# Ogród o zacierających się ścieżkach
rys. Krysthopher Woods / Flickr CC

# Ogród o zacierających się ścieżkach

Marcin Cecko

Kłącza cień kładzie się na opowieści, czyli koszmar realizacji pięknego marzenia o bibliotece wszystkiego

Jeszcze 4 minuty czytania

0.

W pisemnej formie nie będącej dramatem (zderzeniem kilku głosów), ani wierszem (wolna amerykanka), zawsze brakuje mi znaków, które wprowadzają równolegle do głównej myśli nowe skojarzenia, poszerzenie widoku, bezkarne mnożenie rzeczowników i przymiotników. Redaktorzy usuwają mi myślniki, nawiasy, cudzysłowia i średniki, bo za dużo tego badziewia, i źle użyte. W jakiś sposób moja gramatyka nigdy nie przystosowała się do proklamowanej od czasu nastania „powieści” linearności myśli. Również aktorzy, z którymi pracuję, niejednokrotnie narzekają na „za dużo”. Za wiele wątków mnożących się podrzędnie jeden na drugim, przypadkowy rozrost w wielu kierunkach zamiast skoncentrowanego parcia w jeden nurt. Za tę właściwość mojego umysłu winię połączenie wrodzonego ADD z nadmiernym użytkowaniem internetu od kiedy miałem lat piętnaście i codziennie wybiegałem w amoku z liceum, żeby zanurkować do piwnicznej protokawiarenki, gdzie na unixowych terminalach tekstowych ircowałem. (Nic innego prócz irca i maila nie dało się tam robić).

1.

Ten tekst nie traktuje o internetowych narracjach. Traktuje o ich braku i narratyzuje antynarrację.

Dokładnie. Mój oddział komandosów wpada do budynku z okładek nowoczesnych książek naukowych i z kopa wyważa nieistniejące, bo cyfrowe drzwi. Wolałem też, żeby był to tekst mniej naukowy, a bardziej osobisty i emocjonalny. Podstawową emocję tego tekstu stanowi rozczarowanie. Sprawdzam na wikipedii, czy rozczarowanie na pewno jest emocją. Otrzymuję potwierdzenie, ale od lipca 2012 roku artykuł wymaga uzupełnienia źródeł podanych informacji. Bez swojego źródła informacja jest jak deszczówka, nie nadaje się do spożycia, bezbronnych uczestników życia społecznego wystawia na przykre doznanie zmoczenia i nie zaspokaja pragnienia.

2.

Rozczarowanie. Interesujące odczucie. Jego nazwa sugeruje najwyżej jakieś rozładowanie i brak magii.

A przecież rozczarowanie potrafi dotknąć niemal fizycznie i doprowadzić do histerii. Histeria to jest stan, w którym nie musisz niczym usprawiedliwiać swojego zachowania. Afekt. Nawet za zabójstwo otrzymujesz ulgę. Oniemiały perwersyjną przewrotnością poprzedniego zdania potrzebuję jakiegoś słodkiego obrazu z kotem na uspokojenie.

Rozczarowanie ma też swoje zalety. Rozczarowany zawsze stoi wyżej od tego kto/co rozczarowuje. Rozczarowanie to perspektywa. Rozczarowanie to wiedza. Wiedza o nicości. Takiego oglądu potrzebuje dzisiaj internet i jego zdolność do opowiadania. Nadzieje, jakie pokładali w nim humaniści oraz artyści, rozpierzchły się, pozostawiając po sobie chemiczny posmak niezliczonych gifów i tęczowej kupy jednorożca posadzonej w krętych zaułkach muzeum memów.

3.

Kilka wieków temu wprowadzenie książki, zamkniętej sztywno w granicach okładki, linearnej, arbitralnej i niepodważalnej struktury i chronologii tekstu, do świata, w którym opowieść istniała jedynie jako ustny, a więc elastyczny, pozbawiony oryginału i dialogiczny przekaz, wpłynęło na model myślenia o świecie i wyobrażenia istoty ludzkiej o sobie i współtowarzyszach ziemskiej wędrówki. Za każdym następnym technologicznym skokiem czaiła się nadchodząca zmiana paradygmatu, nowa praktyka postrzegania, a za nimi aktualizacje więzi społecznych i ekonomicznych.

Prawdopodobnie różne praktyki obcowania z tekstem, na przykład czytanie kilkunastu książek na raz, torują drogę innym typom myślenia. Ale czytanie fragmentu gazety, oglądanie krótkiego filmu, zrobienie zdjęcia, szybka wymiana wiadomości prywatnych („wyślesz mi wreszcie tego cholernego linka do artykułu o Franku Sinatrze, który według Ciebie zmienił oblicze dziennikarstwa?”, „a co? tak trudno znaleźć samemu?”), krótka publiczna opinia o nowo otwartym barze mlecznym, fragment Romana Ingardena ściągnięty z chomika, źle zeskanowany, przypisy pomieszały się z tekstem głównym, przekopywanie śmietniska torrentów w poszukiwaniu „Wałęsy”, recenzja jakiegoś filmu o księdzu i hejterskie komentarze, link do portalu plotkarskiego z tekstem i zdjęciami z imprez odtwórcy głównej roli, list Andrzeja Wajdy, który prosi by nie ściągać za darmo jego „Wałęsy”. Godzina leczenia frustracji i migotania liter poprzez wpatrywanie się w obrazy natury na tumblerze, po nitce do kłącza* (ang. rhizome)

i wreszcie

„Postępujesz jak każdy zdrowy na umyśle człowiek, którego dopadają podobne okoliczności.
Tracisz zmysły.” „The Killing Joke” (1988), rysunki: Brian Bolland, scenariusz: Alan Moore

to naprawdę opowieść, której tradycyjnym sposobem nie da się już odczytać.

I nie jestem pewny czy ludzki hardware jest w stanie unieść ten update software’u. A nasze stare mózgi, przyzwyczajone do historii, zawsze będą szukały ciągłości i poznawczego domknięcia w tej podróży.

4.

Coraz częściej myślę o Sieci jako przestrzeni wrogiej najróżniejszym formom opowiadania.

Jako nośnik internet sprawdza się znakomicie, jednak jako forma wydaje się wręcz nie-ludzki.

Zachwyt nowymi możliwościami narracji, który miał miejsce na przełomie lat 90. i 00., hipertekstowe powieści, interaktywne dzieła sztuki, innowacyjne interfejsy, wskazywał, że szybko ujarzmimy to narzędzie i zaprzęgniemy do realizacji marzeń o wielkiej, wciąż piszącej się bibliotece-labiryncie. Te przed-chwilą-jeszcze-nowe-lecz-dziś-już-dawne formy szybko osiadły na peryferiach uwagi użytkowników, zastąpione przez ściany (walls), kanały (feeds; chociaż jeśli odnoszą się m.in. do ćwirków – tweetów, może lepiej byłoby nazywać je karmnikami) i inne, krótko mówiąc, duperele wymyślone przez specjalistów od social media.

Wielka biblioteka działa, jest i nadal się powiększa, tylko człowiek, istota biologiczna posługująca się jednym mózgiem, nie jest w stanie jej przeczytać. Marzenie piękne, jednak jego realizacja, podobnie jak to bywa z fantazjami wprowadzonymi w życie wg Freuda, koszmarna. W założeniu, każda sesja, czas spędzony na negocjowaniu treści pomiędzy nieskończonym magazynem mikrohistorii a posiadającym pełną wolność wyboru Czytelnikiem, miała rozsadzać koturnowość tradycyjnej formy powieści, jej chronologii, obiektywności świata, tendencyjnych bohaterów. To właśnie udział Czytelnika miał być kluczowym przyczynkiem literackiej rewolucji. Od dzieł powstających przy współpracy z jego odbiorcą oczekiwano opisania nowego postrzegania świata i nowej świadomości, nieliniowej, drżącej w superpozycji stanów dozwolonych niczym elektron przed dokonaniem aktu pomiaru. To miał być wyczekiwany od lat 60. (powstanie terminu „hipertekst” – 1965 r., wielosekwencyjna „Gra w klasy” Cortazara – 1966r., czy „Śmierć autora” autorstwa Barthesa – 1968 r.) przewrót ku literaturze ergotycznej (z greckiego ergos – praca, hodos – ścieżka), w której proces lektury, ujmowany jako pracowite zaangażowanie Czytelnika w budowanie sekwencji semiotycznych, ujawnia „pole zdarzeń”, które zawiera w sobie wszystkie możliwe warianty opowiadania. Z tym że mechanika „pola zdarzeń” odpowiada bardziej „lekturze” gier fabularnych i komputerowych, aniżeli lekturze internetu jako takiego. W pierwszym wypadku „pole zdarzeń” jest zawężone i nawet jeśli nie przewidywalne to twórcy umieszczają w nim logikę, której odkrycie pozwala na zaplanowane przez nich wariacje postępu. W drugim przypadku warianty opowieści są nieskończone. I nieskończenie długie. Pozorna satysfakcja z odkrywania kolejnych elementów ustępuje fizycznemu zmęczeniu. Wyszukiwarka w połączeniu z ergotycznym przymusem podążania za linkami jest najgorszym narratorem, jaki kiedykolwiek zajmował uwagę ludzkiego umysłu.

Wiersze z Google

5.

Owe zagadkowe zjawisko (braku) sieciowej narracji obsesyjnie wplata w swoje powieści prorok wirtualnej rzeczywistości William Gibson. W „Idoru” z 1994 roku jednym z głównych bohaterów jest Colin Laney, zawodowy researcher. Colin posiada niezwykły talent odnajdywania w przestworze sieci tak zwanych „punktów węzłowych”, splotów informacji o wysokim znaczeniu. Sieć jest jak dżungla i sama w sobie nie posiada wyrazistych znaczeń, potrzeba specjalnej zdolności, nowego zmysłu – by wydobyć z informacji kształt, który da się odczytać jako opowieść. We wcześniejszej powieści „Graf Zero” Marly, młoda kuratorka, poszukuje twórcy tajemniczych pudełek uznawanych ze niezwykłe dzieła sztuki. Ściganym artystą okazuje się pozostawiona samej sobie na stacji kosmicznej Sztuczna Inteligencja, która wykorzystuje swoje podzespoły i zmagazynowane ludzkie przedmioty przerabia na zamknięte w przezroczystym pojemniku dziwnie wzruszające ludzką rasę układy. Pudełka nie są przedstawione jako jakiś konkretny, silny koncept, który moglibyśmy kojarzyć ze sztuką współczesną (czy sztuką przyszłości), to mieszanina fragmentów, kolaż będący, w sposób wyjątkowo tradycyjny, „piękny”, ponieważ każdemu coś przypomina (spełniając tym samym arystotelesowską regułę mimesis). Twórca, a to istotne, że nie jest nim człowiek, tworzy połączenie, mapę terytorium, którego znamieniem jest obfitość doprowadzona do poziomu nic nie znaczącego szumu. Poprzez swoje działanie, akt wyboru, skrót narratyzuje rzeczywistość, której człowiek nie jest już w stanie uporządkować. W „Rozpoznaniu wzorca”, który dzieje się już nie w przyszłości (ponieważ przyszłość stała się teraźniejszością), Cayce Pollard, specjalistka do spraw marketingu, posiada niezwykły talent odnajdywania w przestworze Sieci... Nie, nie, nie. Tym razem nie w Sieci, a w rzeczywistości. Pamiętajmy, że nadchodzi Internet Rzeczy (Internet of Things), sieć wbudowana w otaczającą nas materię, komunikacja za pomocą protokołów sieciowych pomiędzy przedmiotami, długo oczekiwany mariaż rzeczywistości i rzeczywistości wirtualnej, który ostatecznie zniesie barierę pomiędzy nimi. Ale wróćmy do Gibsona. Cayce Pollard dzięki swojej nadnaturalnej intuicji jest w stanie wypatrzeć rodzące się memy (w skrócie geny kultury, nie wpisuj tego w wyszukiwarkę, bo mi zaginiesz Czytelniku), jak na przykład odwrócenie czapki daszkiem do tyłu, aby wykorzystać je w reklamie, zanim staną się powszechne. Nie mogę się tutaj powstrzymać przed parafrazą pewnego hipsterskiego memu i nie napisać: „She knew it will be cool before «before it was cool» was even invented”.

Cayce i w tym przykładzie tropi pochodzenie wyjątkowego zjawiska z pola sztuki. Seria anonimowych wiralowych filmów rozpala emocje widzów na całym świecie. Uwaga będzie SPOILER, jeśli chcesz go ominąć zacznij czytać dwa akapity dalej! Analiza filmów zdradza niezwykły profesjonalizm twórców, ale także brak jakichkolwiek śladów pozwalających odczytać przesłanki na temat jego pochodzenia. Twórcy mieszają odniesienia kulturowe, film dzieje się „wszędzie i nigdzie”, przypadkowa powtarzalność pewnych elementów rozgrzewa fora internetowe kłębiące się od chybionych spekulacji i teorii spiskowych. Cayce udaje się jednak rozpoznać wzorzec. Jest nim schemat rażenia okrutnej amerykańskiej miny przeciwpiechotnej Claymore.

Schemat rażenia internetu w mózg

Po nitce do kłącza. Cayce odnajduje autorkę filmów. Jest nią sparaliżowana, leżąca w szpitalu dziewczyna, ofiara wypadku z miną Claymore w roli głównej perypetii. Pomijam już dość satyryczną krytykę outsourcingu, w której Gibson uczyniwszy ojca twórczyni filmów rosyjskim oligarchą daje jej do dyspozycji tysiące wyszkolonych w technikach renderingu rosyjskich więźniów, którzy czynią realizację fantazji poranionej artystki możliwą.

Koniec SPOILERA.

Gibson posługując się wątkami nadprzyrodzonych zdolności (a może raczej ewolucyjnej przewagi w postaci nowego zmysłu), choroby (zranienia mózgu) i istot nie-ludzkich obchodzi zonę wyobrażonej Sieci i stawia pastucha z ostrzeżeniem: nie wiadomo czym to jest, ale nie pachnie człowieczo. Zresztą jego prarzeczywistość wirtualną w Neuromancerze zamieszkiwały haitańskie bóstwa, politeizm trudniejszy do ogarnięcia niż „Mitologie Greków” Kerényiego. Jednak metaforyka religijna plus świat cyfrowy to mieszanka, z jakiej na razie umiemy się tylko śmiać, podobnie jak z każdej innej rzeczy, której nie rozumiemy.

6.

Przez kilka dni mieszkałem u przyjaciela z Chile w obcym tak jemu, jak i mnie kraju. Musiałem zaakceptować jego zwyczaje, do których należał włączony w godzinach wieczornych telewizor, nastawiony na jakiś hiszpańskojęzyczny kanał informacyjny. Jemu wreszcie udało się zasnąć, prawdopodobnie dzięki działającej podprogowo melodii głosu spikera, który emocjonował się huraganem w Meksyku i uwięzionymi na Acapulco niemieckimi turystami (raj zamienił się w piekło). Ja zasnąć nie umiałem, kontakt z telewizorem po dwunastu latach od wyprowadzenia się z domu mną wstrząsnął. Przypomniały mi się godziny, które dosłownie biernie przesiedziałem samotnie w kuchni oglądając MTV. I mam tu na myśli dłuuuugie godziny. Tak długie jak naszych przodków przy ognisku. I ich potomków, którzy przy tym ognisku śpiewali i opowiadali, i ich praprawnuków, którzy uprawiali poetycki agon. I tak dalej, aż do mnie, siedzącego przed ogniskiem-telewizorem, pochłaniającego zmieniające się obrazy. I poczułem, leżąc tam i nie mogąc zasnąć spokojnie w tej wichurze hiszpańskiego terkotu, niespodziewaną możliwość ulgi. Braku wyboru. Albo wyboru losowego (mam na myśli pilota). Nie, nie, to nie fantazja uwięzienia. To przyjemność z eliminacji konieczności ciągłego wybierania z nieograniczonego spektrum możliwości, która jest główną cechą Sieci. Odczułem przyjemność narracji przychodzącej do mnie z zewnątrz, zwolnienie z funkcji kuratora. Podobno jest pewien próg ilości decyzji, po którego przekroczeniu nasze mózgi mają coraz większe problemy z wyborem. Podobno gdzieś na jakimś uniwersytecie, którego nazwy już nie chce mi się poszukiwać w guglach, zrobiono badania, w których zwiększenie możliwości wyboru wpływało na dysonans poznawczy, a dalej na skłonności depresyjne. Cóż. Szczerze mówiąc nienawidzę telewizji i to ona była powodem mojej wyprowadzki z domu, w którym stała się ona audiowizualnym tłem dla życia. Mój związek z siecią jest tak bliski i intymny, jak owiniętej w kokon muchy, przygotowanej do spożycia przez coś znacznie większego. Przez ten niespodziewany kontakt z telewizorem uświadomiłem sobie, że mój fren (słowo zapożyczone od Jacka Dukaja, oznaczające linię tożsamości) jest ukształtowany przez media preinternetowe i nie jest w stanie udźwignąć ergotyczności, jaka wylewa się z każdej nowej odnogi i usługi sieciowej. A może żadne indywiduum nie jest w stanie tego odczytać. I pomagamy sobie ciągle autotelicznymi żartami o telefonach spadających na twarz, bo ta lektura nigdy się nie kończy. Albo pewien element ciągłości naszego życia przeciwstawia się nieciągłej strukturze, którą prowokuje nowe środowisko.

7.

To nowe środowisko nie posługuje się kategoriami literackimi. Ono nie jest nawet najszerzej i najliberalniej rozumianym tekstem. To jest informacja. A informacja to nauka ścisła. To fizyka. Ray Kurzweil już pogodził się z tym, że nie załapie się na nieśmiertelność. A przecież liczył na to i przygotowywał się kilka dekad. Wreszcie zrozumiał, że jest pokoleniem oczekującym. Pokoleniem, które wie, że coś ważnego wydarzy się, ale dopiero u wnuków lub prawnuków. To taka rozkosz być pomiędzy. Rozdarci między starym i spróchniałym, a świeżym, które starzeje się w rękach (pierwszy Iphone z 2007 roku,wygląda jak automobil sprzed stu lat), oraz wciąż nieosiągalnym prawdziwie nowym. (Pozwolę sobie jeszcze na odrobinę sentymentalizmu i skończę niespodziewanie.) Świadkowie erozji historii. Ostatni opowiadacze jednorodnych migotliwych pseudotożsamości za pomocą aplikacji Vine, Patch, Instagram, Foursquare etc. Ci, którym umysły eksplodowały w bezmyślny sen o siódmej nad ranem po wesołym miasteczku niepowiązanych ze sobą treści. Niebawem przeniesiemy procesy naukowe i poznawcze z naszych mózgów na procesory. I wtedy wreszcie będziemy mogli najspokojniej w świecie

end of transmission

*„Kłącze to dziczka, skomplikowany system podziemnych pędów lub nadziemnych korzeni, kłąb, bulwa, cebulka. Kłącze to ziemniak i perz, zgraja szczurów i zwierzęce nory, mrówki i trawa. Rizomatyczny jest język i pamięć, tkanka glejowa i nitki marionetki, aparalelna ewolucja osy i orchidei, kota i pawiana, wschodnie ogrodnictwo „klonów” i amerykański kapitalizm, underground i bitnicy”. Gilles Deleuze, Felix Guattari „Kłącze”. Przeł. Bogdan Banasik. Colloquia Communia (1988)


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.