Na tytułowe pytanie, jak się okazuje, odpowiedź nie musi być wcale twierdząca: w miarę jak zbliża się sto pięćdziesiąta rocznica powstania państwa włoskiego, namysł nad włoską tożsamością ujawnia coraz więcej elementów odśrodkowych. Kropkę nad i postawił znany włoski reporter Giampaolo Visetti, tytułując swoją książkę „Ex Italia” (Baldini Castoldi Dalai, Milano 2009).
Giampaolo Visetti, „Ex Italia”.
Baldini Castoldi Dalai, Milano 2009Specyfika włoskiej identyfikacji polegała, chciałoby się powiedzieć: od zawsze, na jej policentryzmie, fakcie, że jest ona mozaiką, siecią, archipelagiem (?) – najrozmaitszych tradycji historycznych, kulturowych, antropologicznych, językowych, a zarazem jej korzenie są czysto literackie, niezależne od kwestii państwowych. Włoska tożsamość ukształtowała się wokół języka i literatury, najpierw jako fantazmat, potem jako realny byt. Wynikła z tego między innymi szczególna rola intelektualistów, zarówno klerków, jak i laickich humanistów.
Dante dał początek wzorcowi heroicznej misji pisarza, zobowiązanego mówić prawdę za cenę wygnania, więzienia lub śmierci i poprzez Machiavellego, Bruna, Campanellę, model ten dotarł aż do czasów Pier Paola Pasoliniego, którego apokaliptyczny ton w mówieniu o sprawach włoskich zaciążył w decydujący sposób na ich postrzeganiu. To Pasolini użył formuły „rozwoju bez postępu”, a więc pospiesznej modernizacji, podczas której całe bogactwo regionalne kraju uległo konsumpcjonistycznej niwelacji.
Zakrojone na szeroką skalę badania socjologiczne z 2008 roku pokazują wyraźnie, że poczucie przynależności narodowej czy państwowej, tradycyjnie niepewne we Włoszech, w ostatnim czasie uległo dalszemu osłabieniu na rzecz ojczyzn wirtualnych: mitycznej Padanii i całego świata (ale już nie Unii Europejskiej). Pogłębia się podział na Północ i Południe. Fenomen imigracji nie wzmocnił wcale włoskiej tożsamości, która pozostaje układanką elementów w pierwszym rzędzie antropologicznych i społecznych. Rosnącej nieufności do instytucji państwowych towarzyszy wszakże duma z Włoch jako kolebki kultury i sztuki, więzi rodzinnych, kuchni, urody pejzażu, a zatem autostereotyp powiela niemal wiernie stereotyp wypracowany przez cudzoziemskich podróżnych.
W takim kontekście: sondaży opublikowanych w prestiżowym czasopiśmie „Limes” (2/2009), sukcesów Ligi Północnej walczącej z wszelkimi symbolami (typu flaga czy hymn), i tak już słabego poczucia przynależności narodowej, nowych zjawisk imigracji i recesji, pojawiła się książka Visettiego, aby jeszcze bardziej zradykalizować ton toczącej się dyskusji.
Powraca w niej kwestia niepewnej włoskiej tożsamości, na którą składa się konglomerat rozmaitych rzeczywistości lokalnych z trudem znajdujących wspólny mianownik. Autor wstępu, Ilvio Diamanti, pisze wręcz, że pojawiła się pokusa, aby zarzucić poszukiwania jakiegokolwiek czynnika unifikacyjnego i uznać, że Włochy nie istnieją, są jedynie wyrażeniem geograficznym, pozbawionym wszelkich realnych podstaw. Ta słynna formuła Metternicha: „Włochy są wyrażeniem geograficznym”, wygłoszona pogardliwie na Kongresie Wiedeńskim, powraca ostatnio z niepokojącą częstotliwością i cytowana jest ze znaczną dezynwolturą, wskazującą, że model dziewiętnastowiecznego patriotyzmu, mit narodu wybijającego się na niepodległość, nie są już zdolne wywrzeć żadnej presji na dzisiejsze dyskusje. A zatem Włochy byłyby krajem „przypadkowo zjednoczonym i trwale prowizorycznym”, kolażem, konglomeratem, raczej ramą niż obrazem, a ich mieszkańcy określają się jako „… i Włosi”, poprzedzając tę identyfikację innymi przynależnościami: miejskimi czy regionalnymi.
Visetti, autor reportaży z Azji i Afryki, wybrał się tym razem w roczną podróż po Włoszech, odkrywając tysiąc ich twarzy, galaktykę, w której trudno się doszukać elementów łączących. Jego dość apokaliptyczna diagnoza wiele zawdzięcza Pasoliniemu, ponieważ wina przypisana zostaje po raz kolejny hiperrozwojowi, niedokończonej modernizacji, zapomnieniu o tym, że Włochy były przez wieki krajem emigrantów, chłopów i rzemieślników.
Wędrując po Włoszech – tradycyjnie z północy na południe – Visetti obserwuje rozpad wszelkiego projektu wspólnotowego, wzmocniony jeszcze przez kryzys i recesję, zbiorowisko „eks-Włochów”, pozbawionych dawnych wiar i ideologii i niewyposażonych w żadne narzędzia, które pozwoliłyby im wyjść poza izolację jednostek. Podróż omija metropolie, skupia się na włoskiej prowincji, tej samej włoskiej prowincji, o której tak pięknie pisał Herling-Grudziński w „Sześciu medalionach”. Na tym podobieństwa naturalnie się kończą, ponieważ Visetti zdaje się dostrzegać same plagi.
Zaczyna od Ligurii, regionu z najwyższym odsetkiem starych ludzi w Europie, „fotografii Włoch za dwadzieścia lat”, ze wszystkimi społecznymi skutkami tego faktu: samotnością, depresją, konfliktem pokoleń, niezdolnością do samodzielnego życia. W Piemoncie obserwuje, jak wielkie centra handlowe wyparły sieć drobnych sklepów, a teraz stoją puste – prawdziwe symbole ery konsumpcji, gdzie „ludzie przychodzą tylko dlatego, że jest tam klimatyzacja”. W północno-wschodnich Włoszech, najbogatszym regionie kraju, śledzi życie „nowych biednych”, którzy wypadli z klasy średniej na skutek utraty pracy i teraz przeżywają swoją biedę jako winę, powód do wstydu, stygmat. W Emilii Romanii przygląda się skutkom braku stałego zatrudnienia wśród młodych, dla których tymczasowość rozciąga się z konieczności na wszystkie sfery życia.
Środkowe i południowe Włochy mierzą się z fenomenem imigracji i ta konfrontacja z Innym nie zawsze wypada budująco, mimo że płynna włoska tożsamość i pamięć o niedawnej emigracji Włochów do Stanów powinny tonować protesty wobec przybyszy, docierających między innymi do sycylijskich wybrzeży. Na temat nietolerancji etnicznej, obyczajowej, stereotypów i lęków rodzących potwory, pojawiła się, nawiasem mówiąc, pod koniec 2009 roku znakomita książka pod prowokującym tytułem: „Negri, froci, giudei. L’eterna guerra contro l’Altro” [„Czarnuchy, pedały, Żydy. Wieczna wojna przeciwko Innemu”] znanego dziennikarza Gian Antonia Stelli.
Można łatwo wskazać, że wiele z tych plag jest efektem globalizacji, a nie czysto włoskim zjawiskiem, dla licznych italofilów diagnoza Visettiego okaże się zbyt przesadzona i katastroficzna, trudno nie czytać jednak jego książki, podobnie jak książki Stelli, z pewną zazdrością, bo przywykliśmy raczej do cukrowania rzeczywistości niż do jej bolesnej demistyfikacji.