Paweł Goźliński nie jest zawodowym reżyserem i pewnie dlatego jego inscenizacja „Księdza Marka” wychodzi daleko poza ramy teatralne – w kierunku debaty, eseju i zbioru przypisów wplecionych w strukturę tekstu Słowackiego; z drugiej strony, elementy czystego teatru (monologi Woronowicza, Snochowskiego i aria Justyny Jary) są w jego interpretacji pieczołowicie wycyzelowane. A wszystko razem – imponujące! Wśród dotychczasowych inscenizatorów projektu „Słowacki. Dramaty wszystkie”, Goźliński – tu entuzjazm każe mi sięgnąć do dyskursu sportowego – bez wątpienia zasługuje na pozycję medalową.
Istotą jego interpretacji jest wnikliwa analiza fragmentów dramatu, przeprowadzona tak, aby widz w żadnym momencie nie mógł „odpłynąć” wraz z poetycką frazą. Monologi księdza Marka wygłasza z wielkiego ekranu Adam Woronowicz, naznaczony dzięki niedawnej filmowej roli księdza Popiełuszki pewnym „fałszywym” charyzmatem. To skojarzenie, a także „czysty” sposób podawania tekstu, prowokują widza do bezkrytycznego przyjęcia treści. Jednak projekcja romantycznego monologu na głównym ekranie co jakiś czas jest bezceremonialnie przerywana, a na ekranie niewielkiego telewizora ustawionego przed publicznością pojawia się Sufler (w tej roli Mariusz Szczygieł), który bezlitośnie – i z dużą dawką ciętego poczucia humoru – przekłada poezję na prozę. Objaśnia m. in. czym jest „fetor judaicus”, którego zbawienna nieobecność pozwala Kossakowskiemu zgwałcić Judytę.
Monologi postaci dramatu kilka razy przerywają rozmowy reżysera z zaproszonymi gośćmi – autorytetami w sprawach ducha i filozofii. Rozmowa z Andrzejem Lederem dotyczy koncepcji postaci Judyty – Żydówki, zdrajczyni i ofiary – która okazuje się po prostu wybujałą projekcją „starotestamentowego mitu, antyjudaistycznych stereotypów i seksualnych fantazji”.
Właśnie na Judycie koncentruje się uwaga reżysera. Goźliński próbuje przekształcić ją z poetyckiej projekcji Słowackiego w pełnokrwistą bohaterkę, która zyska prawo do mówienia, a nie tylko odpowiadania; która przemówi własnym głosem w imieniu wszystkich uwięzionych w getcie, otoczonych murem historycznych stereotypów i niechlubnych aspektów tradycji chrześcijańskiej. Ta autonomia Judyty ujawnia się w pełni pod koniec wieczoru, kiedy jej monolog (wypowiadany wcześniej przez Joannę Szurmiej i interpretowany w dyskusji) zostaje wyśpiewany jako aria.
Nagle zostajemy, bez uprzedzenia, zepchnięci z bezpiecznego gruntu interpretacji i refleksji w przestrzeń muzyczną, która rozrywa oswojoną przez nas strukturę monologu na strzępy – niepokojące i groźne, ale nadające Judycie i jej słowom wręcz nieludzką moc, pozbawioną sentymentalizmu.