Telenowela dla boomersów
„Osiecka”, mat. prasowe

11 minut czytania

/ Film

Telenowela dla boomersów

Bartosz Żurawiecki

Skoro bohaterka jest pasywna, skoro bohaterowie to nudnawi panowie o znanych nazwiskach, skoro scenariusz sprowadza się do odhaczania kolejnych faktów z biografii Osieckiej i skoro wszystko to zostało pokazane bez przekonania, to co wybija się tutaj na plan pierwszy? Otóż to co zwykle. Oczywiście Polska

Jeszcze 3 minuty czytania

„Do dupy” – tak podobno brzmiały ostatnie słowa wypowiedziane przed śmiercią przez Agnieszkę Osiecką. Cóż to za komfort dla recenzenta, który mógłby teraz napisać, że artystka okazała się wieszczką, bo serial o niej też jest do dupy. Albo strawestować słowa jednej z jej słynniejszych piosenek, „Sztuczny miód”: Ersatz, cholera, nie serial!

Nic ostatnio w polskim grajdole kulturalnym, zamrożonym w dodatku pandemią, nie wywołało takich emocji jak właśnie owa telewizyjna biografia Osieckiej. Przy czym tylko pewna część tych emocji związana była z samym dziełem, większość dotyczyła faktu, że powstało ono w reżimowej TVP, która wiadomo, jakim obecnie celom służy i jakich artystów promuje. Skąd więc teraz serial o ulubienicy „gazetowyborczej” inteligencji, w dodatku kobiecie, której życie osobiste dalekie było od wzorca bogobojnej Matki Polki? Czyżby to jakiś kolejny podstęp prezesa telewizji i jego mocodawców? A może, bo ja wiem, Osiecka pomyliła mu się z Łaniewską lub zgoła z Pietrzakiem?

W każdym razie zanim jeszcze zdążył wybrzmieć pierwszy odcinek, opowieść o artystce lirycznej, emitowana w dodatku w czasie Strajku Kobiet i ulicznych protestów, spolaryzowała publiczność niemalże tak, jakby była kolejną odsłoną walki polityczno-światopoglądowej. Koniem trojańskim wprowadzonym przez nowe elity do znienawidzonego środowiska elit starych. Powstał więc dylemat, przed którym – nie ukrywam – sam stanąłem. Skoro „tylko świnie oglądają TVP”, to czy wypada oglądać „Osiecką”? I czy można na nią spojrzeć w oderwaniu już nawet nie od zdarzeń bieżących, ale generalnie od polityki zarówno kulturalnej, jak i historycznej narzucanej przez Zjednoczoną Prawicę?

Przez cały czas emisji serialu nikt w słowach nie przebierał. Tomasz Raczek napisał, że nie był w stanie obejrzeć do końca już pierwszego odcinka, bo czuł się tak, jakby mu podali szarlotkę na zarzyganym talerzu. Krzysztof Varga w „Newsweeku” wykpił „Osiecką” jako wzorcowy przykład twórczości paździerzowej. Każda słabość serialu punktowana była w internecie bezlitośnie, choć znaleźli się i tacy, którzy heroicznie tej produkcji bronili. Pośpiech w wydawaniu opinii był odwrotnie proporcjonalny do tempa serialu, raczej niespiesznego i rozpisanego aż na 13 odcinków. Nawet co bardziej wyważeni recenzenci nie czekali do końca serii. Stanisław Godlewski na stronie „Dialogu” szybko wytknął serialowi – nie bez słuszności zresztą – seksizm, gdyż de facto więcej się z niego dowiadujemy o męskich kochankach Osieckiej niż o niej samej. W tym oskarżeniu jeszcze dalej posunęła się Adriana Prodeus, która w swoim cyklu „Demontaż atrakcji” pisanym dla „Vogue’a” zinterpretowała już na szczęście całość jako moralitet zmierzający do tego, by skompromitować i potępić tytułową bohaterkę: niewierną żonę, złą matkę, niepoprawną alkoholiczkę ukaraną w odcinku ostatnim poczuciem życiowej klęski i przedwczesną śmiercią.

Jedno nie ulega wątpliwości – oglądali „Osiecką” (prawie) wszyscy. No, przynajmniej wszyscy z naszej „bańki”, jakkolwiek ją definiować i liczyć. I faktycznie, pisząc to zdanie, gdzieś tam słyszę szyderczy, triumfujący śmiech prezesa Kurskiego.

Ale może to tylko omamy laryngologiczne? W gruncie rzeczy bowiem należę do tej (nielicznej?) grupy widzów, w których „Osiecka” nie wzbudzała emocji silniejszych niż rozrzewnienie (rzadziej) czy irytacja (częściej). Znowu obejrzałem produkt lokujący się w okolicach średniej krajowej, stworzony bez jakiejkolwiek wizji, choćby i propagandowej. Odfajkowany przez grupę rzemieślników, sprawnych i nawet w paru przypadkach zasłużonych. Oczywiście, w zdecydowanej większości facetów w wieku średnim, skupionych więc, oczywiście po raz wtóry, na bohaterach męskich pokazanych zresztą rutynowo i bez polotu (a więc np. Marek Hłasko jako, rzecz jasna, młody gniewny, Daniel Passent jakby wyjęty z kina moralnego niepokoju etc.).

„Osiecka”, mat. prasowe

Osieckie mamy w serialu aż dwie, gdyż grająca ją w pierwszych odcinkach Eliza Rycembel niespodziewanie zostaje w odcinku 6 zastąpiona starszą o ponad dekadę Magdaleną Popławską (choć akcja posunęła się ledwo o dwa, trzy lata), ale rola zarówno jednej, jak i drugiej aktorki sprowadza się do snujstwa wzdłuż i w poprzek ekranu. Fabularnej atrakcyjności życie bohaterki nabiera dopiero w odcinku ostatnim, dramaturgicznie najciekawszym, bo nagle wszyscy zaczynają w nim umierać, a temu umieraniu towarzyszą różne inne perypetie.

Skoro jednak bohaterka jest pasywna, skoro bohaterowie to nudnawi panowie o znanych nazwiskach, skoro scenariusz sprowadza się do odhaczania kolejnych faktów z biografii Osieckiej (z naciskiem na jej związki miłosne) i skoro wszystko to zostało pokazane bez przekonania, wyprane z namiętności czy poczucia humoru, to co wybija się tutaj na plan pierwszy? Otóż to co zwykle. Oczywiście Polska. Oczywiście Historia.

Główny pomysł realizatorów, niezbyt oryginalny, polegał na tym, by ukazać życie bohaterki na tle kolejnych okresów Polski Ludowej. Dlatego każdy odcinek otwierają zdjęcia archiwalne określające czas akcji, w tle zaś rozbrzmiewa współcześnie podłożony głos lektora naśladującego (z reguły sztucznie, nieudolnie) ton głosu lektorów dawnych kronik. Nie ma więc żadnych wątpliwości, gdzie się znajdujemy, nawet wtedy, gdy Osiecka przenosi się do krajów obcych. Bo widać, że i ta zagranica kręcona była w Konstancinie czy innej znajomej okolicy. Skromność budżetu i pośpiech w realizacji biją po oczach, a PRL serialowy nijak się ma do siły wyrazu archiwaliów z prologu. Jest prowizoryczny i schludny, na swój sposób milutki (mimo obowiązkowych postaci typu cenzor), bo wygląda jak szparko sklecona wystawa w muzeum etnograficznym.

Ale mniejsza tam z prowizorką. Przez 13 odcinków nierozstrzygnięte zostaje pytanie: Co z tą Osiecką? Kim ona jest na tle epoki? Skąd przybywa, dokąd zmierza, o co jej chodzi, na czym polega jej fenomen, choćby tylko ten zawodowy, estradowy? Dekady płyną, wątki się rwą (np. Osiecka zaczyna studia w szkole filmowej, po czym nagle już nie jest studentką), ale tylko chwilami Magdalena Popławska oddaje w swojej kreacji melancholię życia w kraju „pieszczoty szarej udręczonych dni”. Rezygnację, choć pozbawioną rozpaczy. Osobność i typowość zarazem swojej bohaterki. Może i konformizm, a może po prostu świadomość, że jak się robi w języku polskim, to liczyć trzeba na karierę raczej w Mławie niż w Santa Cruz.

Jest zresztą w tym serialu genialny w swej prostocie pomysł na inną postać kobiecą (a jednak!). Matki Osieckiej, Marii. Dowodzi on po raz kolejny, że Polacy są specjalistami raczej od kina bezruchu niż kina akcji. Otóż pani Maria, całe życie wiernie i nieszczęśliwie zakochana w wiarołomnym ojcu Agnieszki, w pewnym momencie zasiada na kanapie przed telewizorem i nie wstaje z niej do samej śmierci, do ostatniego odcinka. Zmieniają się tylko od czasu do czasu jej podomki. Agnieszka Osiecka jest więc w tym kontekście kimś w rodzaju swojej matki à rebours. Ona bowiem wciąż w podróży, choćby tylko do Suwałk. Zmieniająca facetów, przyjaciółki, kumpli od wódki, pisząca piosenki szybko i hurtowo, swobodnie poruszająca się, nawet i w obrębie jednego tekstu, od patosu „Niech żyje bal!” do frywolności „Kocio, kocio ma cudowne uda”... A jednak wiecznie powracająca do tej pani matki (świetnie zresztą zagranej przez Marię Pakulnis). Jak barwny ptak do gniazda rodzinnego? Czy raczej jak na złość, jakby nie umiała inaczej? W swoich utworach Osiecka nierzadko gryzie satyrą, a w życiu prywatnym nie potrafi przegryźć pępowiny.

„Osiecka”, mat. prasowe

Wątek relacji tych dwóch kobiet (a może i trzech, jeśli włączyć do niego córkę Agnieszki, Agatę) to materiał na osobny film. Zresztą – jak to często z polskim kinem bywa – lepiej się pisze, o czym dzieło mogłoby być, niż o tym, o czym jest. A mogłoby być np. o dwuznacznej w gruncie rzeczy pozycji Osieckiej w polskiej kulturze. Krzysztof Tomasik wrzucił na stronę „Krytyki Politycznej” fragment dziennika Mariana Brandysa, w którym tenże nazywa Osiecką „klasyczną grafomanką” („A kto to był ten Brandys?” – chciałoby się dzisiaj zapytać z przekąsem). Kult Osieckiej kwitnie nam w najlepsze, nie zapominajmy jednak, że elity PRL-u nie traktowały jej jak poetki par excellence. W takim znaczeniu, w jakim poetą wielkim był Słowacki, Miłosz czy Szymborska. Osiecka była uważana co najwyżej za poetessę. Pisała przecież piosenki, pisała na zamówienie (i to zamówienie „rozrywki”), co w hierarchicznym porządku polskiej kultury uchodziło za zajęcie podrzędne wobec twórczości „prawdziwej”, czyli natchnionej. Osiecka była zresztą – zwłaszcza w porównaniu z dzisiejszymi standardami – nieprawdopodobną profesjonalistką, jej teksty (świetne, okropne, niezłe etc.) znajdziemy na płytach niemal wszystkich wykonawców, którzy przewinęli się przez PRL-owskie estrady. I tych pierwszo-, i tych siedmioligowych.

Profesjonalizmu jednak w Polsce nadal nie ceni się zbyt wysoko, toteż z serialu łatwiej wywnioskować, co artystka piła, niż co napisała. Tymczasem, gdybym to ja miał się za dzieło o Osieckiej brać, to doprawdy nie robiłbym poczciwego biopicu, nie dbałbym o to, czy jesteśmy w Polsce Władysława Gierka czy Edwarda Gomułki i czy fakt ekranowy zgadza się z wpisem na Wikipedii, tylko stworzyłbym cudowny musical złożony z piosenek Osieckiej. Zarówno tych wciąż popularnych, jak i tych zapomnianych. Bo naprawdę jest w czym wybierać.

Proszę, oto kilka przykładów. Taka choćby piosenka idealnie pasująca do wszystkich Karolów świata – od Marksa po Wojtyłę, w rozkosznej interpretacji Aliny Janowskiej.

 

Albo moja ulubiona Rodowicz, „Serdeczny mój”:

Bo we mnie licho śpi, z Kazimierza drwi
A on cichnie wciąż, dobry byłby mąż
A ja – ha, ha, ha, ha, ha, ha!

 

Czyż barbórkowy występ Maryli nie byłby idealnym punktem wyjścia kampowej opowieści o Osieckiej?

A „Cyganek”? To bodaj najcelniejsza polska piosenka o odmieńcu.

Z Cygankiem, z Cygankiem, panowie, wy ślubu nie bierzcie.
Ram – ta – ta – tam - Ram – ta – ta – tam...

Tym celniejsza, że taka przecież na śmieszno, na kabaretowo, z Kobuszewskim jako wykonawcą.

 

Itede, itepe. Tyle by się dało z tą Osiecką jeszcze zrobić. A co dostaliśmy od TVP? Ano telenowelę dla inteligentów z pokoleń boomerskich. Ersatz zamiast esprit.