Trzech mężczyzn w żałobie (nie licząc czwartego): Gene, Jonah, Conrad. Były aktor, nauczyciel akademicki, przyszły pisarz. Mąż i dwaj synowie, jeden starszy, drugi młodszy. Ten czwarty – reporter i kochanek. Kim była ona? Fotografką wojenną. Matką, żoną i kochanką. Odeszła, przytłoczona światem i swoim życiem. Wjechała pod ciężarówkę, uciekając przed kształtem mediów i przed sobą; przed tym wszystkim po trochu. Teraz, kilka lat po śmiertelnym wypadku, muzeum przygotowuje wystawę prac zmarłej, a w gazecie ma pojawić się poświęcony jej artykuł. Jest więc okazja, żeby wreszcie przerobić to, czego mężczyznom nie udało się przerobić; skleić to, co wraz z tamtą śmiercią się rozpadło. Na pierwszy rzut oka widać, że jest tego sporo. Bohaterowie „Głośniej od bomb” Joachima Triera są w rozsypce. Gene tkwi w związku z nauczycielką Conrada, który ukrywa przed młodszym synem. Conrad zamyka się w wirtualnym świecie i krzyczy na ojca. Jonah, któremu właśnie urodziło się dziecko, przesiaduje w rodzinnym domu, byle tylko nie musieć wracać do dziecka i żony.
Trier, tak jak w swoich poprzednich filmach, „Reprise” i „Oslo, 31 sierpnia”, znów bierze się za trudne sprawy i znów wszystko to, co boli i wszystko, co niewygodne staje się w jego rękach równie niewiarygodne, co nieznośne. To nie jest opowieść „głośniejsza od bomb”, co najwyżej – album „wyjątkowych” zdjęć z Instagrama. Zręcznych, ale potwornie pretensjonalnych. Duńczyk ma oko, umie złapać klimat miejsca, zna się na dramaturgii. Potrafi prowadzić równolegle kilka wątków, spoglądać na zdarzenia z różnych perspektyw, wprowadzać płynnie retrospekcje, rzeczywistość mieszać ze snem, inkrustować fabułę poetyckimi kadrami, ale cóż z tego, skoro pod spodem jest tylko kicz. Synonimem tego kiczu są monologi, które dobiegają zza kadru, mające dać świadectwo, z jak bardzo wrażliwymi i wyjątkowymi ludźmi mamy tu do czynienia, a także sny, w których bohaterowie filmu albo chodzą samotnie po tajemniczym ciemnym lesie, albo pływają w morzu, które jest z piasku. Odnajdziemy go też w kostrukcji kluczowych dla fabuły postaci: Conrada i jego matki.
„Głośniej od bomb”, reż. Joachim Trier.
Dania, Francja 2015, w kinach od 1 kwietnia 2016
Matka nie może być tylko fotografką wojenną, musi być najlepszą na świecie fotografką wojenną. Dodatkowo Francuzką, dodatkowo w depresji, przekonaną, że życie jest gdzie indziej, uzależnioną od adrenaliny, zgorzkniałą, bo przeświadczoną, że jej praca jest psu na budę. O tym, że to przeświadczenie jest słuszne, świadczyć ma scena z lotniska, w której fotografka patrzy na faceta w białym kołnierzyku zawieszającego oko na jej zdjęciu głodujących Afgańczyków, by po chwili przerzucić wzrok na kolejną stronę, bez żadnego wzruszenia – bardzo to wszystko odkrywcze. Syn nie dość, że jest odjechany, to jeszcze ma talent literacki. Swoje gry wideo, seanse filmików rozkładających się tkanek, problemy z ojcem, marzenia o niespecjalnie pięknej cheerleaderce i tęsknotę za matką potrafi przekuć w literaturę. Ekscentryczną, śmieszno-smutną. Niezwykłą jak wszystko dookoła. Trier daje nam jej oczywiście posłuchać, ale jakby tego było mało, w któtkich migawkach pokazuje też to, co opisuje młody autor, tak żebyśmy to jeszcze mocniej poczuli.
Cały film ma charakter impresyjny, ale swoje impresje Duńczyk wykuwa młotkiem. Dochodzi tu do ciężkich zderzeń. Najpierw starszy brat zabiera młodszego na boisko szkolne, gdzie udziela mu rad na temat podłego życia, jakie w liceum musi wieść każdy odmieniec. Chwilę później młody odwraca wzrok, by nakryć ojca, jak gdzieś za szkolnym budynkiem tuli się do jego nauczycielki. W następnej minucie już pluje jej w twarz. W obrazie też mamy istną galopadę: przetrzymaną twarz fotografki, granej przez Isabelle Huppert, na której maluje się egzystencjalny smutek; zwolnione ujęcia roztrzaskującego się samochodu i kawałków szyby, które majestatycznie zbliżają się ku samobójczyni; scenę gwałtu na bohaterce, któremu przygląda się z samochodu, paląc papierosa, jej mąż. Scena ta jest snem, który żona opowiada mężowi, na co słuchacz reaguje rzeczowym pytaniem: po co mi to mówisz? To samo pytanie można by zadać Trierowi.
Jego film to sakiewka liczmanów, żonglerka obrazami przemocy i wojny, które przechodzą w obrazki z życia na amerykańskim przedmieściu, wypełnionego męką dorastania, męką rodzicielstwa, przedwczesnym kryzysem. Każdy z tych elementów jest na swój sposób ładny, eteryczny i bezcielesny, nie dziwi więc, że suma ich układa się w ładną, pokrzepiającą całość. Pokrzepiającą i miłą. Zrobić pokrzepiający i miły film o różnych formach cierpienia jest bez wątpienia sztuką. Ta szuka się Trierowi udała.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.
5 minut czytania
Album wyjątkowych zdjęć
Trier, tak jak w swoich poprzednich filmach, „Reprise” i „Oslo, 31 sierpnia”, znów bierze się za trudne sprawy i znów wszystko to, co boli i wszystko, co niewygodne staje się w jego rękach równie niewiarygodne, co nieznośne
Jeszcze 1 minuta czytania