Wszystko zaczęło się od młodej Niemki, Sabryie Tenberken, założycielki organizacji Braille bez Granic, oraz pierwszej szkoły dla niewidomych w Lhasie. Tenberken dotarła do kompletnie nieznanego świata samotnie. Miała 26 lat, od 14 lat była niewidoma. Na początku wynajęła tłumaczkę, kupiła dwa konie i ruszyła w Himalaje, gdzie zaczęła szukać dzieci do swojego nowo założonego ośrodka. Spieszyła się. Napędzała ją świadomość lokalnych absurdów: Tybetańczycy uważają, że ci, którzy nie widzą, są wcielonym złem. Ich cierpienie jest według nich karą za grzechy popełnione w poprzednim wcieleniu albo wpływem jakiegoś demona.
„Ślepy los”, reż. Lucy Walker.
Wielka Brytania 2006, w kinach od 11 grudnia 2009Gdy Tenberken już wyrwała dzieci z ramion zabobonu, zaadaptowała kod Brille’a na potrzeby języka tybetańskiego, zaczęła uczyć podopiecznych, jak sobie radzić w życiu. Mniej więcej w tym samym czasie, w tym samym Tybecie, niejaki Erik Weihenmeyer (niewidomy od piętnastego roku życia Amerykanin) zaczął wyczyniać cuda, których zwieńczeniem był ten z 2001 roku – Weihenmeyer wszedł na najwyższą górę świata, Mount Everest. Wkrótce napisał o tym książkę, która szybko dotarła do Niemki. Została uruchomiona reakcja łańcuchowa, zrodził się szalony pomysł, by sześcioro z wychowanków młodej filantropki wzięło udział w kolejnej wysokogórskiej wyprawie Amerykanina. Rozpoczęła się mission impossible.
„Ślepy los”, który jest zapisem tej szalonej wyprawy, udowadnia, że impossible is nothing, i niejako przy okazji przekonuje, jak bardzo pojemną formą jest dokument. Nie tak dawno oglądaliśmy w polskich kinach „Człowieka na linie” – film dokumentalny przypominający kino sensacyjne. „Ślepy los” to natomiast świetne kino przygodowe, spełniające wszystkie wymogi gatunku. Są w nim dobrze zarysowane postaci, odpowiednie tempo, wzrastające z minuty na minuty napięcie i znajdujący się na horyzoncie cel, do którego wszyscy zdążają. Są konflikty, chwilowe załamania, rozłamy w grupie, wreszcie konfrontacja z katońską naturą. Widzimy Weihenmeyera, który za wszelką cenę chce dotrzeć na szczyt, i Tenberken, dla której od szczytu ważniejsze jest zdrowie jej podopiecznych. Obserwujemy dzieciaki zmagające się ze słabościami własnego ciała i umysłu. A gdzieś z tyłu głowy kołacze nieustannie myśl, że przecież między przepaściami i rozpadlinami idą ci, którzy nawet ich nie widzą, ci, którzy nie mogą liczyć na pomoc swoich oczu, a jedynie na dwa kijki, którymi podpierają się, badając teren.
Film Lucy Walker ogląda się z niesłabnącym zaangażowaniem. Jednak różni się ono od tego, którego doświadczamy, oglądając fikcyjną fabułę. Przecież mimo tak zwanej projekcji-identyfikacji wiemy dobrze, że wszystko jest na niby, wszystko jest eskapistyczną rozkoszą, mniejszym lub większym banałem. „Ślepy los” nie pozwala na błogi spokój, uśpienie, wyłączenie świadomości. Nie pozwala zapomnieć, że pod górę idą prawdziwi ludzie. Idą po coś rzeczywistego; coś konkretnego chcą sobie, a także nam, dowieść. Bynajmniej nie to, że w górach można złapać Pana Boga za nogi albo doświadczyć prawdziwie metafizycznej pustki. Chodzi im o rzecz dużo mniej pretensjonalną: o udowodnienie, że to, co każdy z nas po cichu myśli – czyli że niewidomy jest człowiekiem niepełnym – wcale nie jest prawdą.
Szczególnie mocno zapadają w pamięć słowa Erica Weihenmeyera: „w byciu niewidomym najstraszniejsza nie jest wcale ciemność. To mit. Najstraszniejsze jest poczucie, że zostanie się odrzuconym, wypchniętym poza nawias”. W „Ślepym losie” zarówno on, jak Sabryie Tenberken oraz szóstka jej podopiecznych, prezentują się jak prawdziwi bohaterowie. Bohaterowie, którym należy się miejsce na szczycie świata, a nie na jego marginesie.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.