Za, a nawet przeciw

7 minut czytania

/ Film

Za, a nawet przeciw

Bartosz Żurawiecki

W „Hollywoodzie” Murphy wybiera stylistykę netfliksowej Biblii Pauperum. Mówi głośno, wyraźnie i bardzo dużymi literami. Kto gustuje w subtelnościach, ten może w czasie seansu zwijać się z bólu, jak przy każdym praniu mózgu

Jeszcze 2 minuty czytania

Dawno żaden film nie wywołał we mnie tak heroicznej walki między, powiedzmy, estetyką a ideologią jak wyprodukowany przez Netflix serial „Hollywood”. Bo tak z ręką na sercu to powiem wam, że w ogóle mi się nie podobał. Jest czytankowy, nachalny, deklaratywny… Po prostu łopatologiczny. Akcja dzieje się w latach 40. XX wieku i nic dziwnego, bo jako żywo „Hollywood” przypomina produkcyjniaki kręcone wówczas zarówno w wersji radzieckiej, jak i amerykańskiej.

Ale zaraz… Skoro o sercu mowa. Czyż jednak serce nie zabiło mi żywiej, czyż łza nie stoczyła się po mym policzku, gdy w ostatnim odcinku panowie – biały i czarny – pocałowali się w usta na środku sceny podczas rozdania Oscarów? A może lekceważenie dla produkcyjniaków jest tak naprawdę jeszcze jednym przejawem – wdrukowanej w moje jestestwo – patriarchalnej, szowinistycznej, klasistowskiej i heteronormatywnej kultury?

„Hollywood” to kolejne dziecko reżysera i producenta Ryana Murphy’ego, który tempo ma doprawdy zabójcze. Wypuszcza serial za serialem – tylko w ostatnich dwóch latach oglądaliśmy „Pose” i „Wybory Paytona Hobarta”. Wszystkie zaś podpisane przez niego produkcje wymierzają solidny kopniak w krocze białego heteroseksualnego patriarchy, który do tej pory trzymał Amerykę za jaja i cycki. Choć prawdę mówiąc, Murphy najlepszy bywa wtedy, gdy dochowuje wierności niewesołym faktom; vide świetny serial „Konflikt. Bette i Joan”, opowiadający o kulisach kręcenia „Co się zdarzyło Baby Jane?”.

Ostentacja, z jaką Murphy weryfikuje historię, przypomina nieco działania Quentina Tarantino. W wymowie, bo już niekoniecznie w formie. W „Hollywoodzie” Murphy wybiera stylistykę netfliksowej Biblii Pauperum. Mówi głośno, wyraźnie i bardzo dużymi literami. Kto gustuje w subtelnościach, ten może w czasie seansu zwijać się z bólu, jak przy każdym praniu mózgu.

Oto kilku dzielnych ludzi doprowadza w 1947 roku do powstania filmu „Meg”, który rozbija bank w „boksofisie”, zgarnia niemal wszystkie możliwe Oscary, przede wszystkim zaś obala rasizm, seksizm i elityzm Hollywoodu. Homofobia wciąż stawia słaby opór, ale niewątpliwie umrze w mękach w następnym sezonie. Bez skrupułów zdradzam nie tylko zakończenie, ale i nieistniejący jeszcze dalszy ciąg, bo mniej więcej w okolicach trzeciego odcinka wszystko już wiadomo, można tylko ewentualnie zgadywać, jakie będą następne cudowne zbiegi okoliczności.

Pytanie teraz, czy w tej ostentacji jest metoda. Amerykańscy krytycy zarzucili Murphy’emu, że swoją bajką tworzy fałszywe przekonanie, jakoby parę dzielnych osób wystarczyło, by odwrócić procesy społeczne i polityczne. Notabene przekonanie to jest przecież idealnie zgodne z fundamentalnie hollywoodzkim mitem indywidualizmu. Bohaterowie serialu to supermeni i superwomenki, choć nie w kombinezonach, a w kostiumach z epoki.

„Hollywood”, twórca Ryan Murphy

Moje wątpliwości idą jeszcze w jedną stronę. „Hollywood” nie tyle demoluje stare Hollywood, ile pokazuje ograniczenia Hollywood nowego. Weźmy postać głównego bohatera. To młody człowiek, który niedawno wrócił z wojny w Europie i chce zostać aktorem. Na razie, by zarobić na utrzymanie rodziny, zatrudnia się na stacji benzynowej będącej zakamuflowanym domem publicznym. Jack obsługuje seksualnie panie z hollywoodzkiej sfery i tym sposobem trafia w końcu na duży ekran.

„Hollywood”, twórca Ryan Murphy„Hollywood”, twórca Ryan Murphy, Netflix, premiera maj 2020Gdy jednak właściciel owego burdelu na kółkach każe bohaterowi zająć się męskim klientem, Jack odmawia. Nie dlatego, żeby, broń Boże!, był homofobem. Po prostu, jak mówi, nie jest to zgodne z jego naturą. Cóż, gdyby nasz kochany Jack obciągnął Cole Porterowi, to ani chybi straciłby status sympatycznego chłopaka z sąsiedztwa, a bajkowy czar serialu prysnąłby w mgnieniu oka. Podobnie zresztą inne postacie muszą się trzymać swoich tożsamości, rozplanowanych przez twórców zgodnie z wymogami współczesnej (a nie tej z lat 40. ubiegłego stulecia) amerykańskiej kultury. Najciekawiej więc wypada „czarny charakter”, czyli agent aktorów, Henry Wilson (Jim Parsons), który bezpardonowo wykorzystuje młodych mężczyzn. I on jednak – jako ten wróg klasowy – będzie miał w końcu dwa wyjścia: albo zginąć, albo się nawrócić na słuszną sprawę.

Wątek stacji benzynowej niewątpliwie zaczerpnięty został ze wspomnień Scotty’ego Bowlersa zatytułowanych „Full Service” (w 2012 r. wyszły także po polsku). Bowers był męską prostytutką, spał z całym niemal Hollywoodem, a karierę zaczynał właśnie na „wiadomej” stacji benzynowej. Bujnie i szeroko opisuje seksualne zwyczaje wszystkich świętych branży filmowej, w dodatku bez jakiejkolwiek poprawności; czule, na przykład, wspomina romans, który jako dziecko miał z pedofilem. Cudowna lektura, może i częściowo zmyślona, ale jakież to ma znaczenie? Sami więc rozumiecie, że jak się poczytało u Bowersa o koprofilii Charlesa Laughtona, to potem nie robi na człowieku wrażenia ujawniony w „Hollywoodzie” fakt, że Tallulah Bankhead sypiała z Hattie McDaniel.

Twórcy serialu mieszają w nim postacie prawdziwe z fikcyjnymi. Fakty z pobożnymi życzeniami. Jednak coś za coś. Akurat w latach 40. Oscary dawano filmom na tzw. ważkie tematy społeczne. W roku, w którym u Murphy’ego triumfuje „Meg”, główną statuetkę zdobyła „Dżentelmeńska umowa”, poruszająca problem antysemityzmu. Z kolei czarnoskóry scenarzysta „Meg” wskoczył w nominacjach na miejsce twórców włoskich, neorealistycznych „Dzieci ulicy”. Świadczy to o tym, że zarówno kino, jak i doświadczenia spoza USA – chociażby w kwestii walki o równouprawnienie – nadal nie mają w Stanach znaczenia. Hollywood wciąż kręci się wokół własnego jądra, przekonane, że jest ono równoznaczne z całym światem. Zresztą show-biznes, rywalizacja, Oscary… To wszystko są przecież wytwory białej, szowinistycznej, patriarchalnej kultury. Aktem prawdziwie rewolucyjnym byłoby więc wysadzenie tego całego dziadostwa w powietrze. Tymczasem w serialu Murphy’ego chodzi głównie o to, żeby wcisnąć się na czerwony dywan.

W mym wewnętrznym konflikcie estetyka versus ideologia wygrywa jednak estetyka. Sorry! Tym niemniej – tu biję się w pierś – jednego Amerykanom zazdroszczę szczerze i bezwstydnie. Tego, że mogą wziąć przeszłość swojego kraju i lekką ręką wywrócić ją na nice. Mają na to kasę i dostają za to nagrody. W Polsce, przyznacie, brzmi to jak bajka.