Najciekawszy jest program. A właściwie tekst Adama Lipszyca w nim zamieszczony – „Sekret (M)ateusza: sen, przebudzenie i marańska tożsamość ocaleńca w Akademii Pana Kleksa”. Badacz streszcza różne interpretacje książki Brzechwy. Pierwsza to ta, która wskazuje na wątki, symbole i tematy związane z teologią judaistyczną (imię głównego bohatera – Adam, historia Alojzego jako opowieść o Golemie, ostateczne zniszczenie Akademii niczym ucieczka z rajskiego Ogrodu). Druga interpretacja skupia się na szukaniu w „Akademii” śladów Zagłady – Brzechwa pisał książkę w 1944 roku, wiele jest w niej opisów katastrof i obrazów, jakie można kojarzyć z pogromami, wreszcie – tytułowy bohater nosi nazwisko „Kleks”, a w polszczyźnie na kleksa wielokrotnie mówiło się „żyd”. Sam Lipszyc, korzystając z psychoanalizy, interpretuje w swoim tekście sny opisane w Akademii – nie będę streszczał jego wywodu, naprawdę warto przeczytać (program kosztuje 10 złotych, zredagował go dramaturg przedstawienia Witold Mrozek, a zilustrował pięknie Bolesław Chromry).
Jan Brzechwa, „Akademia Pana Kleksa”, reż. Michał Buszewicz. Teatr Żydowski, premiera 11 czerwca 2021Rzeczywiście, gdy czyta się książkę Brzechwy „na dorosło”, wyobraźnia zaczyna pracować jeszcze bardziej, niż gdy było się dzieckiem. Dostrzeżenie wszystkich tropów, aluzji, przedarcie się przez szkatułkową strukturę dzieła, zinterpretowanie tych wszystkich fantastycznych – i często przerażających – wizji jest ogromnym wyzwaniem i jeszcze większą przyjemnością. Oczekiwania przed teatralną realizacją „Kleksa” przygotowaną w Teatrze Żydowskim przez Michała Buszewicza były duże. I jak to często bywa, pozostały niespełnione.
Najbardziej uderzający jest w tym przedstawieniu brak jakiejkolwiek interpretacji. Całość toczy się zgodnie z literą tekstu. Być może największą i najbardziej widoczną zmianą jest to, że w tej wersji do Akademii przyjmowane są też dziewczynki (o imionach na literę A). I bardzo dobrze, ale zasadniczo niewiele to zmienia, ponieważ niemal wszyscy uczniowie i uczennice Akademii funkcjonują jako dość niemrawy bohater zbiorowy. Aktorzy stają na scenie i recytują równo kolejne bajki i anegdoty, raz na jakiś czas uzupełniając je pantomimą choreograficzną Katarzyny Sikory. Wszystko to sprawia, że przedstawienie jest zwyczajnie nudne.
Tropów związanych z kulturą żydowską i Zagładą jest kilka. W przygotowanej przez Annę Met scenografii dominują dziury i tunele, które można skojarzyć z przejściami w murze getta, doktor Paj-Chi-Wo mówi przez chwilę w języku jidysz, wreszcie – sam spektakl zrealizowany jest w Teatrze Żydowskim, więc teoretycznie kontekst działa. No ale nie działa. Jeśli ktoś nie zna literaturoznawczych interpretacji dzieła Brzechwy, to w przedstawieniu może ich po prostu nie zauważyć – tak są subtelnie zarysowane, że pozostają zupełnie niesproblematyzowane. Lepiej przeczytać książkę.
Być może, gdyby z realizatorami pracowała jakaś pedagożka teatru, to dostrzegłaby w „Akademii Pana Kleksa” wiele momentów potencjalnie angażujących młodą widownię. Gdy aktorzy na scenie malują na wielkich kartkach błękitne kleksy, gdy szukają skarbów ukrytych w scenografii, gdy śpiewają piosenki, aż by się chciało do nich dołączyć, przez chwilę być uczniem lub uczennicą Akademii. Ale publiczność unieruchomiona jest w ciemności w fotelach na widowni i może jedynie patrzeć na cudzą zabawę. „Akademia Pana Kleksa” jest przecież także książką o alternatywnej pedagogice, o rozwijającym potencjale zabawy, o nieszablonowym podejściu do nauki. W spektaklu Buszewicza zaś wszystko toczy się dość konwencjonalnie. Tradycyjny model teatru ubarwiany jest tylko czasem kuglarskimi sztuczkami. Uczennice i uczniowie Akademii stoją w równym rzędzie i słuchają Pana Kleksa (Piotr Siwek), który przemawia do nich z protekcjonalną manierą „fajnego księdza” („ooo, super, suuuper, kochaani, chodźcie”), a potem pokornie wykonują jego polecenia.
Trudno też jednoznacznie powiedzieć, do kogo właściwie to przedstawienie jest skierowane – czy do dorosłych, czy do dzieci. Michał Buszewicz zachowuje się tu tak, jakby chciał zadowolić obie grupy, a jest to chyba w tym przypadku niemożliwe. Dzieci nie załapią tak subtelnie poprowadzonych wątków żydowskich (a mogłyby, gdyby to wszystko było zrobione lepiej – powstały już w Polsce spektakle dla dzieci opowiadające o II wojnie i Zagładzie), nie będą też miały frajdy z samej bajkowości przedstawienia, bo jest jej niewiele. A przecież można było za pomocą scenicznych trików wykreować dużo bardziej efektowne „czary” – nawet po to tylko, by potem ujawnić mechanizm ich działania i zburzyć iluzję. Dorośli może i przeżyją szok, porównując spektakl ze wspomnieniami lektury i filmu z Piotrem Fronczewskim, ale drażnić będzie ich infantylizm i ślizganie się po powierzchni. Przedstawienie chce zadowolić wszystkich, a ostatecznie nie sprawia przyjemności nikomu.
W „Akademii Pana Kleksa” brak dynamiki, rytm scen siada, a większość aktorów nie wie, co robić na scenie, gdy akurat nie mówią. Oczywiście, zdarzają się fantastyczne epizody – Gołda Tencer jako Królewna Żabka, obecna na nagraniu (niezbyt dobrze zmontowanym), Ryszard Kluge jako demoniczny i wyrafinowany Golarz Filip, Wanda Siemaszko jako Dziewczynka z Zapałkami – ale to naprawdę epizody w tym trwającym półtorej godziny spektaklu.
Nie wiadomo, po co właściwie „Akademia” w takiej wersji została przeniesiona na scenę. Michał Buszewicz i Witold Mrozek deklarowali przed premierą, że chcą się przyjrzeć baśni jako takiej i zastanowić się, czy zadaniem baśni jest eskapistycznie chronić przed światem, czy raczej oswajać jego grozę. Oczywiście, że druga odpowiedź jest prawdziwa. Ktoś zna jakieś wesołe, w pełni pocieszające baśnie? Przecież gdy czyta się Grimmów czy Andersena dreszcz przebiega po plecach.
Jeżeli celem tego przedstawienia było jedynie zasygnalizowanie tego, co w swoich interpretacjach wyrazili już Piotr Paziński, Adam Lipszyc czy Małgorzata Wójcik-Dudek, to lepiej chyba po prostu przeczytać ich prace.