W „Świętej czwórcy”, która pojawiła się w polskich kinach w kwietniu zeszłego roku, Jan Hřebejk szukał sposobów na rewitalizację monogamicznych wysp poprzez łączenie ich w archipelagi. W „Po ślubie” już nie marzy o utopii; Hřebejk jakby opadł z sił – tym razem mówi po prostu, że od małżeństwa trzeba trzymać się jak najdalej. Na tym jednak nie poprzestaje, w gruncie rzeczy chodzi mu chyba o to, żeby w ogóle trzymać się jak najdalej od wszystkich ludzi.
Właściwie cały film rozgrywa się podczas wesela. Nie odbywa się ono jednak w żadnym domu weselnym, hotelu, remizie strażackiej i w niczym, ale to w niczym, nie przypomina wesela w stylu Smarzowskiego. Jesteśmy w domu ojca panny młodej. Jest ładna pogoda, dom jest przestronny; jest wystawnie, ale przytulnie. Staw, trawka, kurki w zagrodzie, kotek na płocie. Boisko do piłki, drewniany pomost, leżaki, biały namiot pod gołym niebem, lampiony na drzewach. Muzykanci grają na prawdziwych instrumentach, teść rozlewa domowe wino i domowe nalewki, szwagier bawi się w wideofilmowanie. Mała arkadia, którą zakłóca jeden z gości. Jan Benda zjawia się na ślubie nieproszony – pytany, skąd się wziął, mówi, że jest starym przyjacielem Radima, pana młodego. Ten zarzeka się, że wcale go sobie nie przypomina, ale i nie decyduje się, by wywalić go za drzwi.
Benda zaczyna swoje przedstawienie: naprzykrza się gościom, przylepia się do panny młodej, robi dziwne uwagi, rzuca nieczytelne aluzje, wprowadza konfuzję. Mówi, że coś wie, choć pytany, co wie, odpowiada: pomidor. Cierpliwość gospodarzy w pewnym momencie się kończy, intruz zostaje odwieziony na pobliski przystanek autobusowy, nie jest on jednak na tyle daleko, żeby nie można było wrócić stamtąd z powrotem na wesele. Wiadomo od samego początku, że ta ciuciubabka musi zakończyć się konfrontacją i tak rzeczywiście się dzieje. Benda każe Terezie, żonie Radima, usiąść na fotelu, sam też siada i zaczyna swoją opowieść, którą podłoży ładunki wybuchowe pod wizerunek jej świeżo poślubionego męża. Filmując tę konfrontację, Hřebejk nie daje się ponieść ani emocjom, ani wyobraźni – zostaje ona nakręcona niemalże w stylu zerowym, bez żadnych formalnych ekstrawagancji, podobnie zresztą jak cały film.
Czeski reżyser zawsze lubił proste rozwiązania, tym razem jednak przez chwilę wydaje się, że przesadził z prostotą. Nie chodzi nawet o te nieszczęsne rozmowy, sfilmowane na kontrplanach, jakby trochę w stylu polskich seriali, w których to sceny z bohaterami siedzącymi przy stole, debatującymi nad kubkami z kawą, są jedynym napędem narracyjnym. Akurat nimi Hřebejk posługuje się bardzo przebiegle. W mało pożywny chleb powszedni, którym karmieni są telewidzowie, wkłada pinezki; przeprowadza działania dywersyjne na słynnych drewnianych dialogach, z których w polskich serialach można się na przykład dowiedzieć, że Bożena jest zła, smalczyk od Renaty wcale nie tak dobry, jak ten kupny, a Grzesiek, nawet jakby chciał, nie będzie dobrym ojcem. U Czecha jest inaczej: teść spokojnym głosem komunikuje szwagrowi, że jak będzie fikał, to go zniszczy, a potem umawia się z nim na wspólny wypad do burdelu; jedna siostra opowiada drugiej o żałosnej technice miłosnej męża; Benda z kolei wygłasza długi monolog na temat bagna, jakim jest rodzina, dodając przy okazji kila zdań o krzywdzie, jaką rodzice zawsze wyrządzają swoim dzieciom.
„Po ślubie”, reż. Jan Hřebejk.
Czechy, Słowacja 2013,
w kinach od18 lipca 2014 W „Po ślubie” najbardziej irytuje właśnie figura mąciwody, który zjawia się znikąd, w trochę naciągany sposób, niemalże jak zesłaniec nieba. Hřebejk idzie tu po najmniejszej linii oporu, zamiast cierpliwie odzierać cebulę z kolejnych warstw, rzuca w nią bombą. Najgorzej wychodzi na tym bomba. Benda jest postacią zbyt widmową, traktowaną zbyt instrumentalnie, by jego dramatyczna historia mogła wybrzmieć w filmie. Zastanawiam się jednak, czy właśnie nie to było celem Hřebejka i jego stałego scenarzysty, Petra Jarchovský’ego. Ostatecznie przecież Benda ponosi porażkę, ze swojej bitwy wraca z niczym: nie udaje mu się ani zrzucić z siebie ciężaru przeszłości, ani się zemścić, ani pchnąć historii na lepsze tory. Prawda niby zostaje po jego stronie, ale nikogo innego po jego stronie oprócz niej nie ma. Po drugiej natomiast jest kilkupokoleniowa familia. Jej członkowie wspierają się, razem się bawią i razem się rozprawiają z zagrażającym im intruzem, wolą to od konfrontacji z niechcianą prawdą.
Bez żadnych ceremonii, zupełnie bokiem, prawie niepostrzeżenie Hřebejk oświetla punktowym światłem weselników i wydobywa z cienia to, co woleliby, żeby tam już na zawsze pozostało: drzemiącą w nich przemoc, nietolerancję i słabość. „Po ślubie”, film rozegrany w świetle letniego słońca, jest opowieścią o bardziej, lub trochę mniej, podłych ludziach, do których nic nie dociera i których w zasadzie nic nie rusza. Bohaterowie Hřebejka są mali, ale nie wydają się żadnym ekscesem. To czeskie lustereczko odbija dokładniej niż się z pozoru wydaje; odbija się w nim na pewno nie tylko tych kilku weselników, ale struktura, w której wszyscy po trochu się kisimy.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.