„Akademia pana Kleksa” nie ma szczęścia do adaptacji. Jedna z najmroczniejszych, a przy tym jedna z najtrudniejszych polskich baśni doczekała się wprawdzie wielu interpretacji, w filmie i teatrze, tudzież nawiązań w literaturze, ale wszystkie były w najlepszym razie tylko matowym odbiciem oryginału. Nieokiełznana wyobraźnia Jana Brzechwy i jego szkatułkowa opowieść stawiają opór, wymykają się, ulegają zazwyczaj redukcji do bajki o cudownej szkole i jej niezwykłym nauczycielu. Tak jakby „Akademia”, skądinąd przez lata maglowana w szkole jako lektura i skutecznie obrzydzana pokoleniom uczniów, miała tylko jedno, jasne oblicze.
Musicalowa ekranizacja Krzysztofa Gradowskiego z 1983 roku, dzisiaj interesująca głównie jako zabytek po zgrzebnej epoce późnego PRL i jej wyobrażeniach o filmie fantasy, utrwaliła emploi Pana Kleksa jako dobrotliwego, jowialnego czarodzieja. Duża w tym zasługa Piotra Fronczewskiego. Cóż, wybitny aktor zagrał nie tyle powieściowego Kleksa, ile wizerunek stworzony przez Jana Marcina Szancera – towarzyszący tekstowi Brzechwy od pierwszego wydania z 1946 roku i związany z nim na dobre i na złe. Powiedzmy bez ogródek, w pamięci zbiorowej film, superprodukcja z ponurych lat osiemdziesiątych, zdominował powieść, jak wcześniej zdominowały ją Szancerowskie kartony. Tyle że Szancer, tworząc autonomiczne dzieło sztuki, nie upupił „Akademii”. Gradowski, przeplótłszy narrację piosenkami według wierszy Brzechwy i postawiwszy na cukierkową grę i scenografię, uczynił to z nawiązką i skutecznie. Pokolenie dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków pamięta zazwyczaj film, nie książkę. Gdy w 2019 roku zamieściłem na łamach „Dwutygodnika” szkic o powieści Brzechwy, redakcja zilustrowała go fotosami z filmu, choć nie napisałem o nim ani słowa; również czytelnicy chętniej odwoływali się do adaptacji Gradowskiego niż do oryginału, czytanego kiedyś, w odległym dzieciństwie albo nieczytanego w ogóle.
Czy tak będzie i teraz? Chciałoby się (popuśćmy wodze fantazji), żeby „Akademię pana Kleksa” przenieśli na ekran Wojciech Jerzy Has, bracia Quay, Jan Švankmajer (skądinąd twórcy nowej ekranizacji oddali mu dyskretnie hołd w scenie z Alicją i białym królikiem), a niechby Werner Herzog albo Tim Burton. Tymczasem po „Akademię” sięgnął przedsiębiorca i producent telewizyjny, specjalista od mieszanych sztuk walki. Jest jak jest. Mamy kolejną próbę zmierzenia się z niepokojącą wyobraźnią Brzechwy, tym razem w epoce kultury hipermasowej, seriali, gier komputerowych i napierającej zewsząd rzeczywistości wirtualnej. Atrakcyjną wizualnie i intuicyjnie jakoś zgodną z uśrednionymi oczekiwaniami masowego widza z klasy średniej, który zwykł relaksować się przy co lżejszych produkcjach Netflixa, a w weekendy zabierać dzieci na kino familijne. Stąd bezpieczna, na szczęście nienachalnie komercyjna letniość nowej „Akademii”, oczyszczonej z tego, co w powieści najmroczniejsze i niepokojące. Jednak film Macieja Kawulskiego, wbrew najczarniejszym obawom i pomstowaniu części krytyki, bynajmniej nie jest ugrzecznioną popową chałą. Stawia trudne pytania i udziela niekoniecznie jednoznacznych, płaskich odpowiedzi.
Dystrybutorzy filmu podkreślają, że chodzi o „uwspółcześnioną wersję klasycznej bajki Brzechwy, przemawiającą swoją treścią i formą do najmłodszych, ale i wchodzącą w dialog ze starszymi”. Poniekąd to prawda. Nostalgikom z pokolenia rodziców podarowano liczne nawiązania do poprzedniej ekranizacji, przede wszystkim covery piosenek, na czele z hitem „Witajcie w naszej bajce”. Idzie o ukłon wobec Gradowskiego, nieumiejętność wyzwolenia się spod wpływu czy sprytny chwyt marketingowy – trudno przesądzać. Dość, że melanż starego z nowym świetnie wpisuje się w kulturę remiksu, pastiszu i nawiązania, a „Akademia” (ta oryginalna) z niej wyrasta.
Brzechwa również garściami czerpał z kultury, także masowej (opowieść grozy, niemiecki ekspresjonizm filmowy), sięgał po toposy obecne w literaturze od dziesiątków i setek lat (szkoła z internatem, sztuczny człowiek, opowieść w opowieści) i grał konwencjami. Co zatem jest nowe, czy raczej uwspółcześnione? Przede wszystkim cytaty ze świata sztuk wizualnych i filmów z ostatnich trzech–czterech dekad. Nowa Akademia nie przypadkiem przypomina Hogwart, a Kleks – kiedy naucza o Mocy – Obi Wan Kenobiego. Magiczny pierścień z miejsca kojarzy się z sagą Tolkiena; pejzaże i niektóre szerokie plany – z „Grą o tron”; pustynne, zagrażające cywilizacji Wilkusy – z „Diuną”. Ciekawszy, i bardziej niepokojący, jest pomysł, że Akademia stanowi przeciwieństwo „realu”. Wprawdzie termin „świat wirtualny” w filmie się nie pojawia, trudno jednak w tym kontekście nie pomyśleć o „Kongresie futurologicznym” Ariego Folmana według prozy Lema (przyjemny, psychodeliczny różowy pejzaż i las usiany halucynogennymi grzybami).
Ale powiedzmy coś o treści. Nim nowa „Akademia” trafiła na ekrany, wśród ortodoksyjnych wielbicieli książki rozległ się szmer oburzenia, że cudowną placówkę przerobiono na szkołę koedukacyjną – ot, jeszcze jeden przejaw „terroru politycznej poprawności” i bezsensownego uwspółcześniania. Tak, to prawda, w oryginale (i w ekranizacji Gradowskiego) w Akademii pana Kleksa uczyli się tylko chłopcy. Ale wbrew lamentom taka zmiana tej baśni nijak nie szkodzi, ani na poziomie fabuły, ani przesłania. Zaszły w Akademii gruntowniejsze zmiany niż ta, że Adaś Niezgódka stał się Adą Niezgódką (skądinąd wnuczką tamtego bohatera). Otóż Akademia w wizji Brzechwy nie była – o czym chętnie się zapomina – ekskluzywną szkołą z internatem, ale zakładem dla trudnej młodzieży. W epoce, gdy trudnej młodzieży nie ma, jest za to młodzież z problemami, nieprzystosowana do życia, niesformatowana i na różne sposoby odklejona od rzeczywistości, niezbędne stało się przesunięcie akcentów z kolektywizmu na rozwój osobisty. Rzecz jasna, z całym dobrodziejstwem inwentarza: jeżeli Kleks Fronczewskiego był dobrotliwym czarodziejem, Kleks Tomasza Kota, mimo że zachował Szancerowską powierzchowność, wciąż nosi brodę, zielony surdut i staroświecką kamizelkę, jest po trosze zblazowanym, rozchichotanym konferansjerem, po trosze cwanym trenerem mindfulnessu.
Nie czynię z tego jednoznacznego zarzutu. Przemiana Kleksa jest znakiem czasu i trudno ją ignorować. Ma jednak swoje konsekwencje. Po stronie niewątpliwych plusów zapisałbym afirmację różnorodności, nie tylko płciowej. W wersji Kawulskiego Akademia staje się szkołą dzieci z całego świata. Do placówki Kleksa sprowadza je (podług jakiego klucza? – to nie jest jasne) szpak Mateusz. Mateusz, człowiek zaklęty w ptaka, odgrywający w powieści rolę pedla i kronikarza, staje się emisariuszem i obrońcą freaków. Pomysł niezły, wykonanie gorsze, bo pełne stereotypów. O ile Ada Niezgódka, Polka z Nowego Jorku, jest zwyczajną nastolatką w ogrodniczkach i z wielkim smartfonem, to jej ukraińska rówieśnica mieszka na wsi i nosi haftowaną koszulę jak z ludowego malarstwa na szkle, mały Japończyk wywija samurajskim mieczem, Brazylijka pracuje w knajpie i marzy o karierze królowej karnawału. Takie kiksy mimo wszystko nie unieważniają przesłania. A jest ono takie: w cudownej szkole różnice kulturowe znikają, starczy odkryć i uwierzyć w siebie.
Tak, niewątpliwie te wątki są obecne w oryginalnej powieści. Czym innym zajmuje się pan Kleks jak nie otwieraniem głów i nalewaniem do nich oleju, co przełożone na współczesny język znaczy: pomaga odnaleźć własną drogę. „Nie mów ale, lecz więc” – naucza Kleks filmowy, metodycznie wykorzeniając z podopiecznych drążący ich syndrom impostora. Cóż, trudno się nie zgodzić, lepsza afirmacja samookreślenia niż kolektywistyczna internatowa dyscyplina. Tym bardziej że Kleks – tu uprzedźmy zarzuty konserwatystów zgorszonych permisywizmem współczesnej cywilizacji i śnieżynkową kondycją dzisiejszej młodzieży – bynajmniej nie zaleca egoizmu, a przeciwnie, wychylenie ku innemu. „Jak być sobą? Ten wspaniały moment, kiedy znika ja. Co bym czuł, gdybym był tobą?” Oto sztuka harmonii i empatii w pigułce. Prawdziwej, a nie sztucznej jak obiad z kolorowych szkiełek. Zrób miejsce dla drugiego człowieka. Nie jest to, powiedzmy sobie szczerze, zła zasada wychowawcza.
Co zatem jest nie tak? Czy raczej: co dałoby się zapisać po stronie minusów? Ująłbym to jednym zdaniem: bezradność Kleksa w godzinie kryzysu. Jak już było powiedziane, z nowej adaptacji starannie wyrugowano najbardziej niepokojące elementy oryginalnej baśni: czytelne aluzje do wojennej katastrofy (opowieść szpaka Mateusza o zagładzie jego ludu) oraz wątek androida niszczącego Akademię (przynajmniej w tej części, realizatorzy zapowiadają ciąg dalszy). Nie znaczy to, że film wolny jest od przemocy. Nie zdradzając fabuły, powiedzmy tylko, że Akademia – i w ogóle świat baśni, stanowiący, jak w oryginale, coś w rodzaju wolnej konfederacji bajek – stanęła wobec groźby zagłady ze strony plemienia Wilkusów. Ci przychodzą z zewnątrz, napierając zewsząd, powodowani zemstą, mając przed sobą jeden cel: zniszczyć arkadię. Barbarzyńcy są brutalni, mówią w niezrozumiałym narzeczu (które brzmi jak arabski, jeszcze jeden stereotyp), polegają na pomocy „zasymilowanych” uczniów, których chętnie określilibyśmy mianem „piątej kolumny” (co również o stereotyp się ociera). Przede wszystkim są obcy. A my wobec nich – bezradni. Oczywiście najbezradniejszy jest Kleks.
„Akademia pana Kleksa”, reż. Maciej Kawulski. Polska 2023, w kinach od 5 stycznia 2024Jak pamiętają czytelnicy powieści Brzechwy, proces dorastania uczniów jest ściśle powiązany z degradacją Kleksa i rozpadem Akademii. Innymi słowy, zniknięcie Kleksa jest niezbędnym warunkiem osiągnięcia dojrzałości. Jest to o tyle nietrudne, że pod wpływem okoliczności zewnętrznych pan i władca szkoły traci swe czarodziejskie umiejętności w zastraszającym tempie. W uładzonej filmowej wersji Kawulskiego Kleks intelektualnej i fizycznej degradacji nie ulega. Nie musi. Jest słaby od początku – słabością złotoustego kołcza postawionego wobec realnego zagrożenia. Nie ma przy tym znaczenia, że jego przeciwniczka, mroczna przywódczyni Wilkusów, królowa Ciemnej Strony (Danuta Stenka), jest do bólu sztampowa, a jej odziani w skórzane mundury podwładni – tyleż wizualnie ograni, co śmieszni. Kleks w chwili próby jest żałosny. Oryginalny Kleks, zdemenciały staruszek niewiele większy od polnej myszy, budził współczucie, niekiedy irytację. Ale żałosny nie był nigdy. Kleks jako marszałek dziecięcego senatu w Akademii otoczonej przez terrorystów, profesor demokrata – słaby jest słabością sytej arkadii, która zamyka oczy na to, co poza nią. To znów nie wada filmu, już raczej współczesnych panów Kleksów.
Czy znaczy to, że Kleks miałby zostać silnym człowiekiem na trudne czasy? Nie, jego rola (tak, tak…) już przeminęła. Dalszy ciąg bajki napiszą dzieci. Nie, nie idzie o pajdokrację. Przy wszystkich swoich płyciznach Kawulski tego nie sugeruje. Już raczej proponuje nowe otwarcie spod znaku resetu win i przerwania łańcucha pomsty. Dlaczego ze sobą walczymy, czemu nie możemy być dziećmi wymyślającymi bajki? Nikt nie rodzi się zły – mówi Ada, wychowanica Kleksa, który nauczył ją wierzyć w moc wyobraźni – to okoliczności i decyzje czynią nas takimi. Można się zżymać na naiwność tej zasady, ale czy mamy lepszą? Przynajmniej w baśni. Bo w realu, jak wiemy, magia nie działa.