18 września 2021 roku zmarł nasz najdroższy przyjaciel, redaktor, krytyk teatralny, kulturoznawca, pisarz i dramaturg Paweł Soszyński. Na łamach „Dwutygodnika” żegnają go przyjaciółki, bliscy i współpracowniczki.
Poznałem go 13 lat temu, wiosną 2008 roku, kiedy Ministerstwo Kultury szukało doradców, by stworzyć grupę Laboratorium Idei. Pracowaliśmy razem jakieś pół roku, szukając dziury w całym, próbując przenieść swój idealizm w realizm programów, konkursów i celów ministerstwa. Paweł był najbardziej gorący wśród nas, najbardziej bezkompromisowy, łamiący schematy i sztampę, nieodgadniony. A przy tym niesłychanie dowcipny (z pomysłów na performanse, które chcieliśmy realizować w trakcie spotkań i dyskusji w gabinetach przy Krakowskim Przedmieściu, można by złożyć niezły program Klubu Komediowego), otwarty, jasny, jak już dał się poznać, nie dało się go nie lubić. Dlatego było dla mnie jasne, że właśnie on stanie się fundamentem i zaczynem budowanej od jesieni 2008 roku redakcji „Dwutygodnika”.
Był świetnym redaktorem, bo trudnym i bezwzględnym. Ale jednocześnie jego wyobraźnia i horyzont pozwalały rzucać się na tematy i hasła do zamówienia, jakich byśmy nie wymyślili bez niego. Pisał rzadko, ale jeśli już, to jego teksty rozsadzały system. Były jak eseje Jolanty Brach-Czainy o wiśni czy o ścierce, które pozornie tylko zajmują się pobocznym, ukrytym, zagubionym – a naprawdę zajmują się istotą rzeczy. Jednocześnie był rzadkim, coraz rzadziej istniejącym okazem krytyka, który interesuje się przede wszystkim teatrem, a nie jego kulisami. Jeśli pisał o przedstawieniu, to tylko o nim, o jego sensach, szczelinach, kontekstach, poetyce, a nie o atrakcjach czy błyskotkach. To tak, jakby całą swoją wiedzę pozostawiał w gotowości, ale w szatni, a uruchamiał przede wszystkim wrażliwość. Jakby odbierał przedstawienie przez skórę. I cały arsenał języka pisarza, który czasem bywa krytykiem, ale przede wszystkim jest miłośnikiem. Czułym i wiernym kochankiem, który gani tylko wtedy, kiedy czuje się zdradzony czy opuszczony.
W ostatnich latach, gdy odszedłem z redakcji i sam zająłem się teatrem, zazdrościłem tym wszystkim, o których przedstawieniach pisał. Soszka, mam nadzieję, że o którymś ze spektakli, które zrobię po tamtej stronie chmur, napiszesz.
„Z wściekłości zrobiłem już pięć budek dla sikorek”, napisał mi, kiedy znów coś poszło nie tak w sprawie przemocy w Gardzienicach. Sprawy, którą prowadziliśmy przez kilka miesięcy, zbierając świadectwa aktorek i pracowniczek, redagując, rozmawiając, czekając bez końca na odpowiedzi, autoryzacje, publikacje… Pamiętam też, że kiedy zaproponowałam mu, żeby się pod tą całą pracą podpisał, odpowiedział: „Przecież ja w tym wszystkim jestem nieważny”. A jednocześnie napisał komentarz o wieloletniej ślepocie środowiska teatrologicznego na przemoc, narażając się na niezadowolenie czy gniew ważnych dla siebie osób.
Był błyskotliwy, odważny i ironiczny, był łagodny i czuły. Korzystały z tego bezdomne sikorki, korzystali autorzy i autorki tekstów, bo to przecież zestaw cech wymarzonego redaktora. I ja też zawdzięczam mu trochę boskich puent i retorycznych perełek. A naprawdę wiele zawdzięcza mu polski teatr ostatniej dekady, bo jego dział teatralny „Dwutygodnika” był dla bardzo wielu z nas kluczowym i pierwszym punktem odniesienia – bo nie ulegał konwencjom, nie puszczał rzeczy miałkich i oczywistych, nie szedł utartą ścieżką i nie cofał się przed polemiką z autorytetami, których długie trwanie wielu innych skłaniało do grzecznego milczenia, które niestety nie sprzyja procesom twórczym i życiu.
Kiedy przeglądam naszą korespondencję, widzę, że w sumie przez te wszystkie lata, przez cały czas rozmawialiśmy właściwie tylko o teatrze. I kiedy przeglądam w pamięci ten szlak teatralno-warszawsko-knajpiany, który wszyscy przemierzaliśmy – NWS, Regeneracja, Chłodna, Studio, Kulturalna, Amatorska – to tam także przez cały czas rozmawialiśmy o teatrze, spektaklach, recenzjach, ludziach, sporach, mechanizmach zarządzania. Bo Paweł był pod każdym względem człowiekiem teatru – jednym z tych, którzy nie tylko żyli teatrem, ale też istotnie wpływali na kształt tego mikrokosmosu, przestawiając wspólnie różne, czasem mocno zardzewiałe zwrotnice.
Tak trudno pisać o nim w czasie przeszłym w kilka dni po jego odejściu, kiedy jeszcze nie wierzymy w tę śmierć. Zszokowana pamięć podpowiada tylko urwane kadry, detale, żarty, ton głosu i jego śmiech.
Żegnaj, Soszka. Zostawiasz tu wielką wyrwę po jasnej stronie mocy.
Paweł Soszyński, Soszka, Soszi był człowiekiem, do którego się dzwoniło, jak było się w potrzebie. To był człowiek plaster na zło tego świata. Jego bezkompromisowe poczucie humoru, błyskotliwy umysł i ogromna wiedza sprawiały, że chciałeś być blisko niego. I nie miało znaczenia, czy dzwonisz, bo masz kryzys na próbach z „jakąś wybitną jednostką” czy dziecko z rotawirusem. On znajdował rozwiązania problemów.
Kiedy pracował nad swoim debiutem dramaturgicznym, nad „Duchologią polską” w Wałbrzychu/Sosnowcu, nie opuścił ani jednej próby, nawet choreograficznej czy muzycznej – nie chciał stracić ani chwili z procesu tworzenia spektaklu. Odkrywał teatr na nowo, tym razem jako twórca, i to był wielki zaszczyt towarzyszyć mu w tej wyprawie.
Mieliśmy apetyt na więcej wspólnej pracy, Paweł napisał piękny romantyczny poemat o historii wałbrzyskich gejów, „Mary Poppers”, zabieraliśmy się do pracy od prawie dwóch lat, jednak ciągle coś stawało nam na drodze. Nie zdążyliśmy.
Kiedy coś się nie udawało, Paweł mówił „chujnia z patatajnią”, więc, Drogi Pawle, bez Ciebie jest prawdziwa „chujnia z patatajnią”.
Nie wiedziałam – jak; i bez sensu szukałam w naszej korespondencji. Są tam nagrania z teatru brodnickiego, który Paweł, jako jeden z nielicznych, potrafił docenić; i foki z parku Śląskiego – dar górników kopalni Wesoła, bo Paweł o fokach i że foki, i że to świetny pomysł; i wielkie macice; i wędrujące matkiboskie; i Paweł w gipsie; i kontratenor; i wieloryby z fabryki szkła; i modernistyczny wazon, i czy powinny być w nim sztuczne róże; i że Paweł zostaje moim świadkiem; i że się bardzo z tego cieszy, i uważa, że to na teatralnego Pudelka; i że „Grażyna”; i że „Moby Dick”; i że „Happy Day 2”, a Wałbrzych to dobre miasto; że Wałbrzych to dobre miasto na chwilę, ale niechętnie na dłużej; i że białe zęby; i że mnie paruje z tą od dinoparków i ja się cieszę; i że ja dla niego karkówkę w grill-barze i serce na dłoni, i że on chyba też się cieszy, tzn. jest rozbawiony; i że ja zawsze chciałam być zabawna, i że Paweł robił tak, że wydawało mi się, że jestem; i że to było miłe; i że szykuję dla niego mojego brata – i że powinniśmy być rodziną, chociaż nie byliśmy tak bardzo blisko; i że się jakoś lubimy, i jest jedną z niewielu osób, których się nie boję, bo on tak robił właśnie.
Wracam do mojego ulubionego tekstu Pawła Soszyńskiego – „Fucky Birthday” o urodzinach Grotowskiego. Paweł opisuje, jak przekręcona przyśpiewka zamieniła się w legendę pielęgnowaną przez antropologów, a potem w mit o tęsknocie za utraconą ojczyzną. Według Pawła te projekcje próbują ukryć przejmującą realność, która jest najbliższa Grotowskiemu – że świat nie jest święty, „to «pierdolony» świat, w którym jesteśmy skazani na «fucky birthday»”. Teksty Pawła kojarzą mi się właśnie z tym gestem: nie ma w nich miejsca dla świętych i kapłanów, jest w nich przestrzeń dla zrozumienia tych momentów, w których ludzie okazują się słabi i bezradni. Nie uratuje ich wtedy żadna siła wyższa, na pomoc może przyjść im tylko wzajemna troska i wsparcie. Kiedy czytam teksty Pawła teraz, to nie mogę pozbyć się wrażenia, że między humorem i poezją wyłania się z nich przekonanie, że bycie razem i bycie wobec innych zwycięży, pomoże, przyniesie ulgę.
Paweł był redaktorem moich tekstów w czasach, kiedy częściej pisałam o teatrze niż dla teatru, i był osobą, która uparcie mobilizowała mnie do pisania. Niezawodny i niezastąpiony w sytuacjach kryzysowych – wiedział, jaki jest psychiczny koszt samodzielnego brnięcia przez nagłe załamanie, i nie pozwalał żadnej osobie iść przez nie samej. Był bliskim przyjacielem moich przyjaciółek i przyjaciół, na których zawsze mógł liczyć, a teraz oni wszyscy zostali bez Pawła i już nie będą się mogli o niego troszczyć, martwić, pytać. Myślę o nich cały czas, bo mam głupią nadzieję, że to myślenie chociaż trochę wypełni pustkę, z którą muszą się zmierzyć. Ale wiem, że nie wypełni – bo myślenie nie zastąpi tej frenetycznej obecności człowieka, który sprawiał wrażenie, jakby był pozbawiony powłoki ochronnej, i nie wypełni oceanu tęsknoty, przed którym stoją jego bliscy. Myślę też o tym wrażeniu, które mam po tekstach Pawła – że trzeba być razem, bo tylko troska może nas uratować.
Nigdy nie pamiętam, ile działów ma „Dwutygodnik”. Kiedy potrzebuję się dowiedzieć, liczę: Zosia, Kuba, ja, Aga, Ania z Pauliną, Piotrek, Paweł.
Jesteśmy małym zespołem, wtrącamy się nawzajem do swojej roboty, sporo wymyślamy razem, ale działy są mocno autorskie. W każdym widać ślady tych, a nie innych osób, które się nimi zajmują.
Teatru dotyczyło to pewnie najmocniej. Paweł był wobec swojego działu zaborczy. Miał na niego wyraźny pomysł, który od lat konsekwentnie realizował. Niecierpliwie znosił sugestie zmian. I reagował emocjonalnie, kiedy coś mu nie pasowało.
Nie ma co ukrywać, często się o to spieraliśmy. Nawet na ostatnim redakcyjnym, w zeszłą środę. Ja wolałem wszystko przegadać w zespole, Sosz lubił stawiać na swoim.
To on chyba najmocniej z nas wszystkich doświadczył na własnej skórze, jak bolesna może być kultura, w której się żyje. I pewnie dlatego tak bardzo mu zależało, żeby ją zmieniać.
Poznaliśmy się prawie równo sześć lat temu, chyba w Amatorskiej (bo gdzie indziej?), podczas czegoś, co było, jak się później dowiedziałem, czymś na kształt rozmowy kwalifikacyjnej. Rząd rozkręcał wtedy – tak samo zresztą jak i dziś – retorykę nienawiści wobec uchodźców, a my zastanawialiśmy się, jak może na to zareagować magazyn o kulturze.
Soszka wiedział przy tym, że sztuka jest najskuteczniejsza, kiedy działa własnymi sposobami. Nigdy go o to nie zapytałem, ale jak inaczej wyjaśnić, dlaczego ten zaangażowany w ruch LGBTQ krytyk teatralny tak bardzo w pewnym momencie zajawił się tańcem i choreografią.
Mówiliśmy sobie rzeczy wprost. Wiedzieliśmy, że możemy, bo się na siebie nie poobrażamy, i że powinniśmy, bo inaczej nie da się robić magazynu o kulturze. To była stała część naszego życia, codziennego gadania na mailach, wrzucania tekstów, poprawiania po sobie.
Zosia, Kuba, Aga, Ania z Pauliną, Piotrek, ja. Ile działów ma „Dwutygodnik”?
Profesor Leszek Kolankiewicz na pierwszych w semestrze ćwiczeniach z antropologii widowisk w Instytucie Kultury Polskiej na UW tak zwykł przedstawiać swojego asystenta: „To jest magister Paweł Soszyński, który będzie mi pomagał w prowadzeniu tych zajęć. Paweł ma jedną unikalną umiejętność: potrafi ruszać uszami. Paweł, zaprezentuj państwu”. Paweł wykonywał wtedy ku uciesze grupy dwudziestolatków swój popisowy numer. Rzecz miała miejsce w Warszawie, na początku lat 2000. Ten tik, dziwna przypadłość fizjonomiczna, zawsze przydawał mu trochę aury kosmity, ludzkiego ufoludka.
Paweł potrafił poruszać uszami, ale przede wszystkim umiał ruszyć tym, co znajduje się między nimi. Na zebraniach był żywiołem wyrzucającym z siebie jak karabinek pomysły na teksty, numery tematyczne, cykle, promocję. Talent copywriterski pomagał mu to wszystko, przepraszam za wyrażenie, obrandować. To dzięki niemu „Dwutygodnik” wyglądał pięknie.
Paweł potrafił zainspirować, ale kiedy trzeba było, również zdemotywować. Wystarczyło, że obrócił w swoich ustach jakąś frazę, ideę, która wydawała mu się wytarta, nudna, była farmazonem – i już wiedzieliśmy, że lepiej odpuścić. Jego intelekt budził szacunek, mnie osobiście mobilizował. Jeszcze dwa tygodnie przed śmiercią załatwił mi do działu muzyki świetny wywiad przeprowadzony przez jego autorkę. Taki był: szczodry i niezazdrosny, dzielący się zasobami. Jak „szóstka” w piłce nożnej. Grał dla drużyny, nie dla siebie, biegał od pola karnego do pola karnego, krył całe pole, pisał, krytykował, recenzował, reżyserował i wreszcie – kolejne brzydkie słowo – networkował, łączył ze sobą ludzi. Soszyński connecting people – to mógłby być jego slogan.
Paweł miał ogromną wiedzę na temat muzyki klasycznej i współczesnej. Mnie zaskoczył swoim znawstwem twórczości Pendereckiego. Podobnie jak dla wielu ludzi współczesnego teatru, ważnym punktem odniesienia był dla niego David Bowie. Wykorzystał jego utwór w spektaklu na podstawie „Duchologii polskiej”. Być może dlatego pierwszą piosenką, którą włączyłem na wieść o jego śmierci, było „Space Oddity”. Myślę, że czuł z tym kosmitą muzyki jakieś powinowactwo.
Przeglądam sobie jego teksty o teatrze. Nie pisał manifestów, nie formułował wypowiedzi programowych. Po prostu komentował teatr. Czasem spuszczał powietrze, gdzie było za dużo napuszenia, jak w kultowym cyklu „Kultura na rauszu”. A jednak ten zestaw esejów – bo nie były to z reguły zwyczajne recenzenckie teksty – wydaje mi się nadzwyczaj spójny.
Czytane ciągiem, jeden po drugim, artykuły Pawła pokazują nie tylko historię polskiego teatru ostatnich kilkunastu lat, lecz stanowią także konsekwentny projekt, pewną wizję teatru. I nie był to wcale jakiś tam wykoncypowany projekt, lecz wizja wynikająca z tego, co widział na scenach. „Teatr polityczny jako przecież konwencja od dzwonka do ukłonów w Polsce się skompromitował” – pisał po „Wściekłości” Kleczewskiej w 2016 roku. Jeszcze wcześniej – w moim ulubionym chyba jego tekście, w „Teatrze form mniejszych” – punktował jałowe rozprawianie się z mitami narodowymi, świeżość widząc w testowaniu „przestrzeni subtelnych szumów”, w teatrze skromnym, badającym doświadczenie, a nie wygłaszającym słuszne postulaty. Widział w tym polityczność. Za ten tekst trochę mu się oberwało, bo podsuwał jakoby tnącym koszty władzom pomysły na oszczędności. Ale miał przecież rację. Z każdym sezonem te nadęte, pełne blichtru i przepełnione reżyserskim ego spektakle są coraz trudniejsze do zniesienia.
Chyba coraz bardziej wolał rzeczy małe, niepozorne, słabe, obarczone ryzykiem porażki. Fakt – zrobił mi kiedyś awanturę, po tym jak w „Dialogu” opublikowaliśmy rozmowę wokół „Wycinki” Lupy, w której dość bezceremonialnie obeszliśmy się z arcydziełem. Sam jednak bardziej cenił „Poczekalnię.0” – właśnie za ryzyko i ten porażkowy potencjał. Ostatnio pisał już niewiele, jednak czytelny w jego tekstach program był wyraźnie odczuwalny w zamówieniach. Owszem, odnotowywał te „ważne” premiery, jednak w coraz większym stopniu to on decydował o tym, co jest ważne.
Chyba w ogóle nie lubił tego teatralnego bizancjum: zadęcia, nieznośnej celebry, rytuałów. Łatwiej niż na bankietowych przemówieniach można go było spotkać przycupniętego za teatrem, palącego papierosa, z butelką Perły skitraną pod kurtką.
Soszka! Poznaliśmy się… właściwie nie pamiętam, kiedy to było, bo od razu Paweł stał się ważną częścią mojego życia, jakby był w nim od zawsze.
Pracowaliśmy razem i już pierwszego dnia nawiązaliśmy przyjaźń, która opierała się na żartach, śmiechach, ale też uważnych i bliskich rozmowach.
Soszka! Czuję ogromną pustkę, mimo że ostatnimi laty nie mieliśmy już tak bliskiego kontaktu. Wspólny czas, który spędziliśmy, był dla mnie niezwykle cenny. Obcować z człowiekiem o wielkiej wrażliwości, wiedzy i poczuciu humoru. Tak jak nie umiem określić, od kiedy się znaliśmy, tak też to, że już Cię tu z nami nie będzie, nie zmienia faktu, że na zawsze będziesz moim ulubionym Soszką, z bardzo ważnym miejscem w moim sercu. Żegnaj, kochany przyjacielu! Żeby tam Ci było dobrze, psiejsko-czarodziejsko.
W kwietniu napisał na grupie pomocowej, że ma w bród sadzonek ogrodowych: cebule i kłącza. Także takie, którymi można obsadzić brzydkie mury, a kto wie, może nawet parszywe bilbordy, bo miliny – cudne miliny, zwariowane kwiaty, rosną jak burza. Radził, żeby sadzić rośliny po zimnej Zośce, bo wcześniej zmarnieją, nawet młoda trawa, jak przyjdzie mróz, zginie. Musi się najpierw wzmocnić, to przetrwa zimę. Ale pisał też, że w kwietniu można sadzić róże, że te z Biedronki sprawdzone, rosną, a kosztują maleńko. Hortensje też można, tylko to zależy, co kto lubi, bo on nie. Ktoś wtedy napisał z podziwem: „Paweł, w ogóle nie znaliśmy cię od tej strony”. Czy na pewno? W końcu to był jego zawód – siać, podlewać, odchwaszczać, przycinać, dbać. Redaktor-ogrodnik. Dziękuję za to wszystko, Pawle.
Pawła nie znałem dobrze. Widywaliśmy się na premierach, bankietach, współpracowaliśmy przy kilku tekstach. Dużo lepiej znam jego teksty, zwłaszcza te o teatrze. To jest coś, co w trakcie lektury czuje się od razu – narastająca świadomość, że ma się do czynienia z pisarską osobowością. Miał ogromny talent literacki, a jednocześnie wyczucie formy – jego teksty nigdy nie były za długie, przegadane, zawsze były skomponowane w przemyślany sposób. Nie popisywał się erudycją, choć mógłby. Traktował czytelnika z szacunkiem i delikatnością, jak człowieka inteligentnego i wrażliwego. Potrafił pisać o teatrze, to oczywiste. Umiał plastycznie i wyraziście opisać przedstawienie, umiał je osadzić w odpowiednim kontekście, choć daleko mu było do „uczonych” analiz. Stawiał na konkret, zmysłowość doświadczenia. Potrafił napisać, że nie rozumie, nie czuje, nie wie – a był otwarty na to, co nowe, cenił dezynwolturę i ryzykanctwo. Teatr, który stwarzał w swoich tekstach, był angażujący właśnie dzięki temu, że Paweł nie bał się pisać szczerze o swojej wrażliwości. Powtarzane wciąż banalne zdanie, że jego śmierć to wielka strata, jest po prostu prawdziwe.
Jeszcze kilka dni temu przypomniałem sobie jego recenzję z „Kopciuszka” Anny Smolar, w której pisał: „Czymś niezrozumiałym jest strata. Irracjonalna jest praca żałoby. Wreszcie nie wiadomo, skąd przychodzi ulga”. Nie jestem pewien, czy przyjdzie. Nie rozumiem.
Odkąd Paweł odszedł z Instytutu Kultury Polskiej, uznając, że nie będzie kończył doktoratu o Grotowskim, nasze kontakty nie były regularne, raczej okołotowarzyskie: wspólni znajomi, czasem wspólne imprezy, Amatorska, niekiedy sprawy „Dwutygodnikowe”. Uświadamiam sobie teraz, że wiele z tych spotkań bardzo dobrze pamiętam – bo była w Pawle niezwykła intensywność. Zosia Król wspominała już jego śmiech, totalny i zaraźliwy: nie można się było z nim nie śmiać (i zawsze był rozpoznawalny na teatralnej widowni). Ale pamiętam też jego gniew przy kilku rozmowach – i o teatrze, i o uniwersytecie. Gniew, żeby było jasne, uargumentowany, wynikający ze sprzeciwu wobec tego, co złe, artystycznie, programowo czy instytucjonalnie.
Mam wrażenie, że pisał mało – wrażenie graniczące z pewnością, bo należał do autorów, których zawsze czytałam i których opinii byłam ciekawa. Nie tylko dlatego, że dzieliliśmy zainteresowanie kulturą na rauszu. Pisał mało zapewne dlatego, że tak wypada redaktorowi, ale też dlatego, że podejmował się twórczości w innych dziedzinach, literatury, teatru, ciągle gdzieś w nowym miejscu. Ale frazy mu zazdrościłam – poetyckiej i gęstej, zatrzymującej wzrok na urodzie tekstu, ale też zatrzymującej go, bo zmuszała do namysłu, pracowała w głąb, otwierała nieoczywiste skojarzenia i powiązania – i prowadziła w nowe miejsca.
Często brano nas w swoim czasie za parę. Paweł nosił się bardzo po męsku, niczym kapitan żeglugi wielkiej. Tak jakoś układał ciało, tak chodził, tak się śmiał. Jak pryzmat rozszczepiał kostium męskości – demaskatorsko, ale bez znęcania się. Jednocześnie ukochał postawę dającą i opiekuńczą, co wzbogacało jego złożoną osobowość o matczyny rys. Troszczył się, wspierał, inwestował uczucia. Wielu osobom pomógł zbudować karierę.
Czasem nazywaliśmy się mężem i żoną. Byliśmy w tej zabawie przekonujący i w żadnym hotelu nie dziwiono się, że dzielimy pokój. Robiliśmy to zwykle z oszczędności. Nie przeszkadzało nam to jednak cieszyć się rozmachem ciosów, które, jak sądziliśmy, zadawaliśmy typowej rzeczywistości samą naszą obecnością. Chętnie podróżowaliśmy w swoim towarzystwie, zarówno fizycznie, jak i w języku.
Pozwalam sobie więc na myśl, że owdowiałam. Ale nie tylko ja – owdowiało wszystko, czym zajmował się Paweł. Owdowiały też liczne osoby, które Pawła kochały. Los wyszarpał go z naszych żyć, pozostawiając obolały dołek, który nie zagoi się nigdy.
Liczę natomiast na prawo do zachowku. Czuję, że coś przypada nam automatycznie. Coś możemy zatrzymać.
Dziedziczymy po Pawle nie tylko jego książki i teksty. Jego śmierć nastąpiła tak nagle, że jakieś strzępki DNA, jakieś mikrocząsteczki Pawła muszą krążyć jeszcze po Warszawie. Zaciągajmy się więc łapczywie, żeby nasycone pamięcią o nim powietrze dotarło w najgłębsze nasze zakamarki. Zakiełkuje tam arystokratyczny brak wyrozumiałości dla frazesu, a na wiosnę zakwitnie hojność i umiejętność dostrzeżenia wartości w czymś, co wzrok innych pominął. Pielęgnujmy Pawła w sobie, tak abyśmy mogli długo cieszyć się wspomnieniem tej niezwykłej, niemożliwej do zastąpienia osoby.
Kiedy otwieram Messengera, jako jedna z ostatnich rozmów ciągle wyświetla mi się rozmowa z Soszką. Kolejne pytanie o nieoddany od bardzo dawna tekst – uważał, że już nie ma co odwlekać. Pamiętam, że kiedy dopiero zaczynałam pisać dla „Dwutygodnika” i nie udało mi się skończyć artykułu, Paweł, wyświetlając kolejne moje przeprosinowe wiadomości, odpisał, że luz, że nic się nie stało, że kochana, każdy kiedyś nie oddał jakiegoś tekstu.
Przy innych artykułach motywował, dopytywał, namawiał do kończenia. Potrafił doskonale wyczuć, czego autor potrzebuje – odpuszczenia czy dodatkowych słów wsparcia. Po tych, jak uświadomiłam sobie niedawno, siedmiu latach współpracy myślę o nim jak o redaktorze, który zawsze murem stał za piszącymi dla niego osobami. W jednej z rozmów zaznaczał: „Jako redaktor mam obowiązek cię chronić”. I w jakiś miły, nienachalny sposób ta jego ochrona była wyczuwalna. Nigdy nie dawał powiedzieć niczego złego o opublikowanych tekstach, jeśli widział negatywne komentarze, odzywał się ze słowami wsparcia. Kiedy zaczęła się pandemia, pytał autorów, jaka jest ich sytuacja, czy w porządku, czy nie potrzebują więcej zleceń. Kilka razy napisał bez kontekstu, że cieszy się, że z nim pracuję. Był czułą, empatyczną osobą. Kimś, kto wiedział, że życie jest ważniejsze niż praca, ale skoro już pracujemy, niech to będzie ważne i przyjemne. Tworzona przez niego w „Dwutygodniku” przestrzeń była przyjazna i ciepła. A jednocześnie tworzył jedno z najważniejszych miejsc komentujących życie teatralne w kraju, bezkompromisowe, wychwytujące trendy poza mainstreamem. Jestem mu za to wszystko ogromnie wdzięczna.
Nie mogę uwierzyć, że nie wyświetli już mojej ostatniej wysłanej do niego wiadomości.
Kuba Malinowski
Off the wall
Murek płacze po Soszce, bo zmarł.
Skroluję i skroluję w dół i tylko: Soszka
i Soszka, i Soszka. Dzwonimy do kogoś,
płaczemy w słuchawkę i: A pamiętasz?
Albo jak przyszedł do? Ta historia z baru, też?
Też. Zawsze mnie witał, mówiąc: Witaj, kochany!
Żegnaj, kochany.
Jadąc Warsem, kilometry przelicza się na piwa; pociąg był przez lata podstawowym narzędziem pracy krytyka teatralnego, i w Warsie spędziłem z Pawłem wiele godzin. Odległości były w rzeczywistości Pawła czymś przedziwnie relatywnym. Potrafił narzekać, że z Powiśla ma strasznie daleko do redakcji na Ochotę, teatru na Marszałkowskiej albo kawiarni na Muranowie. Wydawał się wtedy najbardziej leniwą osobą na świecie, albo przynajmniej jakimś współczesnym Kantem z Tamki, niechętnie ruszającym się poza parę ulic swego śródmiejskiego Królewca. Jednocześnie jednak bez szemrania przemierzał setki kilometrów do Wałbrzycha, gdy tylko liczył na zobaczenie tam czegoś interesującego – i to także w czasach, gdy Pendolino z Warszawy do Wałbrzycha było nie do pomyślenia. Żył i pracował rytmem niemożliwym do skwantyfikowania w dzisiejszym systemie korporacyjnego mediaworkingu. Potrafił miesiącami nie napisać ani strony, redagować spokojnie „Dwutygodnik” i czytać w łóżku Turgieniewa. Ale gdy zapalił się do jakiegoś tematu czy pomysłu, to pracował dniem i nocą, produkując – to nie hiperbola – setki stron w parę dni czy dwa tygodnie, wysyłając o najróżniejszych porach kolejne wersje, czekając na feedback, którego sam zawsze mi udzielał – kompetentnie, życzliwie, ale też bez ukrywania, gdy coś jego zdaniem nie było dobre czy potrzebne w danym miejscu.
To pisanie dramatów, obok pielęgnacji roślin na działce, cieszyło go w ostatnich latach najbardziej. Wbrew stereotypowi „modnego warszawskiego krytyka”, jak etykietowali go czasem prawicowi felietoniści i inni nudziarze, nie miał maca; pisał na nienowym stacjonarnym pececie, w pozycji półleżącej. Palił przy tym sporo papierosów; sam okazjonalnie palę i nigdy nie miałem problemu z dymem w moim otoczeniu. Kiedyś jednak, gdy przyszedłem do Pawła na Tamkę, łzy stanęły mi w oczach; krztusząc się, rzuciłem się otwierać okno; to powietrze szukało sobie w pokoju Pawła, jakoś kątem i nieśmiało, skrawka miejsca w dymie papierosowym, a nie „dym unosił się w powietrzu”. Pawła ten mój rozpaczliwy ratunkowy kraul przez nikotynowe bałwany bardzo ubawił.
Paweł miał niesamowitą wyobraźnię i niesłychany zmysł improwizacji. Myślę, że tak to właśnie musiało wyglądać u romantyków – byliśmy zresztą kiedyś razem w puściuteńkiej i opuszczonej wileńskiej celi Konrada, której nikt nie pilnował i do której nie docierają chyba przerażające dość pielgrzymki Polaków z Ostrej Bramy. Paweł więc, jak na potomka romantyków przystało, potrafił na fristajlu wyśpiewać kilka–kilkanaście strof musicalu na wymyślony właśnie temat, zachowując metrum i rymy; mogła to być hiperbarokowa wizja apoteozy Anny Dymnej, a mógł być pomysł na spektakl o fokach, które w ramach inwazji na sceny narodowej klasyki wystawiają w fokarium „Grażynę” Mickiewicza; ten ostatni pomysł miał zresztą po latach, nareszcie, wystawić – w Szczecinie. Ciągle nie potrafię uwierzyć, że tam nie dojedzie; że nie będzie Warsu w IC „Mewa”.
W ostatnich latach Soszka był jedną z najbliższych mi osób. Prywatnie, po prostu się przyjaźniliśmy. Przyjaźnią ludzi, którzy mieszkają po sąsiedzku, podlewają sobie kwiaty, odbierają przesyłki, podrzucają psa na przechowanie i co kilka dni spotykają się w lokalnej knajpie nieumówieni.
To była też przyjaźń faceta od teatru z facetem od sztuk wizualnych, którzy z tych swoich plemiennych perspektyw przegadywali niemal wszystko. Ostatnio skupialiśmy się na niebezpieczeństwach bezpośredniego zaangażowania kultury w bieżączkę polityczną, na zapomnianej polityczności formy czy możliwości pomyślenia eskapizmu jako rodzaju zaangażowania. Chcieliśmy coś o tym wspólnie zrobić. Nie zrobimy.
Kiedy nie rozmawialiśmy na żywo, pisaliśmy do siebie. Zazwyczaj nasza wymiana zaczynała się od tego, że ja, wściekły na jakieś zjawisko (hipokryzję, moralizatorstwo czy kolejną głupią modę w sztuce), waliłem w klawiaturę, wypluwając z siebie wiadra żółci, i od razu wysyłałem to do niego. Po godzinie, dwóch pojawiała się odpowiedź – mój tekst poddany drobiazgowej redakcji, oczyszczony z mnóstwa błędów, z rozbudowanym, erudycyjnym komentarzem Pawła, sugestiami odniesień do literatury i na czerwono podkreślonymi nieścisłościami. „No dobra, ale powiedz mi, do cholery, czy się zgadzasz?!”, pytałem. „Oczywiście, kochany, ale na razie to się po prostu do niczego nie nadaje”, mówił spokojnie Soszka. Miał rację. Często było mi potem trochę głupio, że wysłałem mu takie emocjonalne byleco. Kilka dni przed śmiercią śmiał się, że uwielbia te moje wkurwione maile, bo „budzą lepiej niż kawka”.
Paweł lubił moje zdjęcia ludzi. Zależało mu, żebym robił portrety dla „Dwutygodnika”. Starałem się wykręcić, bo od lat nie robię zleceń i zdjęć dla mediów. Soszka nalegał, więc wymyśliliśmy, że będę fotografował tylko do jednego cyklu i pod pseudonimem. I tak fotografem serii wywiadów z aktorkami i aktorami teatralnymi został Bambi Coco.
Lubię czarno-białe portrety. Zawsze dziwili mnie ludzie, którzy portrety bez koloru nieodparcie łączyli z pośmiertnym wspomnieniem. Soszka, o dziwo, również wyznawał ten magiczny stereotyp, więc Bambi prawie zawsze fotografował aktorki i aktorów w kolorze. Również kiedy zrobiłem zdjęcia Pawłowi (które pewnie ilustrują ten artykuł), przygotowałem je od razu w dwóch wersjach: w kolorze dla Soszyńskiego, a czarno-białe dla siebie. Oddałbym wiele, żeby te ostatnie nigdy się nie przydały.
Paweł był przede wszystkim moim wieloletnim przyjacielem. Pracowaliśmy razem w teatrze w duecie dramaturgicznym. Redagował wszystkie moje książki. Zresztą to nie była zwykła redakcja. Od poniedziałku przeglądam kilometry wiadomości, maili, SMS-ów. Oglądam filmiki, w których naśladował Ru Paula. Przypominam sobie, co nas bulwersowało, bawiło do łez i przerażało przez ostatnie jedenaście lat.
Nigdy nie poznałam nikogo, kto tak bardzo dbałby o słowo. Paweł cierpliwie uczył mnie wyrażać emocje w tekście. Nazywaliśmy to „rozszczelnieniem”. Opowieść o homoseksualnych ofiarach II wojny światowej była dla niego szczególnie trudna i jednocześnie kluczowa. Autentycznie przeżywał każdą biografię, pojedyncze zdjęcie, nowe świadectwo. Pamiętam, jak pierwszy raz przeczytał o tym, że w 1989 roku w Muzeum Auschwitz ktoś wyrzucił kwiaty złożone ku czci ofiar paragrafu 175. Powtarzał mi przez telefon: „Musisz to napisać! Dla mnie – dla geja z Polski”.
Od lipca 2020 roku Paweł się bał. Pisał: „Tu sytuacja bardzo eskaluje. Spalili moją tęczową flagę w nocy. Jest dziwnie, otwarta wojna”. „Tu się dzieją okropne rzeczy, bicie nie do opisania, znieważanie na ulicy”. I w końcu: „Ja już nie mogę, zwyczajnie fizycznie wszystko mnie boli”.
Po śmierci Rafała Urbackiego napisał wspomnienie, które czytam od kilku dni bezustannie. Podobnie zresztą jak inne teksty jego autorstwa, które nie zostały opublikowane. Nie jestem w stanie napisać o Pawle w czasie przeszłym, ale czuję tak jak on, gdy pisał wtedy o Rafale:
„Był jednym z najczystszych nadwrażliwców. Był gejem – dla mnie to szczególnie istotne. Myślę o sąsiadach, którym bezustannie udowadniał, że bycie gejem jest w porządku. Nie mam ochoty kreślić jego biografii, wymieniać przedstawień. Może teraz okaże się, że osiągnął bardzo wiele. Nie boję się myśleć, pisać, że być może jego dorobek jest zbyt niewielki – nasz zmysł do idealizacji po śmierci jest odbiciem własnego śmiertelnego lęku. Każdy z nas chciałby być kimś. Dla mnie był walczącym o swoje prawa gejem. Był twórcą, do którego nie mam łatwego dostępu – czasem irytującym, czasem zachwycającym. Przede wszystkim zaś – twórcą swojego życia”.
Odszedł nasz tęczowy książę. Zawsze mówił, że „pedalskiego pochodzenia”. Nigdy się z tym nie pogodzę.
Zamiast zwracać się po imieniu, zawsze mówił „kochana”, a wiadomości zaczynał od „droga”. Ten zwrot nie przestanie mi się z nim kojarzyć, podobnie jak duże kolorowe swetry, kadr z dwoma obrazami w tle, który zawsze miał na zoomowych redakcyjnych spotkaniach (od poniedziałku ciągle siedzi mi w głowie ten kadr), i papieros. Dzisiaj rano pomyślałam nawet: czy ktoś w tej redakcji jeszcze w ogóle pali papierosy? Pamiętam, jak kupował lakiery do paznokci i szminki dla uchodźczyń z ośrodka na Targówku, bo wszyscy kupują podpaski, i opowiadał, jak cieszył się, wybierając w Rossmannie kolory, jak wpuszczał do swojego mieszkania znajomego pana bezdomnego, żeby mógł się wykąpać, ale przede wszystkim – posłuchać muzyki.
Paweł Soszyński był znakomitym krytykiem, dramaturgiem, człowiekiem teatru, ale też dość radykalnym redaktorem. Zachęcał do pisania, ale nie miał problemu z tym, żeby rządzić się tekstami, jeśli na końcu miało wyjść z nich coś, o czym by powiedział, że się nada. Zamówił mój pierwszy tekst o teatrze, a kiedy napisałam mu w odpowiedzi: „Paweł, ale ja nie piszę o teatrze, za mało wiem!”, odpisał: „To zaczniesz, bo co to za wiedza?”. I dzięki niemu już jakoś poszło. Wierzył w autorki, a jego dział w „Dwutygodniku” był wyznacznikiem, na co chodzić, jeśli nie chce się utknąć w mieszczańskim teatrze środka. Zawsze w odesłanym tekście patrzyłam na liczbę znaków, aż w zeszłym tygodniu doczekałam się momentu, kiedy nie wykasował żadnego fragmentu. Trudno myśleć o tym tekście jako o ostatnim, nad którym pracowaliśmy razem. Można było posprzeczać się z nim, na przykład o Warlikowskiego, ale nigdy nie szafował autorytetem, nie zbywał innej perspektywy, mówił: „No to może o tym napisz”. Jako jeden z pierwszych, kiedy zaczęto mówić głośno o przemocy w teatrze, zadał pytanie: „Czy my, badacze, nie odpowiadamy za tę bezkarność?”. To było ważne pytanie. Bo Paweł był po prostu dobry, życzliwy, to takie analogowe dzisiaj cechy, ale Paweł też był trochę z takiego świata papierosowego dymu, małych barów, czytania Lermontowa i życzliwości dla ludzi.
Tak myślę, że Paweł wychował kilka osób, które dzięki niemu zyskały warsztat do pisania i myślenia o współczesnym teatrze. Czy będziemy mówić o sobie kiedyś, że jesteśmy ze szkoły Soszyńskiego? Ja na pewno będę mówiła o tym z dumą.
Paweł. Najlepszy przyjaciel mojej najlepszej przyjaciółki Wery. Ujmujący uśmiech. Czadowe historie. Zawsze przydarzało mu się coś niezwykłego, dziwnego, absurdalnego. Czasem można było mieć poczucie, że ściągał na siebie czarne moce, że szukał ekstremum. A jednocześnie wydawał się niezwykle delikatny, wrażliwy, niemal kruchy. Mocno odbierał bodźce, gdy wyczerpywały mu się baterie, ładował je w samotności, odcinał się; a jednocześnie był bardzo uważny i uczynny, dla przyjaciół gotowy do każdych poświęceń. Takiego znam z opowieści Wery. Kiedy jeden jedyny raz otworzył się przede mną, zobaczyłam w nim siebie: wyczulenie na hałas, nadwrażliwość, tkliwość. Różne strategie obrony albo ucieczki przed światem.
Teraz, gdy myślę o Pawle, mam w głowie tylko jedno słowo: strata. Wszystkie książki i artykuły, których już nie napisze, wszystkie spektakle, które się nie odbędą, wszystkie żarty, których nie powie. Świat, który zniknął wraz z nim. Żal, że nie poznałam go lepiej. Przedwcześnie zabrano nam jego piękny umysł, jego wrażliwość. Jesteśmy o to przeraźliwie stratni.
Ten wpis jest litanią dziękczynną dla niezwykłego człowieka.
Z zapartym tchem czytałem teksty Pawła o teatrze. Pisał o nim, patrząc i czując przenikliwie, osobiście. Unikając komunałów i prostych ocen. Paweł był widzem idealnym, mądrym, wrażliwym, czułym i czujnym. Każdy z tych tekstów był przedłużeniem przedstawienia, kolejnym jego elementem, osobistym dialogiem. Poszerzającym, nie zawężającym komunikat płynący ze sceny. Mogłem się dzięki temu rozwijać jako twórca.
Bez Pawła prawdopodobnie nikt poza Krakowem nie dowiedziałby się o naszych niszowych próbach tworzenia teatru muzycznego z muzykami Capelli Cracoviensis.
Bez Pawła nie poznałbym ludzi, którzy stali się najdroższymi przyjaciółmi.
Bez Pawła nie spędziłbym cudownie zabawnych godzin imprezowania w doborowym towarzystwie.
Paweł miał zbawienny i kojący wpływ na wszystkich, którzy mieli szczęście go bliżej poznać.
I co najbardziej niezwykłe.
Wszystko to robił niby mimochodem.
Naturalnie, spontanicznie, delikatnie i skromnie.
Ciężko mi jest wyobrazić sobie świat bez Pawła.
Pawła poznałem dzień po swoim debiucie, w teatrze w Wałbrzychu. Zrezygnował z obecności na jakiejś ważnej mainstreamowej premierze, żeby zobaczyć debiutanta na drugim końcu Polski. Zawsze taki był, nie interesowały go trendy, wielkie nazwiska, chciał odkrywać nowe języki i wspierać artystów spoza głównego nurtu. Tak też rozumiał swoją rolę w „Dwutygodniku” – chciał wspierać tych, którzy nie mieli szansy zaistnieć gdzie indziej. Wynajdował i potrafił opisać artystów, którzy bardzo szybko byli przejmowani przez innych, wielu dziś ma status gwiazd, który Pawła w ogóle nie interesował.
Bardzo szybko się zaprzyjaźniliśmy, dlatego nigdy nie napisał o mnie żadnego tekstu, był w tym szalenie etyczny i bardzo mi tym imponował. Obdarzył mnie ogromnym zaufaniem. Zalewał mnie setkami tekstów, najczęściej dramatów, ale też esejów i felietonów. Kiedy pisał „Duchologię”, byliśmy najbliżej, wciąż rozmawialiśmy o jego mamie i dzieciństwie. Pamiętam, jak na jednej z pierwszych prób opowiadał aktorom, że jako dziecko sprzedał do objazdowego wesołego miasteczka swojego chomika, żeby jeszcze kilka razy przejechać się na karuzeli. Nie zdawał sobie sprawy, że chomik miał się stać pokarmem dla węży w terrarium. Z tego, co wiem, chomik ostatecznie przeżył.
Kiedy to piszę, słyszę jego śmiech, głośny i bezczelny, i wieczne wołanie: „Myszo!”. Tylko on tak potrafił rozładowywać próby i napięcie przed premierami i na bankietach. Był niesamowicie wdzięczny, kochał uszczęśliwiać innych, kupować prezenty, często najbardziej nieoczekiwane, jak kogut policyjny w wałbrzyskim lombardzie. Ostatnim tekstem, jaki od niego dostałem, był opis naszego spektaklu „Gargantua i Pantagruel”. To, co wtedy napisał, wiele mówi o tym, jak postrzegał rzeczywistość, jak z niej drwił i jak się nią przejmował: „Rozum doprowadził nas na skraj katastrofy. A my? Śmiejemy się, żegnając ten świat na zawsze. Bujamy się jak akrobaci na stryczkach, które sobie ukręciliśmy. Myślimy, że świat to wesołe miasteczko, a szubienica to nasza karuzela”.
Pawle drogi. Będzie Ciebie tak ogromnie brakowało. Dziękuję Ci za wszystkie nasze rozmowy. Za to, ile dałeś polskiemu teatrowi, za te lata uważnej obserwacji, za szukanie tych najwłaściwszych słów, za zauważanie szczegółów, niewypowiedzianych intencji, chwil gracji, ale też niewypałów i iluzorycznych gestów. Podziwiam Twoją umiejętność proponowania nowych narracji. Dziękuję za to, że oddawałeś pole osobom, których historie jeszcze nigdy nie zostały wysłuchane. Za podejmowanie z pozoru nieatrakcyjnych czy niewygodnych tematów.
Dziękuję Ci za nasze pierwsze spotkanie, daleko stąd, na długo zanim zamieszkałam w Polsce. Byłeś jedną z pierwszych osób z polskiego świata teatralnego, które miałam szansę poznać. Myślę sobie teraz, że to ma duże znaczenie. Poznaliśmy się w Holstebro, małym miasteczku na północy Danii, gdzie ma swoją siedzibę kultowy Odin Teatret. Eugenio Barba i jego zespół zapraszają tam osoby z całego świata, żeby poprzez pracę warsztatową poznali ich teatr i metodę pracy. Przyjechałam do tej duńskiej wsi, nie znając nikogo, i poznałam fantastyczną grupę polskich kulturoznawców – a wśród nich byłeś Ty i Twoje wnikliwe, roześmiane spojrzenie. Kilka miesięcy później przeniosłam się do Polski, nie wiedząc, że ta podróż okaże się czymś więcej niż studencką przygodą. Po przyjeździe do Warszawy, w czerwcu 2004 roku, zagubiona i samotna, wiedziałam, że mogę zadzwonić do Ciebie i Zosi Dworakowskiej i umówić się z Wami na piwo. Że jest z kim porozmawiać. Po latach, kiedy powstał „Dwutygodnik”, a ja pracowałam nad różnymi spektaklami i spotykaliśmy się już na gruncie zawodowym, nigdy nie wspominaliśmy naszych duńskich czasów. Były jak egzotyczna prehistoria, która w tle żyje własnym życiem, jak cichy procesor. Wczoraj, przeglądając te wszystkie portrety, które Twoi bliscy publikowali na fb, pomyślałam o tamtych latach, spróbowałam wyłuskać z pamięci jakieś nasze dialogi, odtworzyć głupawkę w sali prób czy wspólne posiłki. Może uda mi się odnaleźć zdjęcia z tamtego pobytu. Nie było jeszcze smartfonów, nie pamiętam, czy miałam ze sobą aparat.
Chodziły za nim słowa. Miał taki moment, kiedy mówił na ludzi „prosiaczki”. Weszło mi to zwierzę do krwiobiegu. Ten „prosiaczek” zawsze mi się będzie z Pawłem kojarzył. Przez chwilę rozważał, że może by sobie wytatuował tego prosiaczka na ręce.
Dowiedziałem się na festiwalu w Gdyni, chwilę po tym, jak wszedłem do hotelu, jak się dowiedziałem, nie mogłem przestać mówić jednego słowa: „masakra”. Trochę jakby skończyło się dzieciństwo, już na dobre. Jasne, był zajebistym pisarzem, na którym ludzie się za bardzo nie poznali, był zajebistym krytykiem, tu może poznali się trochę bardziej. Ale ja nie o tym.
Chodzą za mną obrazy, sytuacje. Hala sportowa na Solcu, gdzie grałem z Pawłem i Mikiem w badmintona. Śmiechy-chichy o męskiej szatni i pretensje w kierunku administratora obiektu, że za nisko zawiesił siatkę, na co pan nam odpowiedział, pamiętam jak dziś, że godzinę temu na tym boisku trenowała kadra narodowa i że on oczywiście może nam podnieść tę siatkę, ale ta siatka na pewno jest na dobrej wysokości. Dziwny lokal za Teatrem Powszechnym, gdzie paliliśmy sziszę i wypełnialiśmy ankietę na temat tego, kiedy przerzucimy się na elektroniczne papierosy. Spotkanie z dyrektorem na Wałbrzyskiej, który stojąc przed drewnianym stołem, mówił, że zarządzanie ludźmi podobne jest do turlania kuli po stole z taką siłą, żeby kula dotarła do krawędzi, ale z niej nie spadła. Porażeni tą wizją padliśmy na kolana, a potem na czworakach, między nogami stojących ludzi, uciekliśmy na zewnątrz.
Na zewnątrz, na dwór, na papierosa, po każdej godzinie spotkania redakcyjnego Paweł mówił, że musi na papierosa, ja nie musiałem, ale zawsze chodziłem z nim. Tam nadrabialiśmy plotki, historie, plany, sądy (najlepsi pisarze to ci na „b”: Jane Bowles i Roberto Bolaño; Sosz był bebechorealistą).
Ostatnio coraz częściej wspominaliśmy początki „Dwutygodnika”, kombatanckie historie. Tomka, pierwszego naczelnego, obwieszczającego, po tym jak spóźniliśmy się pięć minut na zebranie: odchodzę! Chwilę później wyciągnął skądś gitarę, założył białą brodę, czapkę Świętego Mikołaja i zaczął śpiewać radzieckie piosenki. Ślub znajomej z redakcji, w trakcie którego Paweł zrobił konkurs na to, który facet ma najładniejsze łydki. Wyjazd redakcyjny do Sopotu, gdzie robiliśmy rozmowę o latach 90., na którą nikt nie przyszedł, po której był koncert, na którym Dariusz „Brzóska” Brzóskiewicz śpiewał: „wakacje, wakacje”. Hotel, w którym mieszkaliśmy i który nazywał się Lalala, nie mogliśmy się doczekać, aż wsiądziemy do taksówki zawiani i rzucimy tylko do kierowcy jego nazwę, a on nas wysadzi dokładnie tam, gdzie mamy nocleg.
Przed tym koncertem siedzieliśmy w trójkę z Pawłem i Zosią na plaży, wcześniej zjedliśmy jakiegoś węgorza. Padał deszcz, siedzieliśmy pod daszkiem z kurtek, piliśmy alkohol, Paweł w pewnym momencie się zebrał i powiedział: „Idę do domu”. Robił tak zawsze, był taki moment, że chciał do domu. Widzę go. Mówi, że musi iść, ale nie bardzo ma gdzie. Przed nim jest morze, za nim noc. Posiedzieliśmy jeszcze kilka minut, potem razem zamówiliśmy taksówkę.
Z Pawłem to głównie spotkania redakcyjne, mejle, i momenty styków.
Nad morzem mieliśmy spotkać się całą redakcją. Jechaliśmy autem z moim chłopakiem i Paweł zabrał się z nami. W 2014, folder nie kłamie. Zaproponowaliśmy, żeby po drodze zatrzymywać się w małych lokalnych muzeach, po których wyposzczeni kustosze z ekscytacją oprowadzają nielicznych gości. Uwielbiamy, a Paweł na to – bardzo chętnie.
Najpierw było Muzeum Małego Miasta w Bieżuniu. Przeczytaliśmy, że będzie kultura materialna, mieszkanie prowincjonalnego lekarza z przełomu XIX i XX wieku, z gabinetem lekarskim. Snuliśmy się, energiczna i gościnna przewodniczka opowiadała, szliśmy za nią. Paweł mnie jakoś wówczas onieśmielał, a gabinet był świetny z tymi swoimi brzęczącymi szklano-metalowymi przyrządami. Michał kupił książkę o bieżuńskich Żydach. Było tego więcej, ale nie pamiętam teraz. Wyszliśmy z tej starej chałupy prosto na rynek. Rączka wędruje do kieszeni. Byłam wtedy w swojej pierwszej w ogóle ciąży i, Chryste, jak mi te jego papierochy śmierdziały.
Wsiedliśmy do auta i jechaliśmy dalej na północ. Już bliżej bryzy – kolejny przystanek: Żuławski Park Historyczny w Nowym Dworze Gdańskim. Weszliśmy na „strych pełen osobliwości”. Rzeczywiście, wszelkie starocie, jakie można po chałupach wiejskich poznajdywać, separatory śmietany, stare radioodbiorniki, maszynki do prażenia zboża. Pani manekin w historycznym ubraniu i peruce? Tu już dostaliśmy głupawki. Wyjęłam aparat, Paweł ściągnął perukę, założył sobie na głowę i zapozował do zdjęcia, a fotografowanym być nie znosił. Strasznie się wściekał, jak wyciągałam aparat, nawet tak niewinny jak analogowy, co się tak od razu nie udostępni. Patrzę sobie na to zdjęcie teraz, Pawła w tej peruce, tak w sumie nieśmiało spogląda.
To była dobra podróż. Na wyjeździe wygadałam się redakcji o ciąży, bo już było tylko tydzień do końca trzeciego miesiąca i zaraz badania, które przecież mają tylko potwierdzić, że wszystko jest okej. Wróciłam do domu, okazało się, że ciąża martwa i trzeba do szpitala. Czarna rozpacz. Mejl do redakcji. Dobre słowa i zdjęcie. Paweł wygrzebał gdzieś tę smutną dziewczynkę opierającą się o akwarium ze smutnym hipopotamem. Styk. Ukojenie. Dziękuję, Paweł, za to zdjęcie z 16 lipca 2014, dziękuję, Soszka.
Paweł, kochany… Nie wierzę, że to już. Nie będzie już kolacyjek z fikuśną zastawą i tymi maleńkimi widelczykami? Twoich czułostek, słodkiego poszczekiwania, szczególnie kiedy miałeś na sobie tę koszulkę z głową wilka? Już mi nie podpowiesz, w niczym nie upewnisz ani nie wybijesz z głowy głupiego pomysłu? Kiedy widzieliśmy się ostatnio, znów wspominałeś „SadęYakko”. Twoją Sadulkę. Porównywałeś ją do swojego coming outu…
Brak mi słów, żeby opisać to, ile Ci zawdzięczam. Uwierzyłeś we mnie, użyczyłeś swojego genialnego umysłu, poczucia humoru i wrażliwości, bez Ciebie byłabym teraz w zupełnie innym miejscu. Słucham Twojego głosu nagranego na kasetę magnetofonową, przypominają mi się głupie dowcipy, których w końcu nie użyliśmy, ale jeszcze parę dni temu nadal nas bawiły. Ośmieszanie Rolanda Barthes’a. Doskonale rozumiałeś mój brak wiary w siebie, w końcu oboje się z tym zmagaliśmy. I doskonale wiedziałeś, jak na co dzień pomagać mi z nim walczyć. Próbowałam robić to samo dla Ciebie, ale umówmy się – gdzie Rzym, a gdzie Krym. Twoje słowa działały. I może tyle dobrego, że mogą działać nadal.
Paweł, nawet nie wiesz, jaki to był zaszczyt móc się z Tobą przyjaźnić. Może ten świat na Ciebie nie zasługiwał, ale trudno będzie nauczyć się go na nowo, bez Ciebie.
Pa, myszko kochana, śpij dobrze.
Ile książek ukradliśmy z antykwariatów pod Merkurym.
Ile fajek wypaliliśmy pod Weną.
Ile emocji było, gdy siedzieliśmy na Kościelcu, słuchając Kościelca.
Ile wigilijnych kulek z karpia mojej mamy zjadłeś.
Ile piwa wypiliśmy w naszej niezwykłej paczce przyjaciół.
Ile słów przekręciliśmy specjalnie i dla zabawy.
Ile śmialiśmy się do rozpuku, dociskali żarty – o mateczko!
Ile razy Keitha Jarretta koncertu z Köln słuchaliśmy na walkmanie po jednej słuchawce.
Ile tych samych koszul mama Ci kupiła pod Halą Marymoncką.
Ile groszku zielonego i majonezu wyniosłeś od rodziców, ratując mnie przed studenckim głodem.
Ile u Dunia wieczorów spędziliśmy z płytami i karaluchami.
Ile było pomysłów na to, co robią SMS-y, kiedy masz wyłączony telefon.
Ile miłości niewypowiedzianych omówiliśmy.
Ile dup obrobiliśmy – o stareńki!
Ile na moim pianinie bębniliśmy.
Ile zazdrości ukryliśmy.
Ilu tych samych chłopaków kochaliśmy.
Ile w Szuminie czasu spędziliśmy.
Ile razy byłeś moim bratem, najczulszym…
Tyle łez nie wystarczy, żeby zmyć ten żal, który mam do świata, że Cię nie ma.
A jednak miałam ogromne szczęście w życiu, że spotkaliśmy się wtedy.
Tymczasem, Soszka!
Najpierw Paweł był dla mnie starszym kolegą z seminarium Leszka Kolankiewicza na warszawskim Ikapie: błyskotliwym doktorantem o zawadiackim uśmiechu, z którego zdaniem liczyłam się bardzo, chociaż właściwie się nie znaliśmy. Później, już w innym dla nas obojga życiu, był Pawłem z „Dwutygodnika” i dobrym kolegą z teatralnych okolic. Kolegą, którego pamiętać będę przez jego wspaniałą, silną obecność: zamaszysty gest, zamaszysty śmiech. W poniedziałek, kiedy dotarła do mnie informacja o jego śmierci, byłam zdziwiona, że w przelatujących przez głowę pamięciowych migawkach pamiętam go tak witalnie i zabawnie. Od poniedziałku jest ze mną Paweł ryczący śmiechem na korytarzu Komuny Warszawa, Paweł na próbach „Rodos”, tłumaczący, że może na razie tekstu jest za dużo, ale „łatwiej kijek pocienkować niż go potem pogrubasić”, Paweł perorujący, że polski teatr wreszcie się „rozsatyrzył” po latach dram. Od poniedziałku przelatują mi przez głowę frazy z jego niesamowitych tekstów. Które to były dla mnie prawdziwym zjawiskiem. Paweł, pisarz, prozaik, dramaturg, nigdy nie zadowalał się pisaniem o teatrze tak po prostu – szukał języka, który pracował blisko dzieła, pozwalał wyjść ze schematów, wygodnych pozycji, jakie przygotowaliśmy dla siebie jako twórczynie i odbiorcy. Myślę, że dzięki jego pisaniu otworzyłam się na poważną zmianę w teatralnym myśleniu. Raczej mu tego nie powiedziałam, mogę chociaż napisać teraz. I wrzucić cytat z jednego z najlepszych opisów spektakli ever, opisu „Piosenek miłości i śmierci” Cezarego Tomaszewskiego. Paweł pisał tak: „Nad wszystkim unosi się szelmowski uśmiech, lekki rausz, który zamiast otumaniać, pozwala spojrzeć na świat z ukosa i na nowo ulec fascynacji, znów poczuć nurt życia. Spokojnie, ella, ella – w tych czterech literach może kryć się tajemnica miłości i śmierci, może w to eteryczne drganie trafiają «wszyscy nasi drodzy zakopani»? Czemu nie? Takie być może błogosławieństwo, no i nic doprawdy nie szkodzi. Bardzo to szczere”. Ella, ella, Paweł.
Paweł, nie odpisujesz od kilku dni. A zawsze szybko rozwiązywałeś sprawy, decydowałeś jednym zdaniem, o każdej porze. Dziwne milczenie. Tego redaktor piszącym nie robi. Mam do oddania pilny tekst. Kto zredaguje? Kto skróci i da lepszy tytuł? Dedlajn na wczoraj!
Ale to ma być tekst o Tobie… Jest smutno, pusto i głupio. Była umowa, że jako pesymista nie piszę w zachwycie, tylko przez negację. Czego nie widać – mówi nam, jak jest. A mimowolne wycieczki melancholijne i prywatę kasujesz Ty. No to będziesz miał tu dużo roboty.
Post Witka, cały artykuł. Najpierw myśl: chyba za mocno poszedł w teatr, to nie może być prawda, na dole jest sprostowanie, ktoś tam do mnie pomacha małym druczkiem i wyjaśni, że to czarny humor. Czytam drugi raz, trzeci… Bezmyślnie wracam na Messenger i scrolluję tysiące wiadomości z ostatnich kilkunastu lat. Wybucham co chwilę śmiechem – jedna Twoja obserwacja załatwiała cały portret psychologiczny. Przeglądam maile i widzę żarty o wzruszeniu po spektaklu: „chryste, mi się zeszkliły jak kryształowe wazony!!!”. Rozmawiam ze znajomymi o Twoim odejściu i widzę w ich oczach popękane kryształy z Huty Irena. Widzę wiadomość o starym artyście: „przecież nie napiszę o nim w tonie funeralnym, wręcz przeciwnie”. Wręcz przeciwnie!
Chcę zapamiętać Pawła Szoszyńskiego jako świetnego redaktora, który inspiruje i daje dużo wolności, ale potrafi też sporo skreślić, żeby nie było za fajnie. Chcę pamiętać pisarza i dramaturga wyczulonego na nieświadomy kicz (kiedy koń nie wie, że jeździ konno) i nudne oczywistości dziadocenu. Uśmiechniętego krytyka, który kocha teatr, choć ten często nie odwzajemnia jego uczucia. Wyrozumiałego kolegę, który rozmawia o wszystkim z ironią i swoje wie, ale w momencie niepewności napisze z pytaniem: „drogi, ok ten mój tekst, czy już pojechałem i oderwałem się od rzeczywistości?”.
Uciekłeś nam do innej czasoprzestrzeni. Ale tutaj, podczas pracy, pisania, oglądania i tworzenia, i tak będziemy słyszeć Twój krytyczny głos, i bardzo się z nim liczyć.
Są takie informacje, których nie przyjmuje się do wiadomości, i taką informacją jest dla mnie śmierć Pawła Soszyńskiego. Szczerze mówiąc, nadal wszystko buntuje się we mnie przeciw temu faktowi, bo takie rzeczy nie powinny się wydarzać ot tak, w zimnym wrześniu 2021 roku. Może kiedyś, pod datą 2068, w odległej przyszłości. Tak, żebyśmy mieli jeszcze czas na te wszystkie wspaniałe spektakle, teksty, zachwyty, krajobrazy, ludzi. Na życie.
Ale tak już nie będzie.
Paweł Soszyński przydarzył się w moim życiu późno, albo raczej wtedy, kiedy panował w nim zmierzch. Każdy ma w życiu taki czas, wcześniej czy później. Spodobały mu się moje teksty o teatrze i zaprosił mnie do współpracy z „Dwutygodnikiem”. Z perspektywy muszę powiedzieć, że był to jeden z najjaśniejszych prezentów od losu.
Był wspaniałym redaktorem (choć tak bardzo nie chcę napisać „był”), a piszę to z całą świadomością i pewnością, bo wiem, czym jest praca z tekstem. Redaktorem nieprawdopodobnie cierpliwym, wyrozumiałym, uważnym, mądrym. Otwartym na autora, widzącym mielizny i zalety. Miał absolutny słuch i chirurgiczne umiejętności cięcia w tekście. Ale był to chirurg w dobrym humorze, bo jego salę operacyjną stanowił teatr. A w teatrze nie szedł za modą, nie uprawiał autokreacji, wiedział, że awangarda istnieje, bo wcześniej ktoś stworzył klasykę. Nie macie pojęcia, jak potrafił zasugerować, dlaczego warto obejrzeć inny spektakl niż proponowany i jak jednym zdaniem opisywał potencjalną katastrofę teatralną. I jak umiał chwalić.
Był też dramaturgiem i nikt mnie nie przekona, że to łatwe przenieść na scenę choćby taki tekst jak „Duchologia polska” Olgi Drendy. Polski teatr nie do końca wykorzystał tę jego umiejętność, to wielka szkoda.
Pięknie się zbiegło (nieprzypadkowo, jak sądzę), że opublikował w „Dialogu” swój queerowy dramat „Teo”, na kanwie historii miłości żołnierza Wehrmachtu i Polaka, więźnia obozu koncentracyjnego, praktycznie w tym samym czasie redagując książkę Joanny Ostrowskiej „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej”, która leży teraz obok mnie. Na festiwal literacki o kontekstach pamięci w Łodzi mogę zaprosić już tylko połowę tego duetu. Nie squeerujemy polskiego teatru… Paweł nie przeczyta już ostatniej zamówionej u mnie recenzji teatralnej…
Jest taki tekst Rowlanda S. Howarda (kto chce, ten znajdzie i posłucha):
I'm soaring through outer space
There is no better place
to be
Mam nadzieję, że w Twojej przestrzeni kosmicznej pokazują doskonałe spektakle, a widownia jest pełna.
Dziękuję, że mogłam Cię spotkać na swojej drodze i pisać dla Ciebie, Pawle.
Nie masz pojęcia, jak żałuję, że nie dostaliśmy więcej czasu.
Nie wiem właściwie, o czym napisać.
O tym, że był takim typem, któremu bez żadnych obaw mogłem pokazać, co teraz robię, bo wiedziałem, że powie coś szczerego, chociaż niekoniecznie miłego?
O tym, jak chwilę przed pandemią poszliśmy na piwo do Ramony, na pustych naklejkach pisaliśmy słowo KUTASY i okleiliśmy nimi wszystkie prezerwatywy w wielkim słoju na pierwszym piętrze?
O tym, jak po pierwszej fali poszliśmy do Miejsca i na takich samych naklejkach pisaliśmy różne hasła, on pisał „GEJE DO DOMU”, żeby jeden gej był w każdym polskim domu, żeby się ludzie przyzwyczajali?
O tym, jak mówił: „To nieważne, że masz HIV, ważne, że jesteś zdrowy”?
O tym, jak opowiadał, że „jego” uchodźczynie wystąpiły w jakimś spektaklu w chustach, które dla nich wybierał, i był wtedy bardzo szczęśliwy?
O tym, że wysyłał SMS-y i dzwonił zamiast pisać na Messengerze?
O tym, jak pokazywał mi zdjęcia pustych włoskich zabytków i mówił: „Zobacz, przed tym grobem nikogo nie było”?
O tym, że w pewnym momencie wstawał od stolika i jechał spać, i nie było dyskusji?
O tym, że „kiedyś ci opowiem”, ale nie będzie już tego „kiedyś”?
O tym, że był bardzo szczery, cholernie uczciwy i trochę się bał, że kogoś urazi, a potem o tym zapomni albo nie zauważy?
O tym, że na działce nie miał zasięgu i oddzwaniał, dopiero jak wrócił do Warszawy?
O tym, że Mrozek napisał, że był człowiekiem instytucją i że nie ma już tej instytucji?
O tym, że nadal mam te naklejki z jego hasłami i że miał ładny charakter pisma?
Pogrzeb Pawła Soszyńskiego odbędzie się we wtorek, 28 września na Cmentarzu Bródnowskim. Pożegnanie rozpocznie się spotkaniem o godz. 11.00 przy bramie od ul. Wincentego (brama między budkami z kwiatami), po którym nastąpi odprowadzenie urny do grobu.
Roland Borchers
historyk
Paweł Soszyński – dla wielu Soszka, dla mnie jednak zawsze Paweł, bo nigdy nie przywykłem do takich pieszczotliwych polskich zdrobnień. Poznałem Pawła 15 lat temu, tuż po tym, jak przyjechałem z Berlina do Warszawy, był jednym z pierwszych kolegów w tym obcym kraju. Zrezygnował wtedy akurat z pisania doktoratu – bardzo mądry pomysł, bo mnie to później zajęło z 12 lat. Początkowo spotykaliśmy się w pawilonach na tyłach Nowego Światu – pewnie z kilkadziesiąt razy, potem też w wielu innych miejscach, które dzięki niemu poznałem. Próbowałem mu przybliżyć niemiecką kulturę, niemieckie podejście do polityki i historii. Nie było to trudne, bo był wyjątkowo otwartym człowiekiem, cała martyrologia była mu całkowicie obca. Dla mnie był zawsze przedstawicielem zupełnie innej Polski niż ta, jaką widzę w mediach, bardzo zachodniej, nowoczesnej. Uznawał przeszłość za przeszłość, interesował się bardziej resztą świata niż wąską Polską. Przez wiele lat namawiał mnie do wizyty w Brazylii, a teraz bardzo żałuję, że nie dałem się namówić. Jak z nim rozmawiałem, nie czułem żadnej bariery kulturowej czy narodowej, co rzadko mi się zdarzało w Polsce. Byliśmy razem w Berlinie, pokazałem mu swój świat, który częściowo odnalazłem później w „Osobach”.
Widziałem go w kwietniu tego roku – przez pandemię nie bywam już tak często w Warszawie. Spotkaliśmy się u niego w domu, bo był tam uwięziony przez złamaną kostkę. Wieczór był mega ciekawy, jak wszystkie nasze spotkania, cudowna rozmowa. Nigdy w życiu bym nie wpadł na pomysł, że widzimy się po raz ostatni. Jak można w takim wieku umierać?
Jedyna rzecz w tym tragicznym scenariuszu, która pasuje do niego: nie pożegnał się. Zniknął nagle ze sceny, nie robiąc furory.
Anka Herbut
dramaturżka, recenzentka, krytyczka
Paweł zaczynał wiadomości od słów „droga” albo „kochana”. A potem albo pytał, kiedy się widzimy, albo kiedy będzie tekst. Dobrze znał i przewidywał dynamikę mojego pisania – w końcu pracowaliśmy razem tyle lat. O materiały, w których wyczuwał potencjał na coś ważnego albo odświeżającego, potrafił walczyć bardzo długo. Inna sprawa, że później wykasowywał z nich akapity, przemontowywał strukturę, zmieniał tytuły. Denerwowało mnie to, ale potem okazywało się, że znowu miał rację. Z Pawłem jako redaktorem czułam się bardzo bezpiecznie – wiedziałam, że jak zaaplikuję do tekstu jakąś sztampę albo suchar, to je natychmiast wytropi. Uwielbiam jego teksty.
Z puli rzeczy niemożliwych: nie raz marzyłam, żeby się osiedlić w jego głowie, przejrzeć, o co chodzi w tym jego intymnym kontakcie ze słowami, w uwrażliwianiu na materię języka, skąd ta jego przenikliwość, kiedy mówi albo pisze o teatrze. Bardzo zależało mi na tym, żeby oglądał rzeczy, które robię, i mówił, co myśli. Był przezdolny i potwornie inteligentny. I wcale się z tymi przymiotami nie obnosił, a mógłby. Ale miał zbyt duży szacunek i słabość do ludzi. Męczyły go za to koniunkturalne i upraszczające rzeczywistość rozwiązania w sztuce. Wkurzał się na niesprawiedliwość i nielojalność. Bardzo liczyłam się z jego zdaniem. Często zastanawiałam się, co by powiedział o jakimś tekście czy spektaklu. Ostatni raz w zeszłą sobotę.
Teraz pęka mi serce. I to jest pierwszy tekst, którego Paweł mi nie zredaguje. Więc pojawiają się w nim rzeczy takie jak ta. Jak urodziłam dziecko i miałam fomo, Paweł zabrał mnie z synkiem do Amatorskiej, którą bardzo poważał. Żebym zaznała trochę życia. Przypomniałam sobie to dzisiaj, kiedy przechodziłam Nowym Światem i zobaczyłam, że Amatorskiej nie ma tam, gdzie wtedy była. Przez chwilę myślałam, że już jej w ogóle nie ma. Ale okazuje się, że jest. Gdzie indziej, ale jest.