„Bestie”, film, który zgarnął ponad 50 nagród i 40 nominacji, w tym 9 Nagród Goya, nagrodę publiczności na festiwalu w San Sebastián i główną nagrodę na festiwalu w Tokio, rozpina się między dwiema scenami – w pierwszej grupa mężczyzn próbuje powalić na ziemię dzikiego konia, wykręcają mu nogi, uwieszają się na szyi; w drugiej dwie kobiety tulą do siebie owce i niosą je do samochodu. Nie trzeba geniusza, żeby złapać, co też to może oznaczać. Wiadomo, mężczyźni kontra kobiety: dominacja vs. opieka, siła vs. słabość, podduszanie vs. obejmowanie. To wezwanie do pożegnania z patriarchatem może wydawać się oczywiste, ale autorzy filmu się na nim nie zatrzymują. Jesteśmy w świecie jak z „Siły ognia” Olivera Laxe’a, w tym samym miejscu – małej górskiej wiosce w hiszpańskiej Galicji, gdzie nie ma nawet zasięgu. Stare chaty pokryte łupkiem walą się pod naporem czasu, żywego ducha, tylko grupa wiekowych mężczyzn siedzi w barze. Grają w domino, piją tanie alkohole, podpierają się o dwururki, straszą przyjezdnych, że właściciel przyrządza przekąski z kotów. Gdy podróżnicy z przewodnikami Lonely Planet zapuszczą się w te strony, mówią: magia, autentyk, prawda, rzeczywistość. Ci, którzy siedzą tu od dziesięcioleci, rozglądają się wokoło i widzą entropię w pełnym rozkwicie. Najchętniej sprzedaliby ziemię firmom, które posadzą tu wiatraki, a sami wynieśli się do miasta, by spróbować szczęścia na taksówce.
Oczywiście upraszczam, ale podobnie upraszcza Rodrigo Sorogoyen, reżyser filmu i jego współscenarzysta (Sorogoyen pisze scenariusze w duecie z Isabel Peñą), budując konflikt między Vincentem i dwoma braćmi, Xanem oraz Lorenzo. Vincent jest Francuzem, obieżyświatem, który osiedlił się w galicyjskiej wiosce, bo doznał w niej epifanii. Teraz żyje tu wraz ze swoją żoną, Olgą (Marina Foïs), wspólnie uprawiają ekologiczne warzywa i remontują stare domy. Jak nie pracuje, to chodzi na spacery z psem, kąpie się w rzece lub patrzy w dal. Z postury przypomina niedźwiedzia. Bracia, hiszpańscy rolnicy, wyglądają przy nim jak zabiedzone hieny. W przeszłości jeden z nich był ponoć piękny, teraz ma szramę przez całą głowę, pamiątkę po wypadku, który zabrał mu nie tylko urodę, ale i szare komórki, dziś najlepiej dogaduje się z psami. I psy same lgną do niego. Drugi brat to wioskowy pieniacz. Podburza wioskę przeciwko „Francuzowi” – tak się do niego zwraca w towarzystwie – próbuje uprzykrzyć mu życie, a wszystko przez to, że Vincent zablokował sprzedaż ziemi norweskiej firmie, która chce w tych stronach wybudować elektrownię wiatrową.
Nie tak dawno widziałem podobny motyw. W „Alcarrás” Carli Simón hiszpańskie ziemie zostają wykupione przez firmę z miasta i zamienione w farmę solarną, czemu przeciwstawia się jeden z lokalnych rolników. Film Simón opowiedziany jest jednak od wewnątrz, z perspektywy ludzi, których dotychczasowe życie zostaje całkowicie zniszczone. Nie ma tu naiwnych fantazji, że sytuację na wsi może uratować ekologiczna uprawa. Rodzina z „Alcarrás” też wozi warzywa i owoce na lokalny targ, ale o ich być albo nie być decydują ci, którzy ustalają hurtowe ceny skupu – tam bije serce kapitalizmu, to tak w dużym skrócie. U Sorogoyena Vincent z Olgą mają na oko nie więcej niż pół hektara pomidorów i okazuje się, że jest to całkiem dochodowy biznes. Dlaczego? Bo ich pomidory są najlepsze. Dlaczego są najlepsze? Bo miastowi czytają książki, wiedzą, że ziemi trzeba raz na jakiś czas dać odpocząć, „Bestie”, reż. Rodrigo Sorogoyen. Hiszpania 2022, w kinach od sierpnia 2023wtedy wyda smaczniejszy plon. To dość bałamutne, bezczelne i pogardliwe ustawienie sprawy. W tym samym duchu twórcy pokazują antagonistów Vincenta. Bracia są zapijaczonymi, niedomytymi sadystami i agresorami. I choć niedźwiedź to też bestia, to raczej oni są tymi tytułowymi bestiami. Nie dziwi więc, że niektórym krytykom film skojarzył się z „Nędznymi psami” Peckinpaha i „Przeprawą” Boormana. Tyle że większość z nich widzi w tych filmach pewnie nobliwe arcydzieła kina, moim zdaniem to średnio strawne paranoje mieszczuchów, wywiedzione z lęku przed wiejską dziczą. Zdaje się, że z podobnych lęków zrodziła się notka dystrybutora, która kończy się zdaniem: „Po seansie «Bestii» rodzi się pytanie, czy życie w dużym mieście nie jest aby bezpieczniejsze”.
Przepychankom trzech samców towarzyszy werbel. Wcielający się w nich Denis Ménochet, Diego Anido i Luis Zahera koncertowo biorą się za łby, toczą pianę, ciskają gromy. Bohaterowie, równocześnie bezradni wobec losu i zaślepieni przez agresję, rotują wokół zbliżającej się tragedii. Sorogoyen nadaje filmowi rytm zupełnie niehollywoodzki, pościgów i strzelanek tu nie ma, do walki służą mała kamera i dwa akumulatory, większość starć odbywa się poprzez słowa. Napięcie rośnie i opada i gdy wydaje się, że tak to już będzie do końca świata, niespodziewanie wybucha pod koniec drugiego aktu. W trzecim zaczyna się jakby kolejny, ciekawszy film – do głosu dochodzi Olga, zdeterminowana równie mocno jak faceci, ale wyzbyta agresji, niedążąca za wszelką cenę do konfrontacji. Foïs gra oszczędnie, jakby w kontrze do kolegów aktorów, i gra, jak to się mówi, na wielu bębenkach, wygrywa na nich różne emocje. Ta rola, choć najmniejsza, najmocniej zostaje w pamięci. Po jakimś czasie do Olgi dołącza jej córka, Marie (Marie Colomb). To one niosą owce, o których wspominałem na początku. Kupują je na targu, bo planują zająć się serowarstwem, chcą wcielić w życie pomysł Vincenta. I tu jakby otwiera się prawdziwy temat „Bestii” – jak przejąć świat, wyjałowiony i zaprojektowany przez mężczyzn. Żyć w nim dalej, urządzać go po swojemu, w dziwnym pomieszaniu ulgi, że już ich nie ma, i tęsknoty za kimś, kogo przecież się kochało i kto był, jak przyznaje Olga, całym życiem.