakl również operuje prostymi środkami, chwilami bywa rubaszny i bardzo zabawny. Ale ważniejsze jest to, co różni obydwa dzieła. Tu, gdzie twórcy „Merlina…” redukują znaczenia, Staniewski je mnożył. Chór w „Carmina Burana” był najsubtelniejszym instrumentem i nośnikiem niewypowiadanych znaczeń, aktorskie gesty odbijały się w głowie mnogością kontekstów, a sam spektakl, poprzez otoczenie widza niesłychanym bogactwem wyimków z europejskiej tradycji kultury, dawał poczucie dotknięcia jakiejś tajemnicy.
Być może mój krytycyzm wobec spektaklu Spišaka/Słobodzianka wynika po części z tamtego, prawdziwie transgresyjnego, doświadczenia. Świadomość znaczenia mitologii wyrastającej z cyklu arturiańskiego w kulturze europejskiej sprawia, że zastosowanie rubasznych żartów i popularnej psychologii jako głównych kluczy do sportretowania bohaterów tych opowieści podnosi znacząco poziom adrenaliny w mojej krwi. Zwłaszcza, że spektakl „Merlin. Inna historia” jest formalnie spójny, zabawny, chwilami nawet wzruszający i dobrze zagrany, a jednak nie uchyla drzwi do tajemnicy. Postuluje wręcz, że żadnej tajemnicy nie ma.