Najdziwniejsze przeżycie podczas tegorocznego festiwalu: popołudniowy pokaz „Najlepszego” Łukasza Palkowskiego. Sala w Teatrze Muzycznym przeżywa oblężenie, ludzi jest tak dużo, że część z nich zostaje odesłana do pobliskiego Multikina, gdzie zorganizowano na szybko dodatkową projekcję. Prawie dwugodzinny film co chwilę przerywają oklaski, nagradzające co śmieszniejsze teksty wygłaszane przez Arkadiusza Jakubika oraz jego czapeczkę z wiatraczkiem, napędzanym umieszczoną nad daszkiem baterią słoneczną. Ale przede wszystkim trud Jerzego Górskiego, w latach 70. XX wieku narkomana, teraz, czyli pod koniec lat 80., mistrza świata w morderczym turbotriathlonie. Bohater podczas trasy finałowego biegu raz za razem upada z wysiłku, podcinany dodatkowo przez wewnętrzne demony, i co chwilę się podnosi, wspierany przez polski rosół i wspomnienie o dwóch ukochanych kobietach, które czekają na niego w domu. To historia oparta na faktach, prawdziwy Jerzy Górski przed pokazem wskoczył na scenę, w filmie gra go Jakub Gierszał.
W trakcie napisów końcowych doszło do prawdziwej eksplozji, oklaski nie chciały się skończyć. Myśląc o Górskim, ciężko się było do nich nie przyłączyć, z drugiej strony głowa się wzbraniała – „Najlepszy” to przecież kino z płyty paździerzowej. Topornie zainscenizowane, opowiedziane na skróty. Myślenie Palkowskiego o reżyserii w zasadzie ogranicza się do podjęcia decyzji, kogo wsadzić w skórzaną marynarkę z epoki, komu dać dzwony, komu kożuszek, kto ma mieć bokobrody, a kto fryzurę „krótko z przodu, długo z tyłu i wąsy na przedzie”. Film trzyma w ryzach może jedynie ścieżka dźwiękowa – ocean nudy. Spełniony koszmar o świecie, w którym istnieje jedynie muzyka Steppenwolf i The Doors, której najważniejszą wartością jest solówka na gitarze. Jakby tego było mało, w kadrze raz za razem zjawia się ustylizowany na zombie sobowtór Górskiego, który ściąga prawdziwego Górskiego na złą drogę. Równie nieżywy jest zresztą cały film, estetycznie przynależący do przeszłości, której całe szczęście już nie ma. Co poniektórzy śmiali się później po kątach, że w tej filmowej przygodzie Palkowskiego najlepszy jest jej tytuł, wręcz idealnie przystosowany do wręczania nagród i werdyktów. „Najlepszy” jednak wyjechał z Gdyni jedynie z nagrodą publiczności.
Po pokazie „Ataku paniki” Pawła Maślony widownia nie nie reagowała aż tak entuzjastycznie, ale jeśli szukać nowocześnie opowiedzianego kina środka, to właśnie tu. Maślona, zainspirowany wyraźnie argentyńskimi „Dziki historiami”, przeplata kilka historii o neurozach polskiej klasy średniej. Ktoś wraca ze wczasów w Hurghadzie z trupem, ktoś traci po trawie kontakt z rzeczywistością, ktoś je obiad z byłym narzeczonym i łudzi się, że nie wszystko stracone, ktoś próbuje bawić się na weselu, ktoś wścieka się na cały świat, bo wróg zajął mu w grze komputerowej wszystkie kopalnie. Polska wygląda tu już jak Zachód. Rodacy są opaleni, umyci, mają smartfony, zarabiają na kamerkach internetowych, jedzą w restauracjach, wyprawiają imprezy w dworkach, a nie w remizach. Stopa życiowa się wyraźnie podniosła, a wraz z nią wzrósł jazgot. Maślona nie daje swoim bohaterom ani chwili wytchnienia, ani jednego momentu, by mogli delektować się ciszą. Ludzie paplają tu na potęgę, są w tym paplaniu na przemian głupi i agresywni, w ogóle nie interesuje ich ten, do kogo kierują swoje słowa. Nie dostrzegają jego samotności, desperacji, zwykłego zmęczenia.
Roztrząsana przez chłopców, który po raz pierwszy opalili lufę, myśl, że karma wraca – że za dobro los odpłaca dobrem i w drugą stronę – zdaje się regułą organizującą ten świat. Trochę jednak trudno w nią uwierzyć, bo precyzyjnie prowadzony i świetnie zmontowany przez Agnieszkę Glińską film traci pod koniec swój impet. Obiecywane wielkie pierdolnięcie się nie zdarza, wszystko jakby rozchodzi się po kościach. Brakuje zwyczajnie tego ostatniego obrazu – takiego jak choćby słynny deszcz żab z zakończenia „Magnolii”. Ale i tak ogląda się „Atak paniki” bez wstydu. I bez paniki, co w Gdyni wcale nie było normą.
Werdykt
Złote Lwy: „Cicha Noc”
Srebrne Lwy: „Ptaki śpiewają w Kigali”
Nagrody indywidualne:
AGNIESZKA HOLLAND i KASIA ADAMIK za reżyserię filmu „POKOT”.
JAGODA SZELC za scenariusz do filmu „WIEŻA. JASNY DZIEŃ”.
JAGODA SZELC za debiut reżyserski
„WIEŻA. JASNY DZIEŃ”
LENNERT HILLEGE za zdjęcia do filmu „POMIĘDZY SŁOWAMI”
Konkurs Inne Spojrzenie
Nagroda Złotego Pazura: „Photon”
W „Człowieku z magicznym pudełkiem” Bodo Koxa, „Czuwaj” Roberta Glińskiego i „Pomiędzy słowami” Urszuli Antoniak mechanizm narracyjny przycinał się jeszcze wcześniej, co skutkowało mniejszą lub większą wywrotką. W jednej z nich było jednak coś naprawdę ekscytującego. W swoim najnowszym filmie Kox spróbował połączyć komedię romantyczną z filmem SF. Przy średnich środkach, którymi dysponują zazwyczaj polscy filmowcy, wykreowanie prawdopodobnej przyszłość jest raczej skazane na porażkę. Jednak autorowi „Dziewczyny z szafy” udało się stworzyć Warszawę z 2030 roku, w którą można uwierzyć. Po prawej strony Wisły jest pobojowisko, gdzie mieszkają pariasi, przez rzekę przewozi łódką uprzejmy Azjata, po drugiej stronie jest świat nieustającej kontroli, wybuchających wieżowców, świat zautomatyzowany i bezcielesny. Spotykają się w nim Adam i Gloria, mężczyzna bez przeszłości i dziewczyna z korporacji. Ich relację Kox zakorzenia w roku 1952, w czasach, gdy warszawscy inżynierowie pracowali nad maszyną do teleportacji. Łącznikiem między tymi światami jest stare radio o magicznych właściwościach, które główny bohater znajduje w swoim pokoju. Dwie płaszczyzny czasowe splatają się całkiem sprawnie, ale odmierzono je w złych proporcjach – przyszłość dominuje nad przeszłością, przez co ciężko uwierzyć, że tak mocno rzutuje ona na bohaterów. W szczególności na Gorię i jej nagłą przemianą z postapokaliptycznej ironistki w skłonną do wielkich poświęceń galernicę miłości.
W „Czuwaj” Roberta Glińskiego mechanizm zacina się niestety jeszcze szybciej. Niestety, bo była to w Gdyni chyba jedyna próba dotknięcia tematu tzw. „Polski podzielonej”. Gliński opowiada o obozie, który w lesie nad rzeką rozbiła grupka harcerzy. Chłopcy pochodzą z dobrych domów, są dobrze wychowani, interesują się powstaniem warszawskim. Problemy zaczynają się wraz z przybyciem tzw. trudnej młodzieży, która od ideałów Baden-Powella woli Legię i wódkę. Najazd barbarzyńców rodzi w inteligentach popłoch i nastroje faszystowskie. Barbarzyńcy z kolei okazują się nie tacy straszni. Jednak Gliński zamiast przyglądać się obwąchiwaniu dwóch stron, próbom zasypywania podziałów i próbom ich pogłębiania, śledzić idiosynkrazje, rozbijać stereotypy, wprowadza na plac boju spoconego policjanta, dzikich kłusowników i trupa. Najpierw jednego, a potem drugiego. Całość szybko ląduje w koleinach thrillera, w którym jest wszystko oprócz sensu.
I jeszcze jeden przypadek: „Pomiędzy słowami” Urszuli Antoniak, chyba najambitniejszy film tegorocznego Konkursu Głównego. Tu zepsucie maszynki narracyjnej zostało zaplanowane z premedytacją. Pierwszy i ostatni akt to somnambuliczny taniec Zachodu. Biali żyją w sterylnych mieszkaniach, chodzą ubrani w uniformy, ewentualnie ćwicząc nago jogę na dachach wieżowców. Czarnoskórzy czekają na decyzję w obozach dla uchodźców albo kotłują się gdzieś w przypominających królicze nory labiryntach. Czarno-biała taśma, na której został nakręcony cały film, tylko pogłębia poczucie, że nic tu się w inny kolor, choćby szary, nie przetopi. W ten nieruchomy świat w środkowym akcie reżyserka wpuszcza rozczochranego Andrzej Chyrę – wczorajszego punka, nieudacznika, nauczyciela muzyki, którzy opuszcza Polskę i przybywa na Zachód, a konkretnie do Berlina, żeby odwiedzić Michała – dawno niewidzianego syna, robiącego karierę w drogiej kancelarii prawniczej, usiłującego na dobre wyplenić z siebie ojczyznę. Wraz z Chyrą zjawia się życie, rozczochrane tak samo jak on – niedające się pochwycić w formułki, zatopione w emocjach, w których już nie tak łatwo da się połapać. Zaczyna się zupełnie nowy film. Gdy człowiek chce się w tej dość znajomej narracji umościć, Antoniak ją nagle urywa. I wrzuca Michała z powrotem w sprasowany świat, który nigdy nie będzie jego mimo właściwego koloru skóry. Na obrzeżach tej historii o wykorzenieniu i tożsamości nowoczesnego Polaka, który nigdzie nie może znaleźć oparcia, błąka się Polka, która mieszka w Berlinie i pracuje po prostu za barem. Nie udaje, że jest stąd, nie chce wracać tam, nie próbuje robić żadnej kariery. Funkcjonuje tak, jakby nie chciała nikomu rzucać się w oczy. W ostatniej scenie widzimy ją, jak jedzie metrem – skład faluje, jakby był wężem, który płynie podziemną rzeką w nieznanym celu. To był ostatni obraz, który obejrzałem w tym roku na festiwalu.
Wręczenie nagród śledzłem już z domu. Jurorzy Konkursu Głównego i Innego Spojrzenia nagrodzili najlepsze filmy: precyzyjnie opowiedzianą i zagraną bez pudła „Cichą noc” Domalewskiego, o której wspominałem w poprzedniej relacji, oraz kino z przyszłości – „Photon” Normana Leto – film za chwilę wejdzie do kin, więc niedługo będzie szansa, żeby o nim więcej napisać. Wypada się tylko cieszyć.
Cykl tekstów współfinansowany przez:
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).