Córka Frankensteina
„Biedne istoty”, reż. Yórgos Lánthimos

7 minut czytania

/ Film

Córka Frankensteina

Jakub Socha

Twórcy „Biednych istot” zgubili coś ważnego – zmianę, jaka zachodzi w bohaterce. Film, choć wystawny, jest bardzo statyczny, jak najnowsze filmy Wesa Andersona

Jeszcze 2 minuty czytania

Bella dostała szansę – może przeżyć życie, nie swoje, ale raz jeszcze. Nie tak dawno stała na moście w wieczorowej sukni i rzucała się do ciemnej rzeki. W filmie rzuca się spokojnie, raczej spada, w książce Alasdaira Graya, na podstawie której Yórgos Lánthimos nakręcił „Biedne istoty”, robi to z większą fantazją i determinacją. Skacze na główkę, z rękami z przodu, jak zawodowa pływaczka. W dłoni trzyma torbę wypchaną kamieniami. Jej ciało trafia do gabinetu doktora Godwina Baxtera, pieszczotliwie nazywanego przez niektórych „God”, czyli „Bóg”. Doktor jest dzieckiem słynnego lekarza, dzieckiem doktora Frankensteina, który eksperymentował na synu – twarz kwadratowa, jak wyschnięte dorzecze rzeki, poprzecinana głębokimi bliznami, plecy szerokie jak katedra. Ma problemy z żołądkiem, jego organizm nie produkuje soków trawiennych – gdy zasiada do stołu, to zawsze w towarzystwie maszyny pełnej rurek, po posiłku wypuszcza z siebie przez usta bańkę gazów wielkości piłki do bejsbola. Tak jak ojciec, Godwin praktykuje medycynę mniej konwencjonalną. Po jego rezydencji przechadzają się owoce jego praktyk – zwierzęta poddane zabiegom przeszczepów. W Godwinie jest coś z Salomona – kroi pół na pół. Gdy położy na stołach operacyjnych kurę i buldoga francuskiego, to kura skończy z głową buldoga – kury z nogami buldoga w filmie nie widać.

Z Bellą jest inaczej – nie łączy jej gdzieś na wysokości pępka, z dajmy na to, głową i torsem kozicy. Ciało po skoku zachowało się w doskonałym stanie, obumarły mózg doktor zastąpił mózgiem dziecka denatki, która w momencie targnięcia się na swoje życie była w ciąży. Teraz jest dzieckiem w ciele dorosłej kobiety, dorosłą kobietą z mózgiem dziecka. Niezapisaną kartą, sama ją będzie zapisywać – żarłocznie. Najpierw na sztywnych nogach, jakby miała na nich protezy, protezy, które w końcu zrzuca i wskakuje na parkiet. Z błyskiem w oku, z przygryzioną górną wargą jeździ po salonie na rowerze, wypluwa na talerz jedzenie, które jej nie smakuje, tłucze naczynia, masturbuje się przy stole ogórkiem, chodzi po dachach, jakby zagrzewała się sama do działania słowami, które cytowała swego czasu Agata Bielik-Robson w eseju poświęconemu twórczości Saula Bellowa – „więcej życia”. Będzie go więcej, gdy bohaterka ruszy w świat z pewnym zepsutym bawidamkiem. Lizbona, Aleksandria, Paryż. Kolejne pozycje seksualne, nowe potrawy i nowi ludzie.

Jak w „Faworycie”, Lánthimos korzysta tu wraz ze swoim operatorem z szerokokątnych obiektywów, często wybiera te z efektem rybiego oka. Bawi go deformowanie obrazu, przez co czasami mamy wrażenie, że materialny świat napiera na bohaterów, a czasami, że obserwujemy całą tę opowieść przez dziurkę od klucza. Twórcy korzystają z tych patentów bez opamiętania, ale zamiast uzyskać efekt dziwności, Lánthimos osuwa się w manieryzm. Widać w „Biednych istotach” wyraźne nawiązania do kina ekspresjonistycznego, tego dawnego i tego we współczesnym wariancie, uprawianego przez chociażby Guya Maddina, ale także surrealistycznych makabresek, dokonań Tima Burtona i Jean-Pierre’a Jeuneta, szczególnie z czasów, gdy współpracował jeszcze z Markiem Caro przy takich filmach jak „Delicatessen”. Czarno-biały, ziarnisty obraz przechodzi w rdzę, ta w findesieclowy mahoń, mahoń w seledyn, który odsyła do steampunkowej estetyki. Parowce z żelaza, różowe niebo, bufiaste suknie, stylowe okulary przeciwsłoneczne, tatuaże na całym ciele, oranżerie i chude wysokie domy – tak jak Bella, i my mamy pożerać ten świat. I niektórzy go będą pożerać, bo widać tu dbałość o szczegół i nieokiełznaną wyobraźnię. Mnie ten cyrk lekko zmęczył, to tylko piana, która ma przykryć największy problem „Biednych istot” – brak opowieści.

„Biedne istoty”, reż. Yórgos Lánthimos



Powieść Graya jest prosto wywiedziona z klasycznego dzieła Mary Shelley i wchodzi z nim w dowcipny dialog. Córka Baxtera ani przez chwilę nie smuci się tym, że jest potworem, bo też potworem nie jest, skoro wygląda jak Emma Stone, „Biedne istoty”, reż. Yórgos Lánthimos „Biedne istoty”, reż. Yórgos Lánthimos „Biedne istoty”, reż. Yórgos Lánthimos „Biedne istoty”, reż. Yórgos Lánthimos. USA , Wielka Brytania 2023, w kinach od stycznia 2024która wkłada swój cały urok w to, by ożywić Bellę. Bella to łobuziara. Różni faceci, źli i trochę mniej źli, wyraziści i trochę mniej wyraziści – próbują ją okiełznać, ale ona się nie daje. I oczywiście cali jesteśmy za nią – bo wolność, bo przygody, bo każdy powinien sam móc o sobie decydować i skosztować wszystkiego, by dowiedzieć się, co mu najbardziej smakuje. Wiadomo, że ta dziewczyna sobie poradzi, co obniża zdecydowanie stawkę jej przygód. Dwóch złych typów, ostatecznie wcale nie tak groźnych, to wszystko, reszta jej kontaktów z ludźmi jest w zasadzie pozytywna. Raz jeden Bella zderzy się boleśnie ze światem. W Aleksandrii zostaje poprowadzona na taras przez mężczyznę, którego starsza kobieta określa mianem cynika, zwolennika teorii, że jesteśmy tylko zwierzakami, żeby zobaczyła, co się dzieje w dole – z dala od pałaców, parowców, turystycznych dzielnic, gdzie pieśniarki fado śpiewają przy akompaniamencie gitary. W dole umierają noworodki, jest zaraza i bieda, gdybyśmy się tam znaleźli, przestrzega cynik, to najpewniej by nas ograbili, zgwałcili, zabili. Bellą wstrząsa ten obraz, wykrada więc szkatułkę pełną pieniędzy od kochanka i przekazuje ją poprzez pośredników biednym, sama zaczyna się interesować ideami socjalizmu, ale wygląda to tylko na kaprys. Wątek walki o sprawiedliwość społeczną gaśnie tak szybko, jak się zapala. A opowieść o moralnych aspektach eksperymentów na zwierzętach nawet się nie rozpoczyna. 

Lánthimos i scenarzysta Tony McNamara zgubili coś, co jest tak ważne w książce Graya – zmianę, jaka zachodzi w bohaterce, z której się bierze w niej decyzja, by zostać lekarką. Film, choć wystawny, jest bardzo statyczny, dokładnie tak samo jak najnowsze filmy Wesa Andersona, który od jakiegoś czasu ogranicza się do upajania się wymyślonymi przez siebie światami. Bella nabywa kompetencji językowych, uczy się seksu, poznaje książki, smak ostryg i portugalskich tartaletek, ale w zasadzie pozostaje taka sama. Poza tym jednym płaczem nad biedakami nic nie potrafi wyprowadzić jej z równowagi. Może nie znać mechanizmów, które stoją za tym, czy za tamtym, ale w gruncie rzeczy zawsze wie, co jest dla niej dobre, i potrafi to dość łatwo osiągnąć. Przypomina mi bajkową Amelię. Od początku wiadomo, że Bella jest kimś, kogo nie da się kontrolować – więc całość przeradza się w rejestr sposobów grania facetom na nosach, nawet wtedy, gdy Bella pracuje w burdelu. Przeżycia bohaterki niewiele różnią się od podróży po Europie, jakim kilka wieków temu oddawali się arystokraci. Miały być dla nich szansą, by się wyszaleć, a potem wrócić do swojego bezpiecznego kokonu.