„Dorian Gray”,
reż. Oliver Parker

Jakub Socha

„Dorian Gray” Olivera Parkera to klęska. Wydawało mi się, że iluzja musi być choć odrobinę zmyślna, by w nią uwierzyć. Myliłem się. Nawet nie zamierzam się zastanawiać nad stopniem wyrafinowania tej metody. Nie mój cyrk, nie moja małpa

Jeszcze 1 minuta czytania


Ben Barnes, młody brunet, gładki i zawsze uczesany, objawił się światu kilka lat temu jako książę Kaspian w Hollywoodzkiej ekranizacji „Opowieści z Narni”. Było to wyjście z mroku tyleż spektakularne, co nieudane. Barnes to aktorskie drewienko, zupełnie nie potrafił odnaleźć się w baśniowym świecie C.S. Lewisa. Mówił tylko wielkimi literami, prześladował swym maślanym wzrokiem, chodził tak jakby połknął mopa – więcej (jego) grzechów nie pamiętam. Nie spodziewałem się, że w rzeczywistości Oscara Wilde’a ten młody aktor (młody bóg) odnajdzie się jakoś lepiej, jakoś bardziej będzie czuł się jak u siebie. Spodziewałem się, że będzie jeszcze gorzej. I można powiedzieć, że się nie pomyliłem, no może trochę – nie przypuszczałem, że będzie aż tak źle.

Dorian w interpretacji Barnesa to prawdziwa klęska. Bohater Wilde’a został zastąpiony przez emo chłopca, skrzywdzonego we wczesnym dzieciństwie, naiwnego, leniwego, rozkapryszonego. Puszy się ten chłopiec nie wiedzieć czemu jak paw, a chodzi jak lew, który na każdym zakręcie zarzuca swoją bujną grzywą. Podczas tej gimnastyki nigdy nie traci rezonu. Mówi, że jest ogniem, ale, powiedzmy za Franzem, co to za ogień – ani nie parzy, ani nie rozgrzewa. Dla tego pseudo-demona, bytu nie z mięsa, tylko z powietrza, który zdecydowanie nie jest uosobieniem uroku wszetecznego, wszyscy jednak w filmie Parkera tracą głowę – matrony i malarze, sufrażystki i szansonistki. Skąd ten szał? Trudno powiedzieć. Wydawało mi się, że iluzja musi być choć odrobinę zmyślna, by w nią uwierzyć – myliłem się, wychodzi na to, że można oszukiwać, równocześnie mówiąc całym sobą, że się oszukuje. Nawet nie zamierzam się zastanawiać nad stopniem wyrafinowania tej metody. Nie mój cyrk, nie moja małpa.

„Dorian Gray”, reż. Oliver Parker.
Wielka Brytania 2009, w kinach od 1 października 2010
Barnes jest największym problemem „Doriana Graya”, ale przecież nie jedynym. Wszystko wydaje się tu w złym tego słowa znaczeniu nieautentyczne. Sceny, w których nasz bohater się zatraca, jedzie ostro po bandzie, tapla się w moralnym, ścieku są śmieszne, błogie i niewinne, a przede wszystkim oszczędne. Wszystko zostaje poza kadrem: zarówno sperma, jak i krew. Gdzieś mignie kobieca pierś, raz palący opium Dorian wybałuszy oczy, i to by było na tyle, jeśli chodzi o pocztówki znad krawędzi. Reszta to tylko purytańskie obłapianie, szelest atłasowej pościeli i niekończące się papierosy, które nasz utracjusz wypala zawsze po: po zażyciu, po seksie, po mordzie.

Cała ta kuriozalna maskarada rozgrywa się na tle tandetnego Londynu, takiego z pulpy. Wielkie kruki, gęsta mgła, mokry trotuar. Blade twarze, czarne karoce, mroczne piwnice. Pop-gotyk. Nie horror metafizyczny, ale horror dla dzieci, w którym ważniejsze jest to, by z cudownego obrazu Graya wychodziły wielkie robale, niż to, czego ten obraz jest symbolem.

W tym wszystkim najbardziej szkoda tego, który już nie może się bronić – czyli Wilde’a. Sądzę, że miałby sporo do powiedzenia na temat twórców, którzy z jego książki zrobili marną umoralniającą czytankę, sugerującą, że pogoń za przyjemnościami jest złem i że musi prowadzić do degrengolady oraz upadku. Imputować tego typu mądrości komuś, kto pisał, że „nie ma książek moralnych lub niemoralnych. Są książki napisane dobrze lub źle”, to jest dopiero prawdziwe zło.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.