Jak w każdej porządnej aferze, najpierw doszły do mnie głosy oburzenia. Wzbudziły moją ciekawość, bo pochodziły od przedstawicieli chyba wszystkich środowisk zaangażowanych w kryzys na granicy polsko-białoruskiej: aktywistów, mieszkańców pogranicza, badaczy, dziennikarzy oraz prawników. Źródłem wzmożenia stał się artykuł opublikowany w listopadzie przez Małgorzatę Tomczak. Rozgrzał on do czerwoności debatę, bo postawił kilka krytycznych tez na temat tego, jak opowiadany jest kryzys. Wypowiedź Tomczak była wielowątkowa. Także komentarze do jej tekstu (w dominującej mierze chyba jednak polemiczne) poruszały różnorodne aspekty, stopniowo coraz bardziej uwalniając się od pierwotnych tez jej tekstu. Pod koniec grudnia Tomczak ponownie zabrała głos. Autorka opublikowała swój komentarz do wybranych głosów krytycznych, domykając w ten sposób symbolicznie koło dyskusji.
Śledziłem tę debatę uważnie z uwagi na własne doświadczenia związane z pomaganiem na granicy i pisaniem o niej. Stopniowo coraz mniej interesowały mnie w niej spory o konkretne fakty, liczby czy intencje stojące za czyjąś wypowiedzią, a bardziej to, jak należy się nimi wszystkimi posługiwać, aby tworzyć opowieść o granicy, która pomaga, a nie szkodzi.
Nie tylko fakty, ale i afekty
W inicjującym całą dyskusję artykule Tomczak jak refren powraca ważna teza: dominujący sposób opowiadania o kryzysie, wytworzony w ciągu ostatnich dwóch lat przez społeczność zaangażowaną w sprawę granicy, stał się nie tylko fałszywy, ale i krótkowzroczny. Autorka określa go mianem narracji humanitarnej. Jej zdaniem charakteryzuje się ona m.in. tym, że skupia się na wybranych kategoriach osób w drodze (głównie kobietach i dzieciach), akcentuje jedynie „uzasadnione” motywacje wyjazdu do Europy (ucieczka przed wojną czy prześladowaniami), a także nie stroni od porównań holocaustowych. Jej zdaniem narracja ta coraz bardziej jednak ignoruje rzeczywistość szlaku granicznego oraz naszą wiedzę na jej temat.
Zgadzam się z Tomczak, że narracja humanitarna nie przedstawia pełnego obrazu kryzysu: priorytetyzuje pewne jego aspekty, a inne zupełnie pomija. Robi to tak samo, jak każda opowieść o walce z opresją i wykluczeniem: selekcjonuje jej elementy, aby móc ją w ogóle przedstawić. Nieuniknione jest, że w tym procesie ktoś zostanie wykluczony, a czyjeś żądanie pominięte.
Kultura zaangażowania
W ostatnich latach radykalnie zmienił się kontekst, w jakim funkcjonuje kultura. Kryzys klimatyczny, kolejne fale kryzysu ekonomicznego, pandemia, rozwój ruchów populistycznych, masowe migracje i kryzys uchodźczy, a wreszcie atak Rosji na Ukrainę – wszystko to sprawia, że twórczynie i twórcy kultury próbują zrozumieć na nowo swoje zadania. Zaangażowaną rolę wyznaczają także kulturze, sztuce i literaturze kolejne apele naukowczyń i aktywistów powtarzających: wiedza już tu jest, musimy ją tylko przekonująco opowiedzieć. W cyklu artykułów i podkastów chcemy skupić się na formach zaangażowania kultury w tych kontekstach. Autorki i autorzy będą zastanawiać się, czy postulat odkrywczości i innowacyjności, wpisany w definicje działań artystycznych, jest wciąż do utrzymania. Czy kultura, sztuka i literatura powinny zająć się skuteczną perswazją w imię wyraźnie formułowanych postulatów społecznych? Jak sprawić, by takie przesunięcie akcentów nie zredukowało roli sztuki do funkcji banalnego dydaktyzmu? I w jaki sposób sztuka, funkcjonująca w epoce masowych migracji, musi się zmienić, aby zrobić miejsce dla różnorodnej i wielojęzycznej przyszłości?
Argumenty przedstawione przez Tomczak skłaniają jednak do postawienia pytania: czy rzeczywiście opowieść humanitarna stała się niereprezentatywna, i to do tego stopnia, że można ją określić mianem fałszywej? Żeby się do tego odnieść, chciałbym najpierw przyjrzeć się temu, dlaczego ta opowieść właśnie tak się ukształtowała i czemu miała służyć. Celowo w poprzednim zdaniu rozmazuję sposób jej powstania. Nie istniało bowiem jej jedno źródło (konkretna osoba lub grupa). Wykształciła się ona raczej na skutek trwającego przez pewien czas procesu. Brały w nim udział osoby, organizacje, nieformalne inicjatywy, redakcje oraz grupy badawcze, które miały różne perspektywy i strategie. Mimo tych różnic doszło do powstania jednej, dość spójnej narracji. Dlaczego? Moim zdaniem z tego powodu, że wszystkie te grupy i osoby połączył wspólny cel, który pozostaje aktualny: ochrona – tu i teraz – przed utratą życia i zdrowia jak największej liczby osób przekraczających granicę. To ten cel skalibrował aktywność tych grup, chociaż zrobił to we właściwy dla każdej z nich sposób (np. aktywista działa w taki sposób, żeby ratować życie; dziennikarz czy badacz – żeby tego życia przynajmniej nie narażać na jeszcze większe niebezpieczeństwo).
Wspomniany cel stał się tak ważny, bo takim go uczyniły realia panujące na granicy: silna kryminalizacja pomocy; chroniczne funkcjonowanie w zmieniających się warunkach utrudniających planowanie; ograniczony dostęp do informacji i niektórych przestrzeni; brak rąk do pomocy i potrzebnych materiałów; silna ekspozycja na ludzkie tragedie (pushbacki, pobicia, poronienia, rozdzielanie rodzin, śmierć). W takich warunkach dojrzewała narracja humanitarna. Co więcej, nie działo się to w próżni dyskursywnej, lecz w odpowiedzi na dużo silniejszą i brutalniejszą narrację antyuchodźczą, dystrybuowaną za pomocą wszelkich kanałów pozostających do dyspozycji decydentów. W tych warunkach odpowiedź musiała być mocna i wyrazista, krążyć wokół jasnych, binarnych podziałów na dobro i zło, bohaterów i złoczyńców.
Nie odkrywam tutaj niczego nowego – tak o powstaniu tej narracji pisze zarówno Tomczak, jak i autorzy i autorki różnych komentarzy do jej tekstu (np. Magdalena Chrzczonowicz). To, czego w historiach powstawania tej opowieści nie znalazłem, a co wymaga uzupełnienia, to okoliczność, że wymienione warunki na granicy przyczyniły się również do powstania bardzo silnych kolektywnych reakcji afektywnych. Zwłaszcza wśród grupy osób zaangażowanych w kryzys, która doświadczyła go na miejscu, np. spotykając się z osobami w drodze czy konfrontując z bezprawnymi działaniami służb. Te emocje stały się bardzo silnym spoiwem narracji humanitarnej. Sam ich doświadczyłem, będąc kilkukrotnie na granicy. Afekty, które wiązały się i wciąż wiążą z uwikłaniem w ten kryzys (na pewno złość, frustracja, smutek, ale niekiedy również radość czy duma, gdy udaje się swoim działaniem pomóc konkretnej osobie czy pokrzyżować plany opresorów), zaczęły intensywnie krążyć pomiędzy ludźmi i przedstawieniami kryzysu. Za Sarą Ahmed dodałbym jedynie, że emocje te zaczęły sprzymierzać poszczególne jednostki, tworząc między nimi silne relacje, prowadzące do powstania wspólnoty.
Po takim uzupełnieniu powrócę do zarzutu niereprezentatywności narracji humanitarnej. Moim zdaniem, choć ta narracja nigdy nie była w pełni reprezentatywna, okazała się wystarczająco reprezentatywna, zarówno w ujęciu poznawczym (porządkującym i hierarchizującym fakty), jak i afektywnym (porządkującym i hierarchizującym emocje). Stała się opowieścią, która najtrafniej połączyła ze sobą obie te sfery, przez co stała się przekonująca zarówno dla osób pomagających na granicy, jak piszących o granicy czy badających ją. Tomczak skupia się w swojej analizie głównie na elementach tworzących sferę poznawczą (liczbach, historiach poszczególnych osób, przepisach prawa). Bardzo sprawnie pokazuje występujące pomiędzy nimi sprzeczności. Uważam jednak, że odwoływanie się głównie do tych elementów nie wystarczy, aby odpowiednio ocenić narrację humanitarną. Nie tylko bowiem fakty, ale i emocje – w tym zwłaszcza te silnie i kolektywnie podzielane – łączą się ze sobą, tworząc opowieść o granicy.
Nie twierdzę przy tym, że obecna opowieść zawsze już będzie działać. Zmiana któregoś z opisanych powyżej warunków może wywołać jej ewolucję albo wręcz pojawienie się w jej miejsce nowej narracji. Co więcej, długotrwały brak zmiany tych warunków może skutkować zużyciem się tej opowieści (świetnie pokazuje to Doborah Gould, analizując historię ACT UP w czasach epidemii AIDS w USA).
Nie mam też poczucia – tak jak Tomczak – że zarówno sytuacja na szlaku, jak i wiedza o niej ulegają na tyle dużej zmianie, że narracja humanitarna rażąco się zdezaktualizowała. Czy rzeczywiście aż tyle się zmieniło? Z pewnością strategie opresji się wzmocniły, skutkując bardzo szybkim dostosowaniem się do nich strategii oporu stosowanych przez osoby w drodze. Wydaje mi się jednak, że jest to wciąż zmiana ilościowa, a nie jakościowa, zaś kluczowe wątki w opowieściach o granicy (zarówno tej antyuchodźczej, jak i humanitarnej) pozostały bez zmian.
Pierwszy tekst Tomczak pojawił się tuż po wyborach i w tym sensie traktuję go również jako wypowiedź, która antycypuje nadejście poważniejszych zmian. Choć od utworzenia nowego rządu nie minęło dużo czasu, już teraz widać, że przynajmniej antyuchodźcza retoryka poprzednich decydentów nie będzie kontynuowana w dotychczasowej formie. Co przyjdzie na jej miejsce i jaki będzie to miało wpływ na opowieść humanitarną, wciąż jednak pozostaje zagadką.
Między fake newsami a wiedzą zaangażowaną
W obu tekstach Tomczak mocno wybrzmiewa obawa o to, że w opowieści o granicy fakty zostały podporządkowane bieżącym potrzebom strategicznym ruchu pomocowego oraz że są tak dobierane i przedstawiane, aby wytworzyć określone przekonanie o granicy, bez względu na to, czy mamy na to przekonujące dowody czy nie. Autorka używa przy tym stanowczego sformułowania, że po dwóch latach pisania o migracji i kryzysie na granicy nie ma wątpliwości, że „jesteśmy w procesie wytwarzania fałszywej wiedzy”, której elementami są „zwykłe fake newsy”. Mocne stwierdzenia.
Takie postawienie sprawy zmusza do zadania pytania, czy rzeczywiście fake newsy są narzędziem tworzenia narracji humanitarnej. Lee Mcintyre, badający zjawisko postprawdy i fake newsów, definiuje te ostatnie jako informacje, które celowo są nieprawdziwe i intencjonalnie wprowadzają w błąd, najczęściej po to, aby osiągnąć zysk albo władzę. Ja tego rodzaju zachowań osób czy inicjatyw zaangażowanych w tworzenie narracji humanitarnej dotychczas nie dostrzegłem. Spotkałem się oczywiście z sytuacjami, gdy ktoś przekazywał błędne informacje: albo dlatego, że nie wiedział, że się myli; albo dlatego, że był ignorantem, i choć do końca nie wiedział, jak było w rzeczywistości, nie wysilił się, aby daną informację zweryfikować (tu moim zdaniem mieści się historia nieistniejącej Eileen). Nigdy jednak nie spotkałem się z sytuacją, kiedy ktoś świadomie przekazywał kłamstwo. Liczba polemik, które krytykowały Tomczak za tę konkretnie wypowiedź, skłania mnie do uznania, że nie jest to wyłącznie moje doświadczenie.
Obok zarzutu o przekazywanie nieprawdziwych informacji Tomczak porusza również kwestię istnienia swego rodzaju presji moralnej na opisywanie historii z granicy w określony sposób. Pyta: „Czy podkolorowanie jakiejś historii, pominięcie i dodanie czegoś może być moralnym obowiązkiem?”. Wskazuje, że sama ją wielokrotnie odczuwała, np. gdy została poproszona o usunięcie z tekstu zdania, że migrant był zamożny i zapłacił 12 tysięcy euro za podróż (z uwagi na to, że mogłoby to zaszkodzić obrazowi osób w drodze kreowanemu przez ruch pomocowy). Takie prośby/żądania wydają mi się jednak nie tyle anomalią, ile nieodłącznym wyzwaniem pojawiającym się w pracy dziennikarskiej, które każda z osób piszących musi samodzielnie rozstrzygać, posługując się własnym kluczem. Maciej Moskwa w swoim komentarzu do tekstu Tomczak podzielił się swoją strategią działania w takich sytuacjach, która jest mi bardzo bliska: nie ma dla niego czegoś takiego jak „dobro sprawy” (polegające na tym, że pewnych wątków się nie porusza), istnieje jedynie dobro indywidualnej osoby, ochrona informatora czy tajemnica dziennikarska.
To, co również wydaje mi się istotne w kontekście zarzutu o presję moralną, to okoliczność sprawiająca, że wiele osób zaangażowanych w sytuację na granicy w ogóle nie czuje, że znalazło się w sytuacji jakiejś moralnej presji, bo właśnie z uwagi na opisane powyżej poczucie wspólnoty poznawczo-afektywnej odbiera narrację humanitarną jako swoją własną. Jej cel jest również ich celem. Ich działanie zmierza do tego, aby go osiągnąć, a więc wprowadzić określoną zmianę społeczną. Przykładowo, część badaczek, z którymi rozmawiałem, otwarcie wskazuje, że prowadzi badania, w których nie tylko efekt końcowy, ale i sam proces badawczy traktują jako narzędzie tego rodzaju zmiany.
Czy więc artykuły prasowe, fotoreportaże lub raporty z badań powstające w wyniku takiej motywacji tworzą fałszywą wiedzę? Niekoniecznie. Zamieniłbym w poprzednim zdaniu słowa „fałszywa” na „zaangażowana”, bo choć to drugie również wskazuje na subiektywność takiego wysiłku, to nie wartościuje go negatywnie, a jedynie wskazuje, że tak powstająca wiedza jest wykorzystywana (angażowana) do pewnego celu. Dlaczego uważam, że ten drugi termin jest bardziej adekwatny? Głównie z tego powodu, że zarówno działalność dziennikarska, jak i naukowa nie stanowią jakiegoś w pełni autonomicznego i nietykalnego pola, lecz mają bogatą tradycję uwikłania w różne aktywistyczne projekty społeczne, w tym zwłaszcza procesy emancypacji grup wrażliwych.
To wciąż tylko głos czy już mowa?
W swojej krytyce niereprezentatywności narracji humanitarnej Tomczak stawia również bardzo trudne i ważne pytanie-zarzut: czy rzeczywiście jest w porządku to, że w opowieści o granicy osoby w drodze zajmują tak mało miejsca, a w zasadzie pozostają niewidoczne i niesłyszalne? Chciałbym się odnieść do niej szerzej, tym bardziej że mam wrażenie, że nie została ona wystarczająco skomentowana w polemikach.
Tomczak moim zdaniem celnie identyfikuje obecną sytuację. Jej krytyka jest zbieżna z nieco wcześniejszym, ale dotykającym tego samego problemu tekstem Alicji Palęckiej. Obie autorki argumentują, że narracja humanitarna dotyczy nie tyle ludzi doświadczających kryzysu humanitarnego, ile osób, które są zaangażowane w kryzys, w tym zwłaszcza w udzielanie pomocy. To ta druga grupa jest przedstawiana jako sprawcza i działająca jako podmiot. Osoby w drodze, przeciwnie, jeśli radzą sobie same i nie potrzebują wsparcia, to co do zasady nie istnieją w opowieści humanitarnej. Opowieść ta skupia się bowiem na tych, którzy proszą o pomoc. Pojawiają się oni wówczas w tej narracji, ale głównie jako anonimowi beneficjenci pomocy. Ich bezimienność – jak wskazuje Palęcka – uzasadniana jest zazwyczaj troską o ich bezpieczeństwo i potrzebą unikania retraumatyzacji.
Ten stan rzeczy – jeśli odnieść się do Rancière’owskich kategorii widzialności (wkluczenia) i niewidzialności (wykluczenia) w sferze polityki – na pierwszy rzut oka zdaje się więc lokować osoby w drodze raczej po tej drugiej, niewidocznej stronie. Wykluczenie wiąże się u Rancière’a z sytuacją, w której ma się jedynie głos (pozwalający co prawda wydobyć z siebie krzyk rozpaczy), ale już nie mowę, która zmuszałaby drugą stronę (decydentów) do odpowiedzi, do wdania się w dyskusję.
Czy zatem osoby w drodze nie mogą zaistnieć jako podmioty i dzieje się to właśnie z uwagi na kształt narracji humanitarnej? Moim zdaniem nie tylko mogą zaistnieć, ale i dzieje się to bez względu na tę narrację. Paradoksalność tej sytuacji polega bowiem na tym, że niekiedy sprawczość osób w drodze (będąca wyrazem ich podmiotowości) wyraża się właśnie dzięki ich pozornej nieobecności. Ich milczenie staje się ich mową. Ten stan nieobecności i milczenia może oczywiście oznaczać, że osoby te zostały skutecznie powstrzymane przez reżim graniczny przed wjazdem do Polski. Jak jednak wskazują dane na temat skali wykorzystywania tego szlaku migracyjnego (przywoływane zarówno przez Tomczak i Palęcką), ta nieobecność i milczenie w Polsce oznacza raczej coś zgoła odmiennego. Wskazuje, że w większości przypadków osobom na szlaku udało się przejechać przez Polskę i ruszyć w dalszą drogę na Zachód. Innymi słowy, udało im się skutecznie przeciwstawić wymierzonej przeciwko nim opresji.
Czy jednak pozostaje po tej chwilowej obecności coś, co pozwala nam odtworzyć sprawczość osób w drodze w sposób dla nich bezpieczny? Tak, z pewnością są to pozostawione przez nich ślady, np. w postaci tymczasowych obozów czy przedmiotów towarzyszących im w strefie przygranicznej (świetnie pokazują to Natalia Judzińska i Roma Sendyka w artykule na temat materialności kryzysu humanitarnego). Ta sprawczość wymaga jednak odkrycia przez kogoś innego. Być może w obecnych warunkach opresji może ona przyjmować tylko taki kształt, aby nie narażać osób w drodze na dodatkowe niebezpieczeństwo. Dlaczego? Klarownie wyjaśnia to Ċetta Mainwaring, wskazując, że jakikolwiek dowód sprawczości osób w trakcie drogi może następnie podważyć ich status jako „ofiar” w trakcie trwania procedury azylowej. Osoby w drodze muszą więc prezentować się jako osoby cierpiące, niezdolne do działania i wymagające ratunku. Mainwaring wskazuje, że mają one w praktyce następujący wybór: albo staną się ofiarami (których ochronę można rozważyć), albo złoczyńcami (zagrażającymi bezpieczeństwu narodowemu, rynkowi pracy czy tożsamości narodowej, przed którymi trzeba się chronić).
Ślady działań tych osób i ich decyzji jawią się więc nam (ich odbiorcom) jako zakamuflowane, jakby niezainteresowane tym, aby mówić otwarcie, czym są. W tym sensie nieobecność osób będących w drodze bywa wyrazem nie ich słabości, a raczej siły. Ten charakter działań pasuje mi do strategii oporu określanej przez Jamesa Scotta mianem infrapolityki. U Scotta, jeśli opór nie może być wyrażony otwarcie (np. z uwagi na duże ryzyko represji), wówczas przyjmuje właśnie postać infrapolityczną, a więc bardziej zakamuflowaną, niekonfrontacyjną i unikającą określania mianem oporu.
Jeśli spojrzymy w ten sposób na nieobecność osób w drodze w narracji humanitarnej, to przestanie ona być oczywistym dowodem na słabość tej narracji. Jeśli zaakceptujemy to, że ich sprawczość wyraża się również w opisany powyżej sposób, wówczas kształt tej narracji zaczyna przypominać swego rodzaju kamuflaż pozwalający im działać. Być może istnieje możliwość takiej modyfikacji tej narracji, aby była ona opowiadana w sposób pozwalający w jeszcze większym stopniu wybrzmieć podmiotowości osób w drodze. Pytanie, na które nie znam jednak odpowiedzi, brzmi, czy w aktualnych warunkach trwania kryzysu taka modyfikacja okaże się im rzeczywiście pomocna.
Ćwiczenia z rozciągania
W swoim komentarzu do tekstu Tomczak Agata Kluczewska trafnie wskazuje, że autorka odeszła od narracji interwencyjnej, wybierając analityczną. Wydaje mi się, że ważną rolą, którą odegrał tekst Tomczak, było właśnie przesunięcie tego bardziej analitycznego głosu na temat kryzysu bliżej centrum debaty publicznej (bez względu na to, czy się zgadzamy z postawionymi w nim tezami). Nawet jeśli głos ten był już od pewnego czasu obecny (np. w aktywnościach Badaczy i Badaczek na Granicy), to jednak funkcjonował nieco obok, głównie w polu akademickim. Tekst Tomczak rozciągnął pole debaty, włączając – myślę, że już na stałe – nowe perspektywy, bardziej zniuansowane i analityczne. I dobrze, że tak się stało, bo opowieść zaangażowana wtedy jest najsilniejsza, gdy nie pozbawia się możliwości samoaktualizowania.
Tekst Tomczak okazał się jednocześnie termometrem mierzącym temperaturę tego pola, a ta wciąż jest wysoka. Wysoki rejestr emocjonalny niektórych polemik jest moim zdaniem wyrazem tego, że dla sporej części społeczności zaangażowanej w kryzys narracja humanitarna ma wciąż zdolność do przekonującego tłumaczenia otaczającej rzeczywistości, a także organizowania sposobu myślenia i odczuwania sytuacji na granicy.