Odbicia

17 minut czytania

/ Film

Odbicia

Jakub Socha

Sztuka Rycharskiego jest gruba, jest jak ten krzyż, wyciosany przez artystę z drzewa, na którym powiesiła się dziewczyna, jak ten różaniec, który zamiast paciorków ma tabletki xanaxu. Film „Wszystkie nasze strachy”, nagrodzony w tym roku Złotymi Lwami w Gdyni, operuje podobnymi środkami

Jeszcze 4 minuty czytania

W meblościance ukryte jest łóżko, na łóżku pościel przypięta pasami, położy się na nim żona alkoholika, który właśnie przyjechał z USA z kilkoma bluzami i białymi adidasami. Syn podniesie łóżko do pionu, uratuje przed alkoholikiem mamę, która zniknie w meblościance. Mebel jest od sufitu do podłogi, w kącie mały telewizor i wideo, kupione zamiast klocków Lego. Właściciel wypożyczalni kaset, zanim wyjmie kasety z oryginalnych opakowań i włoży je do zastępczych, rzuci sakramentalne: „Kasetę przed oddaniem trzeba przewinąć”. W domu na własność jest tylko kaseta z filmem porno, należy do ojca. Tak jak rząd płyt analogowych. Na półkach kryształy i ryby z Centrum Dziedzictwa Szkła w Krośnie, na które teraz polują kolekcjonerzy na krakowskim targu pietruszkowym. Póki co jesteśmy w latach 90., które ciągle pamiętają o 80. W szkole na dyskotece tańce wolne, za blokiem wódka i jabole, przed blokiem guma do skakania, w Pewexie okrągłe gumy do żucia. W powietrzu smog – to przez palaczy. Kopci się na potęgę (posępnego czerepu): na tapczanie, na ulicy, przy wuzetce, w trakcie pracy, seksu, zmywania naczyń, czynności śledczych, zapatrzenia. Na dywanie siedzi samotny chłopiec – „nikt go nie kocha, nikt go nie lubi, mama i tata, chudzi i grubi” albo jeszcze gorzej. Składa klocki, konstruuje, chce być budowniczym, zostawić coś po sobie. Gdy się obudzi za kilkanaście lat, obudzi się ze snu, w którym podróżował w kosmosie w skonstruowanym przez siebie z klocków kosmicznym ścigaczu. Czy mały chłopiec z „Powrotu do Legolandu” Konrada Aksinowicza to duży chłopiec z „Innych ludzi” Aleksandry Terpińskiej?

Po kilku dniach z polskim kinem nad polskim morzem rośnie w głowie monstrualny film. Człowiekowi wszystko się zaczyna zlewać – kolejne światy i własne wspomnienia, rekwizyty, przeboje, kadry, aktorzy. Tomasz Ziętek w roli milicjanta geja z Tomaszem Ziętkiem w roli świadka pobicia Przemyka na milicyjnym posterunku. Dawid Ogrodnik (często mylony z Ziętkiem, grali zresztą braci w „Cichej nocy” Piotra Domalewskiego) w roli artysty geja katolika z Dawidem Ogrodnikiem w roli czarującego złodzieja. Drugiego albo trzeciego dnia festiwalu obejrzałem najpierw „Śmierć Zygielbojma” Ryszarda Brylskiego, a chwilę później „Przejście” Doroty Lamparskiej. Gdy w tym drugim zobaczyłem Roberta Gonerę w zimowym płaszczu, z kapeluszem na głowie, z cienkim wąsikiem nad górną wargą, to aż podskoczyłem w fotelu – nie dalej jak godzinę temu widziałem go u Brylskiego w tym samym kostiumie. Doszło do uwspólnienia wyobraźni i strategii artystycznych. Do zakleszczenia w zbiorze znaków, który jest skończony. I w którym łatwiej o nostalgię niż niespodziankę.

Ciśnienie na kino historyczne sprawiło, że wielu filmowców wykonało zwrot przez rufę i pożeglowało w kierunku PRL-u. Trwa rekonstrukcja historyczna, jej najlepszym przykładem jest „Żeby nie było śladów” Jana P. Matuszyńskiego – trzygodzinny film grzybnia osnuty wokół zabójstwa Grzegorza Przemyka, film, który mógłby rozrastać się, trwać i pięć, i osiem godzin, trzeba by tylko dodać więcej zomowców, opozycjonistów, politruków, szklanek z koszyczkiem, ciężkich popielniczek, jelczy 043. Na poziomie technicznym „Żeby nie było śladów” to ekstraklasa, prawdziwy wehikuł czasu, ale brakuje mu intensywności. Zdzisław Maklakiewicz opowiadał kiedyś, jak kilku pijaczków zdybało go po spektaklu, w którym grał, zdaje się, Hamleta, i powiedziało mu: „Tak nas pan trzymał swoją rolą za mordy, że teraz my pana trochę potrzymamy”. Książkę Łazarewicza czytało się ze ściśniętym gardłem, nie da się tego powiedzieć o filmie Matuszyńskiego – przeludnionym, pozbawionym wyraźnej ramy dramaturgicznej, gatunku.

Tego gatunku było z kolei za dużo w „Hiacyncie” Piotra Domalewskiego – tu rama jest jak ciężka czapa śniegu. Kryminalna opowieść o czystym i młodym milicjancie przykrywa kwestię systemowej przemocy wobec homoseksualistów w PRL-u. Gdy człowiek za długo wgapia się w tę czapę, to coraz więcej widzi w niej dziur, a w dziurach pytań, chociażby takich: czy każdy policjant, pracując nad śledztwem, musi robić mapę skojarzeń podobną do tych, z których zasłynęła agentka CIA cierpiąca na chorobą afektywną dwubiegunową w serialu „Homeland”?

Ze wszystkich filmów z historią i biografistyką w tle najbardziej podobał mi się ten o złodzieju, za którym nie może nadążyć PRL. Mam na myśli „Najmro” Mateusza Rakowicza – fantazję na temat życia Zdzisława Najmrodzkiego, nazywanego „mistrzem ucieczek”. Właśnie fantazję. Dziwi, że reżyserzy wychowani w późnej komunie i wczesnym kapitalizmie nie pamiętają „Mojej fantazji” zespołu Fasolki. Ja pamiętam ją całkiem dobrze, zresztą słuchałem jej niedawno z córką przyjaciół w drodze na lotnisko. Nie znajdziemy w tej piosence słów, że fantazja jest na przykład od tego, żeby wyobrazić sobie, że aktor grający Jaruzelskiego nie musi mieć czarnych okularów na nosie – nie oczekujmy zbyt wiele. Znajdziemy w niej natomiast frazę, że fantazja to zabawa. Rakowicz właśnie się bawi. Włamuje się do skarbczyka z artefaktami z epoki, wynosi z niego to, co chce, i spyla przed siebie. Zostawia za sobą polskie krzywdy, otrzepuje się z żali i kompleksów. To kino dziecinne, dało się słyszeć na korytarzach, to kino to wideoklip, mruczał po seansie pewien reżyser. Widocznie nie wszyscy jeszcze wpadli na to, że kino to przede wszystkim ruch. W tym błyskotliwym filmie, zagranym bez pudła (Masza Wągrocka, Dawid Ogrodnik, Robert Więckiewicz), widziałem jedną z najlepszych scen na tym festiwalu, scenę praktycznie bez słów: Najmro jedzie motorem z dziewczyną, którą poznał w kinie. Ruszają sprzed kina, motor należy do niej, ona prowadzi, on tylko co jakiś czas dotyka ją w prawe albo lewe ramię, żeby zasygnalizować, w którą stronę skręcić – dziewczyna nie wie, gdzie mieszka Najmro, ten wkręcił jej przed chwilą, że potrzebuje podwózki do domu. Jest noc, w tle leci „Byłaś serca biciem” Andrzeja Zauchy, przejażdżka kończy się tam, gdzie się zaczęła – przed kinem, gdzie grają „Klątwę Doliny Węży”.

„Inni ludzie”, reż. Aleksandra Terpińska, „Najmro”, reż. Mateusz Rakowicz

Drugi film z ruchu, może najlepszy film festiwalu – „Inni ludzie” Aleksandry Terpińskiej – to też debiut. Gdyby się bawić w przymiotniki, trzeba by powiedzieć, że Rakowicz zrobił film błyskotliwy, a Terpińska brawurowy. W pierwszej scenie widzimy półrapera, który śni, że podróżuje po kosmosie, przedzierając się przez deszcze (niespokojne) meteorytów. Po chwili z głowy wychodzi mu raper, który na sobie ma szary płaszcz, bluzę z kapturem i czapeczkę z daszkiem z cierniową koroną, grany przez aktora, który nie tak dawno zapragnął zostać raperem. Raper zaczyna rapować, za nim zaczynają rapować wszystkie główne postaci, a za nimi te poboczne i jeszcze dalsze. Nigdy nie sądziłem, że zobaczę tak pokręcone nawiązanie do filmu „W sieci zła” z Denzelem Washingtonem, gdzie ludzie przekazywali sobie szatana poprzez dotyk. U Terpińskiej nawet nie trzeba nikogo dotykać, żeby zarazić się rapem, zacząć gadać rapem, a w zasadzie Masłowską. Społeczeństwo jest podzielone, jedni mieszkają w starych blokach z matką, inni w nowych blokach bez matki, ale za to z Ukrainką, to wiadomo. Jedni mają pragnienia przemodelowane przez gazetki reklamowe z dużych sklepów, a inni ze sklepów ekskluzywnych, to też wiadomo. Ale te podziały nie są sednem tego filmu, dochodzi tu do akceleracji katastrofy. Wszyscy bez wyjątku jadą na jednym wózku, ten wózek jest już w wielkim leju, który zasysa do środka zarówno ludzi, jak i wytworzone przez nich śmieci, te materialne i te niematerialne. I nagle dzieje się coś takiego, że zaczynamy współczuć tym ludziom, ale równocześnie sobie. Bo może my też jesteśmy w tym wózku, może wcale się od nich nie różnimy. Tu powinien paść cytat z Gogola, ten o tym, kto z kogo się śmieje, ale nie padnie. Bo film pędzi przed siebie, ucieka przed łatą, ironia pracuje na zwiększonych obrotach, Terpińska nie bawi się w konstruktora mostu, który połączy zwaśnione polskie klany. Idzie w tany z dresiarzem, nie odpycha go, tylko przyciąga do siebie. „Inni ludzie” przypominają imprezę, która zamienia się w rozróbę i zwija się w momencie, gdy wjeżdża sentymentalny utwór na fortepian, wszystko kończy się kacem, a nie ekspiacją.

Tej nie brakuje w nagrodzonych Złotymi Lwami „Wszystkich naszych strachach” Łukasza Rondudy i Łukasza Gutta. Trudno się dziwić, to w końcu film, w którym młodzi ludzie doznają iluminacji po tym, jak ksiądz położy im ręce na czole. To film, w którym w kluczowej scenie bohater bierze krzyż na swoje ramiona. Ten krzyż nie ma jednak nic wspólnego z krzyżem, który pojawia się na początku i na końcu filmu „Bo we mnie jest seks” Katarzyny Klimkiewicz, rozczarowującej biografii Kaliny Jędrusik. U Klimkiewicz ląduje on najpierw między piersiami bohaterki, a potem na jej plecach, trochę powyżej pośladków. Jest więc frywolnym żartem, bezczelnym przechwyceniem symbolu. U Rondudy i Gutta – symbolem cierpienia, męczeństwa, mesjaństwa.

Mesjaszem jest artysta z prowincji, który wystawia w Warszawie. Autorzy opowiadają historię Daniela Rycharskiego, autora instalacji, obiektów i rzeźb, aktywisty, geja, katolika, wreszcie mieszkańca małej wsi. Dawid Ogrodnik w rozmowie opublikowanej w „Kinie” opowiadał, że gdy w ramach przygotowywania się do roli pojechał zobaczyć się z prawdziwym Rycharskim, poczuł, że jest to ktoś zupełnie inny niż postać w scenariuszu. W związku z tym chciał się nawet wypisać z projektu, autorzy jednak przekonali go, że tak jest dobrze. Ogrodnik postanowił w takim razie przefarbować włosy na blond, żeby odróżnić się od artysty, Rycharski chwilę później sam pofarbował się na blond. Wspaniały film dałoby się z tych dwóch gestów wykroić, ale to nie jest ten film, który dostał Złote Lwy. Czy to prawdziwy Rycharski? To nieistotne. Nieistotna jest nawet młoda lesbijka, która zabiła się, zaszczuta przez lokalną społeczność. Istotny jest krzyż, z którym artysta paraduje, nie wiedzieć czemu, po stolicy – czy drogę krzyżową do zbawienia tego kraju naprawdę trzeba zacząć w Muzeum Sztuki Nowoczesnej nad Wisłą? Istotna jest sztuka Rycharskiego, a ta jest gruba, efekciarska, jest jak ten krzyż wyciosany z drzewa, na którym powiesiła się dziewczyna, jest jak różaniec, który nosi główny bohater – różaniec, który zamiast paciorków ma tabletki xanaxu. Film operuje podobnymi środkami. Pani sołtys oczywiście musi jeździć ciągnikiem, metafizyka wjeżdża zawsze z towarzyszeniem parasakralnej muzyki, seks wydarza się pod samotnym drzewem, dużo jest tu sentymentów, łez, rzeczy wyłożonych kawa na ławę, jak w tej scenie konferencji prasowej, na której zarówno prawa, jak i lewa mówi, co jej nie pasuje w sztuce Rycharskiego, czemu w milczeniu przysłuchuje się artysta, świadomy, że media posługują się uproszczeniami. To oczywiście prawda, ale i film nie jest wolny od tych uproszczeń. Czy nie ma uproszczenia w konfrontowaniu zahukanych gejów i lesbijek z prowincji, którzy nie mogą pogodzić się ze swoją seksualnością, z wyzwolonymi, dumnymi, wielkomiejskimi reprezentantami społeczności LGBT, którzy wieczory spędzają na queerowych koncertach? Albo kuratora z muzeum gadającego frazesy z babcią, która mówi zawsze z serca, operując „kurwami” i „chujami”?

Poprzednie filmy Rondudy („Wszystkie nasze strachy” współreżyserował Łukasz Gutt, jego stały operator, przy „Performerze” Ronduda pracował z Maciejem Sobieszczańskim) były portretami artystów w modernistycznych płaszczach zapiętych pod szyję: samotnych, odjechanych, poważnych egzystencjalistów, żyjących na skrawku płaskiego talerza, którym jest świat, i próbujących nalać do niego zupy. We „Wszystkich naszych strachach” arystokratów ducha zastąpił człowiek zanurzony w życie swojej wspólnoty, społecznik, który robi sztukę w konkretnym celu, tym celem jest raz walka z zarządzeniami unijnymi, raz przeanielenie sąsiadów. Oglądając „Performera” czy „Serce miłości”, miało się wrażenie, że Ronduda jest za blisko swoich bohaterów, we „Wszystkich naszych strachach” brakuje dystansu zarówno wobec bohatera, jak i jego projektu artystycznego. Aż chciałoby się, żeby twórcy przyjrzeli się bardziej wspólnocie, w której żyje ich bohater, niestety, wspólnota wywoływana jest tylko jako lustro dla Rycharskiego i jego działań. A te wcale nie są takie jednoznaczne. Jasne, to dobry chłopak, chce dobrze, jest po stronie uciskanej mniejszości, jest jej częścią. Ma dużo odwagi, swoje słabości, ale w jego wyzwalaniu innych jest coś z uzurpacji, tak jak w powiedzeniu „wszyscy jesteśmy winni”, zamiast, jeśli już ktoś bardzo potrzebuje, „jestem winny”. Ten artysta, fetowany na wystawach w stolicy, innych się o zdanie nie pyta, stara się po prostu ich wyzwolić, co więcej, jest to wyzwalanie przez krzyż. Może o popularności tego filmu, o tym, że tak wielu on poruszył, zdecydował ten fakt. „Krzyż nas uratuje”, pisze w swojej entuzjastycznej notce z filmu Tadeusz Sobolewski. Nie, krzyż nas nie uratuje, uratować co najwyżej możemy się sami, bez oglądania się na nauczycieli i proroków.

*

Ostatniego dnia festiwalu rozmawiałem z koleżanką krytyczką o tym, co się zmieniło w Gdyni. Po ludziach w kinach, na korytarzach, w foyer hotelu widać było, że jest to wreszcie festiwal młodych, a przynajmniej ludzi koło czterdziestki. Koleżanka w pewnym momencie poszła, przysiadł się kolega, potem poszedł na papierosa, długo nie wracał, jego krzesło w zatłoczonym foyer stało się łakomym kąskiem. Najpierw chciał je przejąć dyrektor instytucji zarządzającej polskim kinem, potem laureat Oscara, obu panom odmówiłem. Małe zwycięstwa małego trybiku. Jeden z panów bawił się za moimi plecami, drugi – przed moimi oczami. Jeden pił wódkę, drugi, zdaje się, wino. W Gdyni mimo wszystko ciągle się pije, na gali otwarcia organizatorzy opowiadali, że po to wręczyli uczestnikom festiwalu kubki termiczne, by dbali o środowisko. Termos z wkładką – krzyknęła na gali aktorka, widownia zaśmiała się, każdy dobrze wiedział, co miała na myśli. W każdym razie czuło się prawie na opuszkach palców energię, którą wyzwalają te dwa epicentra, dwa sąsiadujące z moim stoliki. I wtedy weszła koleżanka z dużym pięknym psem i przestałem myśleć o epicentrach. Tak, psy zaczęły się pojawiać na festiwalu, wskakiwały po schodkach, jeździły windą, merdały ogonami między ludźmi kina, kiedyś to było nie do pomyślenia.

Stara gwardia, młoda gwardia, między ich nogami czworonogi. Pośród nich płynnie poruszał się Tomek Kolankiewicz, nowy dyrektor, co tu będę ukrywał, też kolega, gramy czasami w piłkę. Kolankiewicz na boisku potrafi precyzyjnie przyjąć rzuconą w jego stronę piłkę, zagrać dokładnie pasówką, nie biegnie za wszelką cenę tylko do przodu, najlepiej czuje się między środkiem boiska a bramką, rzadko wdaje się w niepotrzebne kiwki. Mówią, że sporo można dowiedzieć się o człowieku po tym, jak gra. I ja w to trochę wierzę. W trakcie tegorocznej edycji było sporo dobrego kina, ale czy tak dobrego jak „Zezowate szczęście”, które otworzyło festiwal? No właśnie. Przeglądam swoją poprzednią relację z Gdyni, nie dlatego, że tak bardzo lubię czytać swoje teksty, ale żeby sprawdzić, jak wtedy było. Pisałem tam, że poziom polskiego kina się wyrównał, ale nie ma w tym kinie prawdziwych odpałów, filmów takich, jakie chociażby robi Radu Jude. W tym roku poziom jeszcze bardziej się wyrównał, debiut Terpińskiej daje nadzieję na więcej wariactwa.

 „Moje wspaniałe życie” „Moje wspaniałe życie”, reż. Łukasz Grzegorzek

Ale chyba najwięcej radości sprawił mi Łukasz Grzegorzek. Ten absolwent prawa, swego czasu dobrze zapowiadający się tenisista, pokazał, że można wbić się na gdyńską imprezę na swoich prawach. W tym roku przywiózł nad morze swój trzeci film – „Moje wspaniałe życie”, chyba jedyny w tegorocznym konkursie, w którym ludzie gadali przez siebie, wchodzili sobie w słowa, siedzieli sobie na głowach, krzyczeli do siebie: „Dajcie mi spokój”, zamykali się w swoich pokojach, przyjmowali klapsy na tyłek za brak odwagi, by sprzeciwić się rodzicom, i po którymś z tych klapsów krzyczeli po prostu: „Kurwa”. Kino, jakiego w Polsce nie ma, zrobione na marginesie, po swojemu. W żadnym innym z tytułów walczących o Złote Lwy nie mogłem się tak dobrze przeglądnąć. W tym roku mija pół wieku od premiery „Życia rodzinnego” Krzysztofa Zanussiego, sztandarowej opowieści o Polakach w upadającym dworku. Teraz mamy nowe życie rodzinne, to rozgrywa się w domku jednorodzinnym w Nysie, mieszka w nim małżeństwo nauczycieli wraz z rodziną. Najważniejsza jest tu kobieta, a nie senior rodu w szlafroku i fularze. Ma na imię Joanna (świetna Agata Buzek), lubi czasami wymknąć się z domu do mieszkania w bloku po matce, żeby zapalić blanta i mieć choć przez chwilę święty spokój. Szkoda, że nie miałem w liceum takiej nauczycielki.