Kitować to my, ale nie nas. Może Patryk Vega zarzekać się w wywiadach, że robi tylko kino, może umieszczać na początku „Służb specjalnych” planszę, że to, co za chwilę zobaczymy, jest fikcją, ale mu się nie uda. Każdy i tak będzie patrzeć na jego najnowszy film jak na opowieść o dzisiejszej Polsce, szczególnie że fabuła została oparta na znanych powszechnie faktach, szczególnie że tu wszystko jest zwyczajnie na wierzchu. Weźmy choćby takich polityków, niby pojawiają się pod zmienionymi imionami, wyraźnie jednak widać, że grający ich aktorzy zostali dobrani do ról nie podług zdolności, tylko podobieństwa do konkretnych postaci: Antoniego Macierewicza, Barbary Blidy, Andrzeja Leppera czy Janusza Palikota. W co więc gra Vega? Gierka jest prosta – chodzi o to, żeby równocześnie powiedzieć swoje i wywieść w pole prawników swoich przyszłych (potencjalnych) oskarżycieli.
Po obejrzeniu „Służb specjalnych”, które kołują wokół likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych, sprawy głośnej, dla niektórych również bulwersującej i tajemniczej, specjalnie nie dziwię się autorowi „PittBulla” – w swoim najnowszym filmie jedzie po bandzie. Inna sprawa, że ta jazda jest jego najsłabszą stroną. Vega chwyta tu tych kilka wydarzeń z najnowszej historii Polski, takich jak śmierć Blidy czy Leppera, wydarzeń, wokół których z czasem narosło sporo pytań, i łączy je w jedną całość. Budując łańcuch przyczynowo-skutkowy, podkręca paranoję, a potem jeszcze mówi oczywiście, jak było. Otrzymujemy coś na kształt teorii spiskowej. Teoria jak teoria. Spisek jak spisek. Nawet psy i koty wiedzą, że w Polsce rządzą służby, więc to żadna rewelacja. Można oczywiście przyjąć, że o tym, że naszym krajem sterują służby, nie wiedzą nie tylko psy i koty, ale i ludzie. Jeśli tak, to dlaczego to właśnie Patrykowi Vedze udało się przebić przez tę zasłonę, za którą kryje się prawdziwe życie? Reżyser mówi, że zrobił badania terenowe, że rozmawiał z agentami. Wierzę mu, tylko jakoś nie mogę uwierzyć, że agenci, którzy jakby manipulują wszystkimi i wszystkim, akurat jego nie chcieli wkręcić.
Doprawdy trudno traktować serio tę populistyczną wykładnię dziejów, tym bardziej że w tworzeniu jej Vega posługuje się zwyczajną pulpą. „Służby specjalne” to prawdziwy cyrk na kółkach. Mamy tu na występach, w cenie jednego biletu: demonicznego (i bladego jak wampir) szefa WSI, który w domu trzyma niewolnicę z Kuby; panią podporucznik, którą w dzieciństwie ojciec wiązał za nieposłuszeństwo na łańcuchu i zaganiał do psiej budy; jej ojca, kiedyś sadystę, agenta, a dzisiaj biednego ślepca po wylewie; medialnego bosa, który pływa w pieniądzach i możliwe, że – tak jak pewna poznańska milionerka – marzy o „potrzebie publicznego luksusu”; pułkownika spotykającego się z klasztornym przeorem, by rozmawiać z nim o kolorach; kapitana, który tnie ciała ludzkie na kawałki przy użyciu piły mechanicznej, umieszcza je w beczce, by chwilę później wrócić do marzeń o adopcji jakiegokolwiek dziecka. Ogólnie można powiedzieć, że w filmie występują sami psychopaci, tajni współpracownicy i dresiarze. Pojawiające się w końcówce rozpoznanie, że w życiu trzeba mieć zasady, które jednak szybko zostaje skontrowane frazą, że zasady są w zasadzie tylko dla idiotów, brzmi w kontekście tych bohaterów doprawdy tajemniczo.
„Służby specjalne", reż. Patryk Vega. Polska 2014,
w kinach od 3 października 2014 Akcja „Służb specjalnych” jest niby prosta, ale oczywiście prosta nie jest, bo to film o służbach. W największym skrócie: oto po likwidacji WSI jej były szef zakłada nowe służby, jeszcze bardziej tajne. Celem ich działań jest umieszczenie swojego człowieka pod – jak to się obrazowo określa w filmie, pełnym agenturalnego slangu – „żyrandolem”. W skład jednostki wchodzi trójka agentów, trzech ludzi cienia: pułkownik, kapitan i porucznik. Vega pokazuje ich pracę i ich codzienność. Niektórym może będzie ciężko w to uwierzyć, ale tak – miejscami robi to znakomicie. W tym cyrku, w tym chorym śnie jest życie. Jest też oddech – są epizody rozegrane za granicą: we Włoszech, w Afganistanie, na Łotwie, które wreszcie wyglądają tak, jakby kręcono je za granicą, a nie w Łodzi. Szczególnie ten łotewski imponuje sprawnością inscenizacyjną, precyzyjnie rozpisaną dramaturgią i znajomością tematu; widać, że Vega, oprócz tego, że nasłuchał się od agentów różnych bajek, dowiedział się od nich sporo szczegółów i konkretów na temat ich roboty w terenie.
Vega w ogóle ma dobry słuch i dobre oko, co widać nie tylko w scenach szpiegowskich, ale także w tych całkiem zwyczajnych, rozgrywających się w polskich szpitalach, domach dziecka i dworcowych sklepach z odżywkami dla niedzielnych kulturystów. Jest tu niewiele waty, za to sporo autentyzmu. Wiąże się on zresztą z najciekawszą stroną filmu. Autor „Ciach” dokonuje w swojej najnowszej produkcji rzeczy w polskim kinie gatunkowym raczej niespotykanej. Nie dość, że nie idzie ślepo za wymogami konwencji, to jeszcze jest na tyle bezczelny, i na tyle sprawny, by wpuścić w nią zupełnie obcy jej nurt – nurt właśnie zwykłego życia, który wyhamowuje akcję, rozwadnia ją i przekierowuje całość w zupełnie inne rejony.
Naprawdę dziwny to przekładaniec. Z jednej strony – popkulturowa pulpa, z drugiej – życiowa miazga. Agenci na podsłuchu i siedzący w przerażająco bezbarwnej klinice kardiologicznej – siedzą, bo nie ma dla nich łóżka – gdzie przyjmują kolejną dawkę chemii. Likwidujący podejrzanego i przewracający się z boku na bok w swoim małżeńskim łóżku na warszawskim blokowisku. Jadący w delegację do Afganistanu i odbębniający kolejne wizyty u pani psycholog, która zdecydować ma, czy nadają się do roli adopcyjnego ojca. Kamera w „Służbach…” raz za razem wystrzela jak z procy, by spojrzeć z dystansem na Polskę z perspektywy boga albo chociaż polskiego orła, ale film najciekawszy jest wtedy, gdy trzyma się blisko gleby – tam, gdzie pani doktor wyrzuca z gabinetu agenta, krzycząc na niego, że nie skieruje go na żadne leczenie, dopóki nie wyleczy sobie zębów.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.