Nie jestem twoim gejem
Marcel Trindade / CC BY 2.0

14 minut czytania

/ Literatura

Nie jestem twoim gejem

Bartosz Żurawiecki

Podróż śladem powieści gejowskich prowadzi do rzeczywistości społecznej i kulturowej, która może jest już w San Francisco, ale jeszcze niekoniecznie w Polsce. I nie wiadomo, czy w ogóle kiedyś będzie

Jeszcze 4 minuty czytania

Czy da się ustalić wspólny heteroseksualny mianownik dla takich powieści jak, dajmy na to, „Wojna i pokój”, „Lolita” i „Nigdy w życiu!”? Pewnie się da, niewykluczone nawet, że ktoś już się nad tym problemem pochylił. A co ze wspólnym mianownikiem książek z wątkami homo? Ten jest wyliczany łatwo, szybko i chętnie. Co jednak, jeśli wyliczenia owe wprowadzają w błąd niczym Telewizja Edukacyjna TVP, gdyż nie biorą pod uwagę różnych zmiennych?

Wychodzą właśnie u nas cztery powieści, które w centrum fabuły stawiają relacje gejowskie. Dwie spośród nich to powieści amerykańskie („Marny” Andrew Seana Greera i „Wierzyliśmy jak nikt” Rebecki Makkai), a dwie polskie („Płynąc w ciemnościach” Tomasza Jędrowskiego i „Zrolowany wrześniowy Vogue” Jarka Skurzyńskiego). Przy czym, co istotne, książka Jędrowskiego została w oryginale napisana po angielsku i najpierw trafiła na anglojęzyczny rynek. Zresztą także zawiera wątek amerykański.

Literacko łączy te książki to, że mieszczą się w ramach (szeroko pojętego) realizmu obyczajowo-psychologicznego. Natomiast wspólnym wątkiem, pojawiającym się wszędzie, choć w różnym nasileniu, jest homofobia, przybierająca formy przemocy symbolicznej i (lub) fizycznej. Ale też homofobia stanowi, przynajmniej jako domyślne tło, obowiązkowy element niemal wszystkich opowieści „tęczowych”. W związku z tym nie ma co teraz się przy niej zatrzymywać, została rozpracowana i przenalizowana już na wiele różnych sposobów.

Tomasz Jędrowski, „Płynąc w ciemnościach”. Przeł. Robert Sudół, OsnoVa, 260 stron, w księgarniach od lutego 2020Tomasz Jędrowski, „Płynąc w ciemnościach”. Przeł. Robert Sudół, OsnoVa, 260 stron, w księgarniach od lutego 2020Zaproponowałbym więc w tym omówieniu zupełnie inny porządek. Po prostu porządek chronologiczny. Zacznijmy od książki, która rozgrywa się najwcześniej. Zasadnicza część akcji „Płynąc w ciemnościach” dzieje się w Polsce lat 1980–1981. Na tym tle toczy się sekretny romans dwóch młodych mężczyzn, Ludwika i Janusza. Pierwszy z nich jest także narratorem, który z emigracyjnego oddalenia, w Stanach Zjednoczonych właśnie, wspomina dzieje swojej miłości.

Na początku książki Ludwik kupuje w warszawskim antykwariacie podziemne tłumaczenie powieści Jamesa Baldwina „Giovanni’s Room”. To licentia poetica Jędrowskiego. Powieść Baldwina, napisana w latach pięćdziesiątych XX wieku, wydana została po polsku dopiero w roku 1991, pod tytułem „Mój Giovanni”. Nigdy nie ukazała się też w samizdacie. Kto by tam w drugim obiegu wydawał homoseksualne historie miłosne? Chociaż „Miazga” Jerzego Andrzejewskiego jak najbardziej wyszła najpierw nieoficjalnie, w roku 1979. Ludwik mógłby więc czytać „Miazgę”, domyślam się jednak, że Jędrowskiemu chodziło o wstawienie do swojej powieści nazwiska autora kojarzonego międzynarodowo. Baldwin zaś wrócił znowu do łask dzięki niedawnemu, nominowanemu do Oscara dokumentowi Raoula Pecka.

Nie znaczy to jednak, że w PRL-u Baldwin był pisarzem nieznanym. Mam przed sobą jego pierwszą książkę opublikowaną po polsku, wybór esejów „Następnym razem pożar” (1965) w tłumaczeniu Daniela Passenta. „Autorem zebranych tu esejów jest Murzyn amerykański” – tak zaczyna Passent wstęp do książki. Dzisiaj to zdanie może brzmieć niemal rasistowsko (ciekawie też koresponduje z tytułem wspomnianego dokumentu Pecka, „Nie jestem twoim Murzynem”), choć intencje tłumacza były, oczywiście, zgoła odmienne. Po prostu, słowo „Afroamerykanin” nie funkcjonowało wówczas w obiegu ani pierwszym, ani drugim. Z pewnością nie w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Tak jak nie funkcjonowało słowo „gej”.

Twórczość Baldwina nie kłóciła się bynajmniej z oficjalną polityką kulturalną PRL-u. Przeciwnie, jak najbardziej popierano u nas postępowych pisarzy murzyńskich, dlatego też powieści Amerykanina wydawano nad Wisłą regularnie. I tylko „Mój Giovanni” miał pecha. Nie dość, że zamiast o opresję rasową, chodziło w nim o opresję seksualną, to jeszcze główny bohater był biały. Nijak więc ta książka nie pasowała ani do PRL-owskiej pruderii, ani do tego, co zaprzątało głowę ówczesnym elitom intelektualnym. A z pewnością nie zaprzątały im głowy mniejszości seksualne. Homoseksualizm nie był w Polsce nielegalny i często, w odniesieniu do różnych prominentnych postaci, stanowił „tajemnicę poliszynela”. Znowu trzeba jednak poczynić zastrzeżenie. Sam pamiętam, że „branża” tamtych lat z wypiekami na twarzy czytała powieść Baldwina „Inny kraj”, wydaną w Polsce już w roku 1968, a także zawierającą wątki homo. Ludwik z „Płynąc w ciemnościach” mógłby więc – bez zbędnej fatygi i zakrywania okładki, by nikt się nie domyślił, że to nielegalna książka „pedalska” – zachwycać się „Innym krajem”.

Tak się rozwodzę nad Baldwinem, by koniec końców stwierdzić, że pomysł z czytaniem w domu po kryjomu „Mojego Giovanniego” ma pewien sens. Wskazuje bowiem na dotkliwy brak w PRL-u wzorca homoseksualnej miłości romantycznej. Niechby i tragicznej, ale równie intensywnej jak inne wielkie miłości w historii literatury. Jędrowski próbuje więc ex post taką historię stworzyć.

Szkopuł w tym, że „Płynąc w ciemnościach” to jednak wstrząsająca grafomania. Styl określmy dwoma słowami: afektacja i egzaltacja. Ot, pierwszy z brzegu przykład: „Zamknąłem oczy i zobaczyłem pola, kwiaty i jezioro, jezioro z naszego lata, i wszystko tam było przeznaczone dla mnie, tylko dla mnie, i kochałem siebie – całego, każdą swoją cząsteczkę – jak nigdy wcześniej”. Obraz PRL-u jest z kolei tak uproszczony i naiwny, że budzi co najmniej rozbawienie, zwłaszcza u tych, którym tamte czasy nie są obce. Długo mógłbym wymieniać moje ulubione sceny, w każdym razie najbardziej wstrząsnęła mną chyba ta, w której Ludwik wybucha moralnym oburzeniem na widok fotografii Edwarda Gierka.

Autor ma ambicje nakreślenia epickiego obrazu epoki, a udaje mu się zapomnieć o takim drobiazgu jak powstanie Solidarności w sierpniu roku 1980. To nawet byłaby ciekawa przewrotka – napisać love story o kochankach, którzy tak się zatracili w swojej miłości, że nie zauważyli najważniejszych polskich tragedii, od rozbiorów po koronawirusa. Jak w popularnym swego czasu skeczu Stanisława Tyma o panu, który wyszedł na grzyby 31 sierpnia 1939 roku i jakoś mu szybko w lesie czas zleciał. Ale taki koncept literacki trzeba by przeprowadzić z pełną premedytacją, o którą Jędrowskiego zdecydowanie nie podejrzewam.

Jego bohaterowie też na początku romansu zaszywają się w lesie i tam oddają się miłosnym igraszkom. Niektórym kojarzy się ten wątek z „Tajemnicą Brokeback Mountain”, ja jednak chciałbym przypomnieć inną książkę, w której homoseksualni kochankowie początku lat 80. uciekają od rzeczywistości, „Zatokę ostów” zmarłego niedawno pisarza i poety Tadeusza Olszewskiego. Napisana ponad trzydzieści lat temu (przecież nie po angielsku, a w prowincjonalnym języku polskim), dużo ciekawsza literacko od Jędrowskiego, wydana została dopiero w roku 2008 i przeszła bez echa, bo romanse gejowskie wciąż traktowano u nas z lekceważeniem, by nie rzec, politowaniem. To, że dzisiaj są en vogue, stanowi w sumie optymistyczną konkluzję, nawet jeśli „Płynąc w ciemnościach” to gejowska „Trędowata”. Albo raczej „Gehenna”. Nie, nie są to dobre porównania. Każdy grafoman jest zjawiskiem fascynującym i unikatowym.

Rebecca Makkai, „Wierzyliśmy jak nikt”. Przeł. Sebastian Musielak, Wydawnictwo Poznańskie, 624 strony, w księgarniach od kwietnia 2020Rebecca Makkai, „Wierzyliśmy jak nikt”. Przeł. Sebastian Musielak, Wydawnictwo Poznańskie, 624 strony, w księgarniach od kwietnia 2020Natomiast książka Makkai, „Wierzyliśmy jak nikt”, stanowi przykład powieści solidnie zaplanowanej i wykonanej. Takiej z wartką narracją, dobrymi dialogami, wiarygodną w szczególe i ogóle, o ile oczywiście mogę się kompetentnie wypowiadać na temat realiów Ameryki drugiej połowy lat 80. Produkt wysokiej jakości, napisany podczas licznych rezydencji literackich, z pomocą sztabu fachowców i „riserczerów”, tudzież niewątpliwie solidną zaliczką od wydawcy na koncie. Owszem, przemawiają przeze mnie zawiść, zazdrość i resentyment.

Bohaterem książki jest „dyrektor rozwoju chicagowskiej galerii sztuki”. Nie podejmuję się wytłumaczyć, na czym dokładnie polega jego praca, zresztą na pewno dzisiejszym polskim „menadżerom kultury” niczego tłumaczyć nie muszę. Yale po godzinach obraca się w środowisku gejowskim Chicago. Przyjdzie mu stawić czoła nie tylko rozpadowi własnego związku, ale też epidemii AIDS. Makkai tworzy kronikę upamiętniającą ofiary tamtej plagi, ale też ukazującą walkę ruchów LGBT z administracją Reagana i koncernami farmaceutycznymi. Zarazem autorka buduje pomost między latami 80. a przeszłością i przyszłością. Wystawa, nad którą pracuje Yale, ma gromadzić prace artystów „straconego pokolenia”, doświadczonych potwornościami I wojny światowej. Z kolei bohaterką równolegle prowadzonej opowieści, rozgrywającej się w Paryżu roku 2015, jest Fiona, dawna przyjaciółka Yale’a, szukająca w stolicy Francji swej zaginionej córki.

Wątki więc idealnie się dopełniają i zamykają. Aż zbyt idealnie. Jak to bowiem w amerykańskich dziełach być musi, wszystko zostaje powiedziane, wyjaśnione, spuentowane i wyposażone w przesłanie. Społeczne, polityczne, egzystencjalne, międzyludzkie… I jakie tam jeszcze są przesłania. Kończymy tę 600-stronicową powieść w poczuciu, że dysponujemy wyczerpującą wiedzą na temat bohaterów, zdarzeń i historii, tak amerykańskiej, jak i powszechnej. Możemy więc odłożyć książkę na półkę i nigdy do niej nie wracać. Dla jednych będzie to zachęta, dla innych „zniechęta” – co kto lubi.

Jarek Skurzyński, „Zrolowany wrześniowy Vogue”, Korporacja Ha! art, 136 stron, w księgarniach od kwietnia 2020Jarek Skurzyński, „Zrolowany wrześniowy Vogue”. Korporacja Ha! art, 136 stron, w księgarniach od kwietnia 2020Na pewno nie da się tego samego powiedzieć o debiucie Jarka Skurzyńskiego „Zrolowany wrześniowy Vogue”. Krótkim i zwięzłym (ledwie 130-stronicowym) monologu młodego faceta, który galopem pędzi przez miesiące swego życia. Polska, Anglia, Anglia, znowu Polska, seks, seks, miłość, seks, związek, seks… Itd., itp. To taki, excusez le mot, suchy brandzel, ale mający swój szybki urok. Kolejni faceci, kolejne numerki, kolejne rozmiary, od S po XXL… Zakochać się czy się nie zakochać, związać się czy się nie związać. Nie ma czasu, by dłużej i głębiej się nad tymi kwestiami zastanowić, bo dłużej i głębiej to można – ha, ha, ha! – co innego.

Punkt wyjścia jest w tej książce punktem dojścia, co generalnie odzwierciedla błędne koło współczesnej kultury opartej na „wymianie towarów”. Ale w szczególności kultury gejowskiej, która się nieco zakałapućkała. Homoemancypacja jest przecież efektem rewolucji seksualnej, dlaczego więc teraz sama się pcha w sidła tradycyjnych heteronormatywnych wzorców? Stały związek, monogamia, dom, rodzina, dzieci… Matko Boska! No ale hormonalny pęd też jakby nie satysfakcjonuje, mylą się imiona i kutasy.

Koło zatacza także bohater powieści „Marny”, najciekawszej, a z pewnością najdowcipniejszej z omawianej tu czwórki (i nagrodzonej Pulitzerem). Tytuł (w oryginale: „Less”) to nazwisko bohatera, z którym szybko się utożsamiłem, gdyż kończy on właśnie 50 lat i jest określany mianem „trzeciorzędnego pisarza”. Równie szybko jednak się zdystansowałem, albowiem cóż to znaczy być trzeciorzędnym pisarzem AMERYKAŃSKIM! Bohater rusza właśnie w podróż dookoła świata. W Meksyku konferencja, w Turynie nagroda literacka, tu stypendium, tam zlecenie na artykuł do prestiżowego pisma… Perypetie przeżywa Artur rozmaite, ale ma czas, spokój i pieniądze, by dokończyć pisanie swojej kolejnej książki. Ekscytuje się atmosferą Włoch, Paryża, Berlina, i to są jedyne momenty, w których trzeciorzędny pisarz europejski może z pewną wyższością spojrzeć na trzeciorzędnego pisarza amerykańskiego.

Andrew Sean Greer, „Marny”. Przeł. Dorota Konowrocka-Sawa, W.A.B., 304 strony, w księgarniach od marca 2020Andrew Sean Greer, „Marny”. Przeł. Dorota Konowrocka-Sawa, W.A.B., 304 strony, w księgarniach od marca 2020Jednak prawdziwym powodem, dla którego Marny opuszcza San Francisco, jest to, że nie chce być na ślubie swego eksa-nieeksa, faceta, z którym był-nie był przez dziewięć lat. Znacznie młodszy od niego Freddy (notabene adoptowany syn największego literackiego rywala Marnego) postanowił skończyć ten niezdefiniowany związek i zawrzeć małżeństwo z rozsądku. Małżeństwo, dodajmy – bo w Polsce to wciąż niezbyt oczywiste – z innym facetem.

Wszyscy w powieści są liberalni, kulturalni i racjonalni, nie ma więc żadnych dram, a już zwłaszcza melodram. Coś jednak Marnego gniecie, a na pytanie, co to takiego, próbuje odpowiedzieć nie tylko on sam, ale też ironiczny narrator, którego tożsamość poznamy dopiero na końcu książki.

Czyta się to z dużą przyjemnością, tym niemniej ta przyjemność stała się dla mnie w pewnym momencie nieco nużąca. Wyjaśnienie przyczyn tego znużenia także zresztą znajdziemy na kartach „Marnego”. W Maroku bohater wyjawia, o czym będzie jego następna powieść:

– Biały Amerykanin w średnim wieku obnoszący swoje białe smutki Amerykanina w średnim wieku? – dopytuje się rozmówczyni Marnego. – Arturze, przykro mi to mówić, ale takiemu facetowi trochę trudno współczuć.
– Nawet jeśli jest gejem?
– Nawet jeśli jest gejem.

Ano właśnie. Owszem, sam jestem białym facetem w średnim wieku, nawet gejem, ale i w tej grupie społecznej obowiązuje pewna hierarchia dziobania.

Kończymy więc podróż z powieściami gejowskimi w rzeczywistości społecznej i kulturowej, która jest już od jakiegoś czasu w San Francisco i innych dużych miastach Ameryki, ale jeszcze niekoniecznie w Polsce. I nie wiadomo, czy w ogóle kiedyś będzie, bo teraz, jak wiadomo, nic już nie wiadomo.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).