„To jest prawdziwe kino; oglądam wreszcie filmy, które są sztuką”, usłyszałem gdzieś w połowie festiwalu od jednego z jurorów, na co dzień krytyka filmowego. Siedzieliśmy przy słodkiej domowej tarcie z białą czekoladą i mascarpone w Kinie Muza, w środku Poznania, czekając na kolejny seans. Obok sprzedawano domowe wypieki i książki o filmie. Na zewnątrz powoli zbierał się mały tłum, który mieszał się z grupką brodatych hipsterów z warsztatu rowerowego założonego w pasażu prowadzącym do kina. Gadki, papierosy, zimne napoje. Idealna atmosfera – nic się nie zmieniło na Animatorze, odkąd byłem tu ostatnim razem, czyli dwa lata temu. A może nawet widzę to jeszcze wyraźniej – jak bardzo poznańska impreza różni się od większości polskich imprez filmowych. Przeinwestowanych, zalanych darmowym Jamesonem, upływających w morzu alkoholu i na bankietach, gdzie kolejni spryciarze wodzą szybko wzrokiem w poszukiwaniu ofiary, którą warto poznać i z którą warto coś ubić. Kolega opowiadał mi, że niektórym tego typu spotkaniom okołofilmowym towarzyszą hostessy z dzwoneczkiem, które czuwają, żeby ludzie uwijali się ze small-talkiem w 5 minut i zaraz po dzwoneczku przemieszczali się w poszukiwaniu kolejnych rozmówców.
Może trochę przesadzam, ale naprawdę trudno nie zauważyć, że w czasach, gdy festiwale coraz bardziej się profesjonalizują, stają się częścią przemysłu, na Animatorze udaje się zachować bezpretensjonalną kinofilską atmosferę. Jej symbolem był w tym roku Eric Goldberg, amerykański animator, autor „Rapsody in blue” czy „Pocahontas”. Goldberg, postawny, łysiejący facet w okularach, ubrany w kolorowe koszule, wyglądał, jakby się urwał ze słynnej „Żółtej łodzi podwodnej”. W Poznaniu, oprócz prezentacji swoich filmów, opowiadał z pasją o tworzeniu animacji. To były fantastyczne spotkania, nieprzeciążone profesjonalnym żargonem, pełne błyskotliwych spostrzeżeń na temat materii filmowej. Widać było, że Amerykanin żyje festiwalem, poza kinem można było go praktycznie co wieczór zobaczyć w klubie festiwalowym – białym namiocie w Parku Wieniawskiego, gdzie wieczorami odbywały się wydarzenia specjalne: koncerty, projekty audiowizualne, a także performanse Kathy Rose, amerykańskiej artystki, która łączy taniec z filmem.
„Fuga na wiolonczelę, trąbkę i pejzaż”, reż. Jerzy Kucia
Laureaci
GRAND PRIX/ ZŁOTY PEGAZ:
„Fuga na wiolonczelę, trąbkę i pejzaż”, reż. Jerzy Kucia
II NAGRODA/ NAGRODA NARODOWEGO INSTYTUTU AUDIOWIZUALNEGO/ SREBRNY PEGAZ:
„Pilots on the Way Home”, reż. Priit Pärn, Olga Pärn
III NAGRODA/ BRĄZOWY PEGAZ:
„China Violet”, reż. David Ehrlich
NAGRODA ZA NAJLEPSZY FILM MUZYCZNY:
„The Sleepwalker”, reż Theodore Ushev
NAGRODA SPECJALNA ZA NAJLEPSZY FILM PEŁNOMETRAŻOWY:
„Eden's Edge”, reż. Gerhard Treml, Leo Calice
NAGRODA SPECJALNA STOWARZYSZENIA FILMOWCÓW POLSKICH ZA NAJLEPSZY POLSKI FILM KRÓTKOMETRAŻOWY:
„Dom”, reż. Agnieszka Borowa
NAGRODA PUBLICZNOŚCI:
„World of Tomorrow”, reż. Don Hertzfeldt
KRYSZTAŁOWY PEGAZ ZA CAŁOKSZTAŁT TWÓRCZOŚCI: Raoul Servais
Marcinowi Giżyckiemu, dyrektorowi artystycznemu imprezy, po raz kolejny udało się zmontować ciekawy i różnorodny program, w którym znalazło się miejsce i dla awangardy, i dla rzeczy mieszczących się w szeroko pojętym głównym nurcie. Oprócz Goldberga, pokazano animacje innej legendy – Raoula Servaisa, belgijskiego malarza i animatora, który w latach 50. był asystentem samego Magritte'a. W trakcie festiwalu przypomniano również klasyczne niemieckie filmy abstrakcyjne Hansa Richtera i Waltera Ruttmanna; świetnie wypadł blok zatytułowany „Twórcy animacji wobec innego”, skompilowany z rzeczy starych i nowych, amerykańskich, włoskich, marokańskich i rosyjskich, pokazujący, że i w tej formie można dotykać nierzadko bolesnych, wyrastających z realnego świata problemów.
Wydarzeniem był z pewnością pokaz filmów nagrodzonych w tym roku na Festiwalu w Annecy, który jest dla świata animacji czymś na kształt festiwalu w Cannes. W bloku znalazł się chociażby „Isand” Riho Unta, estoński film kukiełkowy. To prawdziwe arcydzieło współczesnej animacji opowiada ponurą historię biednego, dobrze wychowanego jamnika, który zostaje zaszczuty przez nieokrzesanego szympansa. Cały ten dramat delikatności, której głupota rozbija głowę pogrzebaczem, rozgrywa się w małym domku, zbudowanym dla ludzi, zamieszkiwanym przez tytułowego Pana, który pewnego dnia po prostu nie wraca i zostawia zwierzęta na pastwę losu. Przestrzeń, w której toczy się dramat, wykreowana jest z taką drobiazgowością, zachowania zwierząt są tak intensywne i autentyczne, że szybko zapomina się o kukiełkowości świata przedstawionego. To, co się dzieje na ekranie, ściska człowiekowi gardło.
Filmy z Annecy – rysowane delikatną kreską, kukiełkowe, zrealizowane przy użyciu zdjęć fotograficznych; alegoryczne, impresyjne, oparte na faktach – pokazywały dobitnie, jak bardzo różnorodna jest dzisiejsza animacja i jak sprawnie animatorzy przemieszczają się po różnych rejestrach. Nie inaczej było z filmami konkursowymi z Animatora. W samym konkursie filmów pełnometrażowych znalazł się: portret kanadyjskiego twórcy komiksów, który posługuje się pseudonimem Seth („Dominium Setha”, reż. Luc Chamberland); oparty na faktach thriller polityczny, którego bohaterem jest zdegenerowany aparat władzy w Kolumbii („Sabogal”, reż. Sergio Mejía Forero, Juan José Lozano); fragment multidyscyplinarnego projektu artystycznego, zrealizowanego przez zespół, który zajmuje się badaniem krajobrazu i przekształceń, jakim poddaje go człowiek („Eden's Edge”, reż. Gerhard Treml, Leo Calice). W każdym z nich animacja wykorzystywana jest w zupełnie inny sposób, najciekawiej właśnie w „Eden's Edge”, który zasłużenie zdobył główną nagrodę. Na podstawowym poziomie można powiedzieć, że jest to animowany dokument nowelowy, który opowiada o ludziach zamieszkujących pustynię blisko Los Angeles. Z offu dochodzą do nas ich monologi o zawiedzionych nadziejach, ucieczce przed cywilizacją, poszukiwaniu korzeni. Trochę New Age, trochę Hollywood, trochę Steinbecka. Każdej z historii przyporządkowany jest jeden kadr – jeden krajobraz sfotografowany z góry, jakby z sondy kosmicznej. Ta perspektywa sprawia, że wszystko zostaje pomniejszone i wszystko staje się jakoś odległe. Spoglądamy na Ziemię jak na planetę kosmitów. Z dystansu, który nie tyle nas od niej odcina, co wzbudza podziw dla toczącego się właśnie tu życia, które ludzie-kosmici na przekór wszystkiemu sobie jakoś układają.
„Eden's Edge”, reż. Gerhard Treml, Leo Calice
W konkursie filmów krótkometrażowych o główną nagrodę Złotego Pegaza ubiegało się 49 filmów, siłą rzeczy więc rozpiętość stylistyczna była tu jeszcze większa. Od „Niebieskiego pokoju” Tomasza Siwińskiego, precyzyjnie opowiedzianej i narysowanej historii człowieka, któremu w momencie, gdy walczy o życie, przewija się przed oczami cała przeszłość, poprzez „Jednorękiego bandytę” Suzan Pitt, swoisty hołd dla „Baletu mechanicznego” Legera i Murphy'ego, film, w którym jedne abstrakcyjne formy przechodzą w inne, aż po „Happy & Gay” Lorelei Pepi, animację wykorzystującą estetykę bajek Disneya z lat 30. do podśmiewania się z homofobii.
Oczywiście nie wszystkie produkcje były równie przekonujące, męczyły te, których twórcy dość schematycznie korzystali z klasycznych patentów: jazd kamery filmującej jakiś rozrastający się mechanizm; zbliżeń na detal, który okazuje się skrywać jakiś zupełnie inny obraz, monotonnie przelewających się z jednych w drugie kolorów. Jury i publiczność umiejętnie wyłowili jednak prawdziwe perełki.
Nagroda publiczności powędrowała do Dona Hertzfelda, dobrze znanego poznańskiej publiczności amerykańskiego animatora, który w tym roku zaprezentował „World of Tomorrow”. Tak jak w poprzednich filmach, w „World of Tomorrow” Hertzfeld kapitalnie bawi się słowem. Rozmowy, które prowadzi mała dziewczynka i jej przybywający z przyszłości klon, niosą zwariowaną opowieść o tym, co za chwilę może spotkać gatunek ludzki. Idealnie wpasowują się w wykreowany za pomocą specjalnie nieporadnej kreski świat, wyglądający tak, jakby stworzyło go małe dziecko po zjedzeniu kwasa.
„World of Tomorrow”, reż. Don Hertzfeld
AnimatorZłotego Pegaza zdobył w tym roku, co było trochę do przewidzenia, całkiem zasłużenie Jerzy Kucia za „Fugę na wiolonczelę, trąbkę i pejzaż”. Mówienie o poezji w kinie zwykle jest tylko liczmanem, bezwartościowym określeniem, które nic tak naprawdę nie znaczy. Tu jednak wydaje się ono jak najbardziej na miejscu, no bo jak inaczej nazwać ten film: ascetyczne, w większości czarno-białe obrazy przyrody, które zmieniają się w rytm kolejnych taktów, pojawiają się na chwilę, by zaraz zatopić się w szarym tle. Kucia nie podpiera się fabułą, nie korzysta ze słowa, jego czyste kino rodzi się na styku obrazu i dźwięku. „Fuga na wiolonczelę, trąbkę i pejzaż” wprowadza w dziwny rodzaj transu, który ożywia świat. Świat we fragmentach takich chociażby jak zwykły szpaler wierzb, którego już na co dzień się nie dostrzega. Kucia przywraca mu świeżość. Jego ulotne, impresyjne obrazy, podbite przez dźwięk, uruchamiają w widzu coś, co wydawało się dawno martwe.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.