Zaczyna się sceną w Mexico City. Trwa święto zmarłych, ulicą idzie procesja, muzycy walą w bębny, muzyka wchodzi w ciała, ludzie poprzebierani w karnawałowe stroje trochę szaleją, trochę świętują, a trochę się bawią. Wśród nich stoi Bond przebrany za kościotrupa. Ten też będzie miał zaraz swoją zabawę: kamera prowadzi go z jakąś piękną brunetką do hotelu. Brunetka zdejmuje kostium, kładzie się na łóżku, Bond też zdejmuje kostium, ale zamiast pójść jej śladem, wychodzi przez balkon. Na zewnątrz, jakby przez kogoś specjalnie dla agenta poukładane, czekają na niego różne skrzynie i półki, po których płynnie przechodzi na dach kolejnego budynku, z którego za chwilę odda strzał. No więc jeśli chodziło tylko o to, to dlaczego nie czekał tam od razu, po co mamił dziewczynę i nas przy okazji? Czemu sobie tak wszystko komplikował, skoro jeszcze nie tak dawno spieszył się, szedł jak taran, nie czekał nawet na wstrząśnięte martini, tylko ciągnął po prostu czystą? W „Spectre” jest więcej tego typu zakoli, nasz agent, na przykład żeby dotrzeć na miejsce finalnego starcia, nie wsiada ani w żaden samolot, ani w żadną rakietę, tylko w staromodny, luksusowy, powoli toczący się pociąg, w którym je, w których kocha, rozmawia o życiu, trochę się bije.
Właśnie, rozmowy o życiu. Bond w „Spectre” zadaje sobie pytanie: czy jestem dobrym człowiekiem? – naprawdę! – ale inaczej niż w klasycznej piosence Them Two, nie ciągnie na jednym oddechu drugiego pytania: czy może głupcem? Nie ciągnie, bo zarówno to pierwsze, jak i to drugie, nigdy niewypowiedziane, to dla niego pytania retoryczne. Jasne, że jest dobry, jasne, że nie jest głupcem. I sam o tym dobrze wie. Więc po co pyta? Ano scenarzyści chcą, idąc za tym, co próbowano wypracować w ostatnich częściach, go uczłowieczyć, pokazać w nim jakąś skazę, jakiś ból, jakąś wątpliwość. W „Casino Royale”, a przede wszystkim w „Skyfall” to się udało w dużej mierze poprzez redukcję gestów, gadżetów, mniejszą stylówę. W tamtej ogołoconej ramie psychologiczne rozterki agenta, choć może grane na jednej nucie, grały nieźle. Tu – cóż, naprawdę ciężko uwierzyć, że ten duży chłop, który rękami wytłukł pewnie z pół średniej wielkości miasta, nagle zaczyna się zastanawiać nad swoją tożsamością, swoim zawodem i swoim powołaniem, co więcej, próbuje się zmieniać, chce stać się dobrym człowiekiem. No tak, ale skoro już jest? Może w innym rejestrze, ale przecież jest! Wie, jak się ubrać, jakie okulary przeciwsłoneczne zabrać do Rzymu, a jakie do Tangeru, umie odgryźć się włoskiemu mięśniakowi w jego ojczystym języku, zna łacińskie sentencje. Wydaje się, że „Spectre” trwa dwie i pół godziny właśnie po to, by mógł się odbyć pokaz umiejętności, ubrań i gadżetów Bonda oraz po to, by mogły się zaprezentować ładne obrazki z turystycznych folderów.
Nie mam Mendesowi za złe, że uciekł z głębin skrzywdzonej głowy i złamanego serca Bonda na powierzchnię, że tym razem w upadkach z wysokości podsuwał mu przed samym upadkiem wygodną kanapę, zamiast napawać się widokiem stłuczonego mięsa, krwi, otwartych ran i siniaków. Mam problem z tym, że oprócz tych kilku gadżetów i kilku ładnych plenerów zaproponował niewiele w zamian. Wątek z chaosem, inwigilacją i nowymi technologiami, które jeszcze ten chaos na świecie wzmagają jest więcej niż nieporadny – jest kuriozalny, bo jaki to chaos, skoro może okiełznać go jeden zdolny komputerowiec. A poza tym chaos tak naprawdę nie jest żadnym chaosem, który wzmaga ciemna energia biegnącej ku przepaści ludzkości, to po prostu zwyczajne starcie super złego z super dobrym. To, że zrobiono wiele, by ich jakoś biograficznie „Spectre”, reż. Sam Mendes.
USA 2015, w kinach od 6 listopada 2015
połączyć, też nie przynosi dobrych rezultatów, bo koniec końców wychodzi na to, że za to, co się dzieje w świecie, odpowiedzialny jest w zasadzie jedynie Bond i jego biografia. Craig nie zniósł najlepiej tego przesunięcia akcentów, w pastiszu jest średni, uwodzi jakoś nieporadnie, najlepszy jest wtedy, gdy cierpi lub łypie wściekle swoimi niebieskimi oczami. Z kolei Christoph Waltz w roli Franza Oberhausena, czyli łotra wypada dużo gorzej niż chociażby Bardem, Waltz zawsze zdaje się grać w swoim filmie, zawsze zdaje się być trochę na zewnątrz filmu, do którego został zatrudniony. U Tarantino to się sprawdza, tu trochę unieważnia samo starcie i pomniejsza grozę sytuacji. Równie nietrafiona jest próba łączenia wszystkich łotrów, którzy pojawiali się w Bondach z Craigiem, pod jednym parasolem. Wiem, że to tradycja, że było to całe Widmo i ten łysy z białym kocurem, który pociągał za wszystkie sznurki. Tam jednak nikt nie troszczył się o logikę, o zarysowanie tego, jak działają złe siły, o samą strukturę organizacji, jakieś dyskusje o aptekach, które sprzedają lewe leki, na czym zarabia się grube pieniądze; wszystko było elementem konwencji, przez co miało lekkość, było lekko przegięte i zabawnie absurdalne.
W „Spectre” jest trochę tego i trochę tego. Trochę konwencji i trochę współczesnych lęków, trochę pastiszu i trochę psychologizowania. Trochę akcji i trochę droczenia się z pędem. Jeden krok do przodu i jeden do tyłu. Tak jakbyśmy szli równocześnie ku przyszłości i wracali do punktu wyjścia. Widocznie tak musiało być, skoro w następnym Bondzie ma zagrać już ktoś inny, skoro czeka nas zaraz kolejne nowe otwarcie. Trochę jednak szkoda, że tak wyhamowano – na „Spectre”, tak jak na prawie wszystkich starych Bondach, znowu chciało mi się ziewać. Ziewanie na Bondzie wydaje mi się czymś nostalgicznym, w sumie miłym, więc nie jest tak, że jakoś na nowego Bonda narzekam. Wolałem jednak tamtego poprzedniego, ze „Skyfall”, choć, oglądając go, już wtedy wiedziałem, że w tamtej formie to on długo się nie ostanie, że Bond nie przemieni się jednak w Bourne'a.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.
6 minut czytania
Czy jestem dobrym człowiekiem?
W „Spectre” jest trochę tego i trochę tego. Trochę konwencji i trochę współczesnych lęków, trochę pastiszu i trochę psychologizowania. Trochę akcji i trochę droczenia się z pędem
Jeszcze 2 minuty czytania