Festiwal w Warszawie:  po werdykcie
„Hazardzista” Ignasa Jonynasa

Festiwal w Warszawie:
po werdykcie

Jakub Socha

Grand Prix tegorocznego Warszawskiego Festiwalu Filmowego zdobyła „Ida” Pawła Pawlikowskiego

Jeszcze 2 minuty czytania

Warszawski Festiwal Filmowy jest festiwalem trochę schizofrenicznym, a trochę pozbawionym osobowości. Ktoś powie, że jest taki, jak dzisiejsze kino. Z jednej strony Złote Tarasy, z drugiej – Kinoteka. Cztery sale w galerii handlowej i pięć w Pałacu Kultury. Człowiek krąży między nimi przez dziesięć dni i obserwuje. Turyści wysiadają z autobusów, podróżni zmierzają na pociąg, dzieciaki ciągną się za włosy, turlają w jesiennych liściach, policjanci w cywilu siedzą w swoich zamaskowanych samochodach, ludzie idą na zakupy, idąc coś zjeść, idą na spotkanie. Siedzą nad kawą, gazetą, gorącym talerzem. Zmierzają do którejś z dziewięciu sal, a potem siadają nad programem i wybierają kolejny seans. Nie jest to łatwe, bo jest z czego wybierać. Wszystkiego jest za dużo, mało które nazwiska cokolwiek mówią.

Jak się poruszać po WFF? Jest kilka strategii, wymienię tu trzy. Pierwsza: można ograniczyć się do znanych nazwisk i tytułów, które pojawiły się gdzieś wcześniej i gdzieś wcześniej coś zdobyły. Ta bezpieczna taktyka pozwala obejrzeć w ciągu festiwalu kilka niekiedy niezłych, a niekiedy bardzo dobrych filmów, takich jak: „Dotyk grzechu” Jia Zhang-ke, kilkuwątkową opowieść o przemocy we współczesnych Chinach; „Prince Avalanche” Davida Gordona Greena, delikatnie poprowadzoną i całkiem śmieszną historię dwóch robotników, którzy malują linie na amerykańskiej drogach; „Glorię” Sebastiána Lelio, rzecz o samotnej kobiecie, która próbuje sobie ułożyć na nowo życie po pięćdziesiątce; wreszcie rewelacyjny obraz, który pokazywano w tym roku na Berlinale – „Lekcje harmonii” opowiadające o współczesnym Kazachstanie poprzez małego psychopatę i szkołę dla chłopców. 

„Dotyk grzechu” Jia Zhang-ke

Stratega druga: wychodząc z założenia, że wspomniane wyżej filmy prędzej czy później i tak trafią do polskich kin, można skreślić je już na starcie, a w sprawie pozostałych zdać się na ślepy traf. Wtedy ogląda się na przykład „Wir” Bojana Vuk Kosovčevića, historię trzech przyjaciół z podwórka, którzy wchodzą w dorosłe życie w Belgradzie lat 90., pełną kuriozalnych retrospekcji, krających prawdę o bohaterach opowiedzianą może i z werwą, ale potwornie schematyczną. Albo „Big Hit” Karlosa Zonarosa, grecki film noir, który jest świadomą kalką z „Big Heat” Fritza Langa, pastiszem tyleż pociesznym, co nieporadnym.


29. Warszawski Festiwal FilmowyJest jeszcze jedno wyjście: spośród kilku sekcji trzeba wybrać jedną, chociażby Konkurs Międzynarodowy, i śledzić ją od początku do końca. W tym roku zaprezentowano w Konkursie piętnaście filmów. Tych kilkanaście tytułów dobrze oddaje politykę autorską uprawianą przez dyrektora festiwalu Stefana Laudyna. Można ją określić tylko jednym słowem: różnorodność. Jest ono pojemne, mieści niemal wszystko: profesjonalne produkcje i te realizowane metodami wręcz chałupniczymi; filmy złe, średnie i dobre; filmy wyrastające z kina gatunków i art house’u; filmy litewskie, chińskie, japońskie, estońskie, argentyńskie, czeskie, ukraińskie, fińskie, francuskie, polskie, rumuńskie i irańskie; filmy uznanych autorów i tych kompletnie nieznanych. Jednego nie można na pewno powiedzieć o selekcjonerach WFF – że są uprzedzeni. Równocześnie trudno powiedzieć, jaki tak naprawdę jest ich gust. 

Z jednej strony „Nadużycie słabości” Catherine Breillat, film o reżyserce po udarze mózgu (w tej roli Isabelle Huppert), która wchodzi w dziwną relację z oszustem i cwaniakiem – męczący i bardzo francuski, oparty na powtórzeniach i nic nie wnoszących, wyrafinowanych pyskówkach, osadzony na trzech fundamentach: kresie logocentryzmu, tożsamości i podmiotu. Z drugiej – irański „Pies” Amira Toodehroosta, czyli nieporadnie sklecony film o psie, który tuła się po nieprzyjaznym świecie i przypatruje się ludziom i ich problemom, nie mówiący nic ciekawego o Iranie, a tym bardziej o psach. Z trzeciej – rzecz o fikcji i potrzebie, by ją kontrolować, mozaikowy, bo złożony zarówno ze scen aktorskich, jak i animowanych, najnowszy film Anci Damian „Bardzo niespokojne lato”, w którym autorka „Drogi na drugą stronę” próbuje dotknąć fenomenu miłości, kryzysu wiary w rzeczywistość, potrzeby zamykania życia w fabułę, by ostatecznie spaść z tej wysokiej wieży prosto w ramiona mieszczańskiego melodramatu. Z czwartej – „W ukryciu” Jana Kidawy-Błońskiego, tylko pozornie odważna polska produkcja opowiadająca o miłości Polki do Żydówki, której tłem jest Radom lat 40. XX wieku. Film jest w dużej mierze pozbawiony sensu, chyba że przyjmie się, iż główna bohaterka jest po prostu wariatką, a jej choroba determinuje rozwój wszystkich wydarzeń i zachowania wszystkich tych, z którymi wchodzi w interakcje.

Jurorom całe szczęście udało się z tego dość przypadkowego zestawu wyłuskać i nagrodzić filmy zdecydowanie najlepsze. Festiwal wygrała „Ida” Pawła Pawlikowskiego, do której zgłaszałem swoje zastrzeżenia w relacji z Gdyni, nie będę się więc powtarzał. Mimo wszystko był to jednak w tym roku w Warszawie film najlepszy, precyzyjnie opowiedziany, z doskonałą rolą Agaty Kuleszy. W najbliższy piątek film wchodzi do kin, więc będzie jeszcze okazja, by o nim coś więcej powiedzieć.

„Mandarynki”, reż. Zaza Urushadze

Nagrodę za reżyserię zdobył Zaza Urushadze, gruziński reżyser, autor „Mandarynek”, opowiadających o konflikcie w Abchazji w 1992 roku. Obserwujemy czterech mężczyzn: dwóch sadowników i dwóch żołnierzy. Sadownicy należą do mieszkającej w Abchazji mniejszości estońskiej. Mimo że ich rodacy już dawno porzucili domy i uciekli tam, gdzie nie ma wojny, nie chcą się nigdzie ruszać. Spokojnie zajmują się swoim – zbierają tytułowe mandarynki i zbijają drewniane skrzynki na owoce. Pewnego dnia na progu domu jednego z Estończyków dochodzi do walk. Strzelają do siebie Gruzini i najemnicy z Czeczenii, reprezentujący Rosję. Ze starcia wychodzi cało tylko dwóch mężczyzn – Gruzin i Czeczen. Główny bohater urządza im u siebie szpital polowy. Nie dość, że stara się uchronić ich przed śmiercią, to jeszcze próbuje uleczyć ich nienawiść. A że jest od nich o kilkadziesiąt lat starszy, traktuje żołnierzy jak niesfornych wnuków. Urushadze ładnie wygrywa antagonizmy między bohaterami i równie solidnie, konsekwentnie, krok po kroku, pokazuje ich zmieniające się nastawienie. Film jest prosto i przejrzyście opowiedziany, i choć gruziński reżyser ani nie ucieka w nim przed grozą wojny, ani jej nie banalizuje, miejscami całość jest naprawdę zabawna. O sukcesie „Mandarynek” przesądzają nade wszystko aktorzy, szczególnie wcielający się w główną rolę Lembit Ulfsak, który z wyglądu trochę przypomina Hanekego.

Specjalną Nagrodę Jury otrzymał „Hazardzista” Ignasa Jonynasa, pierwszy film fabularny w koprodukcji litewsko-łotewskiej. Vincentas jest ratownikiem medycznym, jednym z najlepszych, i hazardzistą. Między ratowaniem kolejnych ludzi gra i obstawia, z czasem wpada w coraz większe długi. Wyciągnąć z nich mają go nielegalne zakłady, które organizuje w swojej pracy. Pomysł jest prosty: ludzie mają zakładać się o to, kogo pierwszego z transportowanych przez ratowników ludzi dopadnie śmierć. Całość ogląda się jak dobry amerykański thriller. Jonynas pewnie prowadzi historię i zdecydowanie potrafi opowiadać obrazem. Czasami ma się wręcz wrażenie, że wizualnych atrakcji jest trochę za dużo, nie przysłaniają one jednak fabuły. „Hazardzista”, czerpiący z kina gatunków, sprawdza się zarówno jako klasyczna historia o upadku, jak i portret litewskiego społeczeństwa – upokorzonego, chciwego, zagubionego w świecie. Film Ignasa Jonynas, nakręcony za niewielkie pieniądze przez nieznanego reżysera w niedalekiej Litwie, gdzie przemysł filmowy ledwo zipie, jak się zdaje w ogóle nie powinien się udać. A jednak był on jednym z największych zaskoczeń tegorocznego festiwalu w Warszawie.