Nie tylko Maciejowi Peście z czwartego odcinka Projektu KWARANTANNA „przydałoby się / no bardzo by się przydało” zarobić 1200 złotych – sytuacja ludzi piszących o teatrze także nie jest godna pozazdroszczenia. Bo ileż można tworzyć listy transmisji online, pisać recenzje rejestracji spektakli sprzed dwóch lat lub robić wywiady z artystami, którzy opowiadają, jak to nie mogą pracować?
W dodatku zmieniają się mechanizmy percepcji. Trudno skupić uwagę, odczuwa się obezwładniającą niemoc, czasem histeryczną drażliwość. Huśtawki nastrojów i obsesyjne myśli są tak silne, że najbardziej wciągający serial nie jest w stanie zająć umysłu na dłużej niż kilkanaście minut (nie mówiąc już o rejestracji przedstawienia, której oglądanie nawet w „normalnych” warunkach jest sporym wysiłkiem). W tej magmie podobnych do siebie dni chyba zmienia się także gust. Gdy oglądam te wszystkie wirtualne dzieła, coś, co dawniej wzbudzałoby zachwyt, dziś irytuje. Niektóre prace, które wcześniej bez dwóch zdań określiłbym jako tandetne, dziś wywołują nieironiczne wzruszenie. Tematy, którymi się emocjonowałem przed pandemią, przed ekranem kwituję wzruszeniem ramion. Może ktoś to później poważnie zbada: jak izolacja wpływa na odbiór sztuki.
Projekt KWARANTANNA [2]. Teatr Studio, Komuna Warszawa, od 30 marca 2020Poza tym, wstyd się przyznać, trochę tęskno. Przed zamknięciem całe to gadanie o wspólnocie, przepływaniu energii, sprzężeniu zwrotnym, atmosferze i aurze miało znamiona ezoteryki. Teraz już myślę o tym zupełnie serio. Bardzo bym chciał do teatru, nawet najgorszego, nawet najbardziej „post”, „meta”, „auto” czy „kwadrat”, ale efemerycznego, tworzonego na żywo, w dużej grupie ludzi oddychającej tym samym powietrzem. Dość już tych ćwiczeń z samoograniczenia.
„Ale co wy właściwie wiecie o samoograniczeniu?” – pytają drwiąco Tatiana Cholewa, Patrycja Nosowicz, Katarzyna Żeglicka i Filip Pawlak, artyści z alternatywną motoryką, którzy postanowili we własnym wideo skomentować projekt kuratora Tomasza Platy. „My w domu siedzimy zawodowo” – przemawia Pawlak, gdy na ekranie performerki demonstrują swoje imponujące domowe choreografie. W tym ironicznym manifeście udaje się artystkom sprawnie połączyć drwinę, krytykę społeczną i walkę o emancypację. Już samo zakłócenie „specjalnego” projektu (w którym nagle dojmująca codzienność wielu osób zmienia się w „formalny eksperyment” artystyczny) staje się aktem walki osób z niepełnosprawnościami o widzialność – także w przestrzeni wirtualnej. Dystans oraz samoświadomość pozwalają uniknąć egzaltacji i emocjonalnego szantażu. „My, dumni podopieczni Anny Dymnej i łzawych koncertów na krakowskim Rynku, więźniarki czwartego piętra bez windy możemy nauczyć was, jak siedzieć w domu” – ogłaszają performerki, jednocześnie prezentując swoje wygimnastykowane ciała i zachęcając innych artystów do tworzenia własnych artystycznych prac.
Do widzów i kuratorów zaś kierują słowa: „Jesteśmy z wami, trzymamy kciuki. Być może ktoś z was będzie miał tyle szczęścia, że dołączy do nas: niezwykłych ciał, nieszablonowych umysłów, wybuchowej mieszanki genów, ostatniej fali prawdziwej awangardy”. To wideo jest istotne, bo pokazuje, że niektóre problemy i tematy (takie jak dostępność, reprezentacja, przywilej) nie znikają magicznie w przestrzeni produkcji wirtualnej sztuki.
Tymczasem w projektach KWARANTANNY, powstających za 1200 złotych brutto, dominuje pozorna i przewrotna prostota. Barbara Kinga Majewska w „Baisés moy – Pocałuj mnie” stawia kamerę za pustym stołem, naprzeciw pustego krzesła. Słychać jej zwielokrotniony głos, dobywający się nie wiadomo skąd – artystka śpiewa starofrancuską pieśń Josquina des Prés’a, która jest miłosnym dialogiem, bardzo aktualnym w czasie kwarantanny:
– Pocałuj mnie, moja droga. W imię miłości proszę cię.
– Nie pocałuję
– A dlaczego?
– Jeśli zrobiłabym coś tak głupiego, moja mama mogłaby umrzeć. Oto dlaczego.
Pragnienie niemożliwej, cielesnej bliskości spotęgowane zostaje pustką kadru. To, co w oryginale powinno śpiewać sześć różnych głosów, tutaj śpiewa jeden, w dodatku technicznie zwielokrotniony. Wiele już napisano o tym, jak głos często interpretuje się jako widmowe świadectwo obecności, znak pamięci, coś pomiędzy cielesną konkretnością a przemijającym wrażeniem. W pracy Majewskiej wszystkie te niejednoznaczne i bolesne sensy zostają zawarte, ale jednocześnie słuchając, odczuwa się najprostszy rodzaj przyjemności, bo artystka po prostu pięknie śpiewa.
Nieco inaczej do ontologii podchodzi Romuald Krężel. W swoim „To” stworzonym we współpracy ze Zrinką Užbinec po kolei nazywa rzeczy, działania i sytuacje. „To jest stół”, „To nie jest scena”, „To nie jest teatr”, „To jest online”, „To jest ryż”, „To jest praca” – Krężel używając tych kategorycznych, oznajmujących twierdzeń, przywraca sprawom proporcje. Nie ma się co łudzić, że to wideo „jakoś tam jest” teatrem, nie ma co też udawać, że nie odczuwa się strachu – choć nie dotyczy on wszystkich w tym samym stopniu. Podobnie jak niektórzy artyści z poprzedniego tygodnia, Krężel zwraca uwagę na to, że zaraza reprodukuje nierówności ekonomiczne i klasowe. Oczywiście, żadne z wypowiedzianych zdań nie jest wyjątkowo odkrywcze, ale mam wrażenie, że właśnie tego dzisiaj potrzebujemy. Nazywania rzeczy po imieniu, a nie nadużywania kreacyjnej zdolności języka, nie szarżowania metaforami czy porównaniami, przynajmniej w sprawach naprawdę istotnych. Jest tego ostatnio aż za dużo i nie chodzi jedynie o określanie prac wideo teatrem, ale także o pisanie, że pandemia to czas na samorozwój czy złapanie oddechu (TO jest naprawdę niestosowne).
W tym kontekście przerażająca wydaje się praca Ramony Nagabczyńskiej. Kamera w zbliżeniu filmuje twarz artystki wykrzywioną w bolesnym, sztucznym uśmiechu. Wyświetlane w ciszy napisy to monolog, w którym Nagabczyńska wymienia rzeczy, których żałuje: nadmiaru pracy, straconych szans, przegapionych zdarzeń, godzenia się na rzeczy niegodne (zwłaszcza jeśli chodzi o pracę i zarobki). Osobiste, a jednocześnie znane wielu osobom stwierdzenia mają uwalniającą siłę – żal za czymś jest przecież oznaką samoświadomości, którą można przekuć w przyszłą moc. Tyle tylko, że tytuł tej pracy brzmi „Nie martw się, niedługo będzie tak jak kiedyś”, a wysilony, trwający sześć minut uśmiech przy dłuższym patrzeniu przyprawia o ból żuchwy. Jakie „kiedyś”?! Takie „kiedyś”, w którym tyle rzeczy nie doszło do skutku, w którym tyle było cierpienia i stresu? To „kiedyś”, któregośmy właśnie pożałowali? Skoro tak bardzo żałujemy przeszłości, to jakiej właściwie pragniemy przyszłości? I jak ją sobie zrobić – skoro sytuacja niepewna, a podstawową emocją w myśleniu o kolejnych tygodniach jest lęk? Wracać do „kiedyś”, żeby uniknąć ewentualnego rozczarowania tym, co może być?
O budowaniu i burzeniu są także „Gry i zabawy higieniczne” Andrzeja i Wojtka Ziemilskich. Wojtek, wyraźnie zmęczony, siada przed kamerą i zaczyna snuć dywagacje na temat potrzeby kontaktu i tęsknocie za innymi ciałami. Oraz o nadmiernie odczuwalnej obecności ciał, z którymi jest się w zamknięciu. W tym samym czasie Andrzej, mniej lub bardziej dyskretnie, ten monolog zakłóca. A to pokazuje swojemu ojcu rogi, a to wcina się swoimi spostrzeżeniami i pytaniami, a to zaczyna budować przed jego twarzą mur z rolek papieru toaletowego, który potem pięknie obala. Nieustannie projektuje nowe zabawy.
I choć początkowo całość sprawia wrażenie urokliwej prowizorki, po chwili wyraźnie widać, że działania i słowa performerów są zaplanowane, a wykonywane przez Andrzeja działania komentują, dopełniają, a czasem kontrastują ze słowami Wojtka. Nie ma w tym rywalizacji i nie ma sztucznej sielanki; nie ma też tautologii – dynamika relacji jest tutaj zmienna, nieoczywista. We wspólnej pracy i jeden, i drugi artysta zachowuje swoją odrębność, jednocześnie oddziałując silnie na drugiego. Troska i uważność na drugiego nie ograniczają wolności, a zapewniają poczucie bezpieczeństwa.