Spocona czupryna
„Maestro”, reż. Bradley Cooper, mat. prasowe

8 minut czytania

/ Film

Spocona czupryna

Bartosz Żurawiecki

Nadmiar obrazków z życia prywatnego bohatera „Maestro” powoduje, że gubi się gdzieś kwestia głębokiego, intensywnego związku Bernsteina z muzyką. Bo co ma o tej głębi świadczyć? Spocona czupryna Bradleya Coopera?

Jeszcze 2 minuty czytania

Bradley Cooper ewidentnie chce zostać Leonardem Bernsteinem kina. Bernstein był aktywny na wielu muzycznych polach. Komponował dzieła poważne i rozrywkowe, dyrygował gigantyczną liczbą utworów, w tym pełnym cyklem symfonii Beethovena, Brahmsa i Mahlera. Box – i to wyłącznie z jego wykonaniami muzyki symfonicznej – liczy sobie, bagatela!, 60 płyt. Poza tym zajmował się także nauczaniem i propagowaniem muzyki; kto oglądał programy telewizyjne, w których objaśniał tajniki różnych słynnych kompozycji, ten wie, że i w tym sprawdzał się świetnie. Nie unikał mediów, chętnie udzielał wywiadów. Był postacią rozpoznawalną także wśród osób, których do filharmonii nie zaciągnąłbyś wołami. Geniusz i celebryta w jednym.

Cooperowi popularność przyniosły komedie w stylu „Kac Vegas”, długo był kojarzony z tym gatunkiem. Aspiracje miał jednak dużo większe, aż wreszcie zaczął dostawać role w poważniejszych filmach. Zdobył za nie kilka nominacji do Oscara, wziął się też za produkcję (i to nie byle jakich tytułów, „Jokera” na przykład), potem za pisanie scenariuszy i reżyserowanie. Komponować chyba jeszcze nie komponuje, ale na ekranie gra i śpiewa, a oba wyreżyserowane przez niego filmy rozgrywają się w świecie muzyki.

Debiutanckie „Narodziny gwiazdy” były okropnym, łzawym, schematycznym, kolejnym już remakiem historii piłowanej przez Hollywood od lat 30. Cooper osobiście wcielił się w postać staczającego się muzyka, przy którym dzielnie trwa zdobywająca coraz większą sławę wokalistka, zagrana przez Lady Gagę. Rzecz odniosła sukces, film dostał Oscara za piosenkę i dużo innych nominacji do rozmaitych nagród dla Coopera aktora, producenta, reżysera i scenarzysty. Ten postanowił więc wspiąć się jeszcze wyżej i z popkultury przenieść się do kultury wyższej. Nakręcił film o Bernsteinie, siebie, rzecz jasna, obsadzając w roli głównej, a za współproducentów mając m.in. Martina Scorsese i Stevena Spielberga.

Ten przydługi wstęp ma pokazać skalę ambicji, czy, jak chcą niektórzy, narcyzmu Coopera. Niewątpliwie „Maestro” jest tyleż o Bernsteinie, co o Cooperze właśnie. O którym i w jakich proporcjach, to już temat na dłuższą dyskusję. Rzecz zaczyna się w październiku roku 1943, gdy 25-letni Lenny, spędzający noc ze swoim kochankiem, klarnecistą Davidem Oppenheimem (Matt Bomer), dostaje telefon z Carnegie Hall, że ma tego samego wieczoru wziąć nagłe zastępstwo za chorego mistrza batuty, Bruno Waltera. Jeden koncert czyni z Lenny’ego nową gwiazdę dyrygentury.

Trzy lata później Bernstein, niekryjący się w środowisku muzycznym ze swoimi homoseksualnymi romansami (zresztą powiedzieć, że nie jest jedynym queer w tym towarzystwie, to nic nie powiedzieć), poznaje młodą aktorkę, Felicię Cohn Montealegre (Carrey Mulligan). Są sobą zafascynowani, choć jak para dusz bardziej bratnich niż zakochanych. Biorą ślub dopiero w 1951 roku.

Ta pierwsza, młodzieńcza część biografii Bernsteina nakręcona została w czerni i bieli. Cooper próbuje od czasu do czasu łamać w niej konwencję realistyczną, np. wstawkami musicalowymi. Brak im jednak lekkości. Zresztą, lekkość to ostatnia rzecz, którą można temu filmowi zarzucić.

„Maestro”, reż. Bradley Cooper

Gdy mijają miodowe lata pierwszych uniesień, Bernstein staje się poważanym maestro, a w małżeństwie pojawiają się dzieci, ekran nabiera kolorów i kończą się wypady w rejony fantastyczne. Związek Lenny’ego i Felicii zdaje się głównym tematem filmu, ale tylko zdaje się. „Maestro” jest bowiem dziełem irytująco chaotycznym i szkicowym. Cooper przeskakuje ze sceny w scenę: tu Bernstein dyryguje, tu dyskutuje z żoną, tu wciąga krechę, tu emabluje jakiegoś młodzieńca itd. Oglądamy mozaikę scen, które coś mówią, coś sugerują, ale co? Gdy zaś Cooper nie ma już zupełnie nic do powiedzenia, to zapodaje słynne Adagietto z V symfonii Mahlera i można sobie wtedy pokontemplować.

Być może Cooper chciał odejść od schematu typowego biopiku, w którym wszystko ładnie wynika jedno z drugiego – od urodzin po śmierć. Nasze życie nie jest przecież logicznym ciągiem przyczynowo-skutkowym. Raz jesteśmy żałośni, raz podniośli, raz chlejemy, raz przeżywamy i nie zawsze musi to mieć głębokie uzasadnienie. W przypadku „Maestra” trudno jednak pozbyć się wrażenia prowizorki i ślizgania się po tematach.

Taki przykład. Lenny spotyka na spacerze Oppenheima, który też się ożenił i ma dzieci. Kompozytor całuje klarnecistę w usta, patrzą na siebie znacząco. I tyle. Tymczasem to ponoć Bernstein namawiał Oppenheima, by ten ożenił się dla kamuflażu, sam przyznawał w listach, że o takim małżeństwie myśli. Czy Felicia była przykrywką? Film oddala to podejrzenie (podejrzewam, że na inną wersję nie zgodziłaby się rodzina Bernsteina), tym niemniej wątpliwości pozostają. Czy Felicia, wychodząc za Lenny’ego, wiedziała co i jak? Pada półgębkiem sugestia, że wiedziała. Zresztą, jak mogła nie wiedzieć, skoro obracała się w artystycznym środowisku? W każdym razie po ślubie Bernstein ponoć nie ukrywał swoich homoseksualnych fascynacji, jest nawet scena, w której siedząc w loży podczas premiery swojego utworu, ściska rękę aktualnej miłości, a Felicia patrzy na to z boleścią.

„Maestro”, reż. Bradley Cooper, USA 2023, na Netflixie od grudnia 2023„Maestro”, reż. Bradley Cooper, USA 2023, na Netflixie od grudnia 2023Owszem, jest ona w filmie ciekawszą postacią niż Lenny, ale prawdę powiedziawszy, Mulligan nie ma tu za wiele do grania. Ot, jakieś półsłówka, kilka znaczących spojrzeń. Aktorka dostaje dobrą scenę w ostatniej części filmu; Felicia może wtedy wreszcie wyrzucić, co jej leży na wątrobie. Chwilę później jednak zaczyna umierać na raka. Robi się wzruszająco, tyle że bez odpowiedzi pozostają liczne pytania, na przykład: czy pod koniec swojego za krótkiego życia Felicia czuła rozgoryczenie, że przez cały czas była żoną właśnie tego Bernsteina, skaczącego w dodatku na boki? A może frustracji w niej nie było? Może się czuła, przynajmniej do pewnego stopnia, spełniona? Jak bowiem donosi Wikipedia, nie tylko pracowała jako aktorka telewizyjna, lecz także – o czym film nie wspomina – działała społecznie. Wspierała Amnesty International, protestowała przeciwko wojnie w Wietnamie. Niekoniecznie więc wyłącznie stała w cieniu wielkiego człowieka. Film brnie jednak w schemat żony stłamszonej, choć i z niego niewiele potrafi wycisnąć.

Ową „chwilę” między złością a umieraniem Felicii wypełnia najpiękniejszy fragment muzyczny, finał II symfonii Mahlera dyrygowany przez Bernsteina. Uwielbiam tę symfonię, ale najlepiej zamknąć wtedy oczy, bo Cooper zagrywa się na śmierć, próbując naśladować bliską ekstazy ekspresję swojego bohatera. Można porównać na YouTubie albo po prostu poczekać na napisy końcowe, podczas których oglądamy prawdziwego Bernsteina za pulpitem. Widać od razu, co jest zanurzeniem się w muzyce, a co imitacją, w dodatku tandetnie podkręcaną przez pot gęsto lejący się z głowy dyrygującego aktora.

I tu dochodzimy do najsłabszych elementów filmu, czyli kreacji Coopera i ustawienia postaci Bernsteina. Aktor konsekwentnie pokazuje go jako niedojrzałego, podekscytowanego nastolatka, który cały czas domaga się atencji i opieki, a jak coś zbroi, to się łasi jak piesek. Nie może dorosnąć, wdaje się w infantylne romanse z dużo młodszymi od siebie mężczyznami, jest kłamcą i egoistą. Nie da się tego Lenny’ego polubić, a co dopiero podziwiać. Nie sposób się przebić przez monotonny, nosowy głos Coopera-Bernsteina i doklejony nos, który zresztą stał się powodem oskarżeń o antysemityzm.

Jako się rzekło, prawdziwy Bernstein to jedna z najważniejszych postaci światowego życia muzycznego XX wieku. Nie żebym się domagał hagiografii, ale chyba musiał być osobą z mocną osobowością, a tej na ekranie za Chiny Ludowe nie mogę dostrzec. Nadto nadmiar obrazków z życia prywatnego bohatera powoduje, że gubi się gdzieś kwestia głębokiego, intensywnego związku Bernsteina z muzyką. Bo co ma o tej głębi świadczyć? Spocona czupryna Bradleya Coopera? Obawiam się, że tylko ona zostanie mi z tego filmu w pamięci. A nie jest to ładny widok.