Za scenografię we „Wstydzie” robią puste wnętrza Nowego Teatru – chłodne, metaliczne, przeszklone. Generalnie onieśmielające (zawsze, gdy jestem tam w środku, mam wrażenie, że ubrałem się jakoś nieodpowiednio albo wchodzę w zbyt brudnych butach). W tych przestrzeniach, z pięknie zaaranżowanym światłem (niezawodny Aleksandr Prowaliński) stoi małe biurko, przy którym Małgorzata Wdowik montuje film dokumentalny o sobie i swojej mamie, Jadwidze. Fragmenty tego dokumentu przeplatają się ze scenkami, które odgrywają Jaśmina Polak i Ewa Dałkowska – trudno w pewnym momencie powiedzieć, która gra matkę, a która córkę. Nad całością czuwa Magdalena Cielecka jako narratorka, a jednocześnie alter ego reżyserki – komentuje akcję dokumentu, ironicznie i na chłodno próbuje zrozumieć zachowania matki i córki. A co się właściwie tam takiego między nimi dzieje?
W sumie niewiele, prawie nic, a jednak wszystko. Znamy to bardzo dobrze, te nieco wymuszone rodzinne klimaty. Rutynowe rozmowy, nachalne pytania (zarówno ze strony matki – o córki teraźniejszość, jak i córki – o matki przeszłość), wymowne milczenie, pasywno-agresywne burknięcia, jakiś rodzaj wzajemnej troski, ale dziwacznie wyrażanej. Reakcje i gesty jakby niedopasowane, albo sekundę za wcześnie, albo sekundę za późno. Silnie odczuwana bliskość, a jednocześnie chęć chronienia własnych granic. Miłość i troska wyrażane zawsze nie tak, mamrotane pod nosem strzępy komunikatów.
„Wstyd”, reż. Małgorzata Wdowik. Nowy Teatr w Warszawie, premiera 12 lutegoW tych obserwacjach spektakl Wdowik jest autentycznie poruszający. Artystce udaje się uchwycić coś tak powszechnego i nieefektownego, że niemal niedostrzegalnego. To nie Didier Eribon czy Édouard Louis, nie ma tu straszliwej biedy i straszliwej przemocy, w tej opowieści nie ma „końca z” czy „powrotu do”, żadnego rozdzierania szat i habitusów. Po prostu bardzo powszechna opowieść o matce i córce, które mają ze sobą kontakt, kochają się, choć nie zawsze rozumieją. Należałoby zatem zapytać – to gdzie ten wstyd?
Wiele się ostatnio mówi i pisze o wstydzie oraz o zawstydzaniu. Wstyd sprawia, że czujemy się gorsi, brzydsi, nie-tacy, nieprzystający do jakichś kryteriów czy wyobrażeń. W dodatku to uczucie skomplikowane, o niejednoznacznej genezie i kierunku. Bo poza tym, że można się wstydzić samego siebie, własnych uczynków, urody czy zachowań, można się jeszcze wstydzić za kogoś. Na przykład za własnych rodziców – to zresztą, jak sądzę, normalne uczucie w okresie dojrzewania i dorosłości. Wstydzimy się, że nasi rodzice są nie tacy, jak byśmy chcieli, żeby byli, i że ktoś może nas z nimi połączyć. Być może źródłem wstydu jest obawa przed możliwym, a niepożądanym podobieństwem. Nie jesteśmy tak odseparowani i tak autonomiczni, że w jakimś sensie powtarzamy to, przeciwko czemu się buntowaliśmy.
W rozmowach Jadwigi i Małgorzaty, nagranych w mieszkaniu matki w Strzelcach Opolskich (wideo Agaty Baumgart), mówi się trochę o wstydzie, ale też o dumie (matki z córki), o odwadze, a także o bliskości. Córka prosi, by matka „grzebała jej we włosach”, matka uznaje, że to nienaturalne, woli okazywać córce czułość w inny sposób – na przykład za pomocą pocałunków w policzek czy czoło. Dla córki to jest właśnie nienaturalne. Jednocześnie widać między nimi wiele podobieństw – w drobnych gestach, melodii głosu.
Największym kontrastem do tego wszystkiego jest Magdalena Cielecka, przechadzająca się w zjawiskowej czerwieni po pustym Nowym Teatrze. Jej obecność jest tak wyrazista i bezpośrednia, tak świadomie teatralna (choć nieprzerysowana), że niemal rozsadza ekran streamingu. Cielecka jest narratorką, a jednocześnie wewnętrznym głosem córki – zdystansowanym, dojrzałym, autonomicznym. Być może jest projekcją córki na własny temat, czymś w rodzaju superego. Kontrast między aktorką a scenami z dokumentu jest tak duży jak między Nowym Teatrem a przytulnym mieszkaniem w Strzelcach Opolskich. I nie chodzi tu tylko o różnice klasowe, raczej o realizm i marzenia, rzeczywistość i aspiracje. Bo kto by nie chciał, żeby jego głosem wewnętrznym była Magdalena Cielecka?
Dlatego tak niesamowita i niepokojąca jest ostatnia scena. Oto Magdalena Cielecka jest w domu Jadwigi Wdowik – nadal w zjawiskowej czerwieni, ale już jakaś mniej glamour. Patrzy w kamerę martwymi oczami i mechanicznie idzie do kuchni, siada przy stole, czeka. Jadwiga Wdowik szykuje obiad i zachowuje się tak, jakby aktorki nie widziała. Nagłe odwrócenie – dotychczas to Strzelce Opolskie były w Nowym Teatrze, teraz odwrotnie. Dotychczas to Jadwiga była nieco skrępowana kamerą, teraz porusza się po domu pewnie, a to aktorka jest zgaszona. Przyznam szczerze, że ta scena zrobiła na mnie ogromne wrażenie i właściwie nie mam pojęcia dlaczego.
Trudno tego spektaklu nie porównać z „Powrotem do Reims” w reżyserii Katarzyny Kalwat – tyle tylko że tam autentyzm doświadczenia (Jacka Poniedziałka) zderzony był z przeintelektualizowaniem na granicy szarży, która właściwie prowadziła donikąd poza banalnymi wnioskami („język rani”, „och, jak się bardzo nie rozumiemy i jak nie potrafimy się słuchać”, „jakaż ta Polska podzielona, mój Boże”).
U Wdowik podobny schemat, oparty na różnicy klas czy warstw społecznych, jest przedstawiony subtelniej, a przez to – mam wrażenie – jakoś dotkliwiej. Zamiast intelektualnego dyskursu mamy emocje, które nie zawsze poddają się prostej racjonalizacji i teoriom socjologicznym. I których czasem nie da się wytłumaczyć.
W pewnym momencie dokumentu Jadwiga Wdowik mówi, że „tym wstydem jest życie chyba”. No właśnie.