Jutro w telewizji
fot. Ars Electronica, "Braun Tube Jazz Band", CC BY-NC-ND 2.0 Deed

30 minut czytania

/ Media

Jutro w telewizji

Kamil Bałuk

W TVP ostatnio gorąco, ale wciąż jakby obok tematu – bo do czego właściwie ma nam ta telewizja służyć?

Jeszcze 8 minut czytania

Przez pierwszą kadencję PiS-u byłem radosnym symetrystą. Starsi koledzy dziennikarze (jakoś głównie mężczyźni) tłumaczyli mi wprawdzie, że pojawianie się w TVP jest zdradą dziennikarskiego etosu (czego?), ale że „zdrada” i „etos” to słowa z rejestrów języka, które nieprzesadnie eksploruję w życiu, raczej wzruszałem ramionami. Choć czasem, fakt, oczy od TVP bolały. Ostatecznie byłem wtedy gościem w publicznej stacji może trzy albo cztery razy, zawsze w programach kulturalnych, raz w śniadaniowym. Niczego nie żałuję – nucenie z Marzeną Rogalską i Tomaszem Kammelem piosenki Zbigniewa Wodeckiego to sytuacja na tyle memiczna, że grzechem było nie skorzystać. Humorek dopisywał.

Druga kadencja PiS-u wyczerpała moje zapasy symetryzmu i dystansu, a poziom radości spadł poniżej zera. Na antenach telewizji publicznej raz po raz działy się rzeczy obrzydliwe, których nigdy nie zamierzam relatywizować czy kąsać ironicznym dystansem. Byłaby to niegodziwość, służenie złej sprawie, szczególnie że kilka razy chodziło o ludzkie życie. 

Po wyborach symetryzm jakby do mnie wrócił. Cieszę się, że o kształt TVP będą ścierać się politycy różniący się między sobą poglądami. Nie zmienia to zasadniczej frustracji, że wciąż nie kwestionujemy samej ramy: bzdurnego pomysłu, żeby o publicznych mediach decydowali politycy. Kończy się jak zwykle: zamiast rozmowy o konkretnych formatach telewizyjnych na przyszłość wymieniamy pomysły w stylu Jacka Żakowskiego: „Chciałbym do państwa zaapelować, abyśmy pomyśleli o tym, jak podzielić się pieniędzmi, infrastrukturą, mediami, tymi, które mają charakter publiczny, z tymi, którzy przegrali wybory w październiku. To jest bardzo trudna sprawa. Włosi podzielili się kanałami na przykład. Czy jesteśmy gotowi pomyśleć o tym, że Dwójka będzie pisowska?”.

Panie Jacku, nie jestem gotowy i wcale nie chodzi o PiS. Po prostu wolałbym, żeby Dwójka była stacją nowocześnie sprofilowaną i emitowała programy świadomie i sprawnie sformatowane. Największą wartością byłoby, gdybym podczas oglądania nie miał szansy zgadnąć, jaka jest afiliacja polityczna jej zarządu.

Tak, TVP za czasów PiS-u pokazała najgorszą ze swoich możliwych odsłon. Tylko że telewizja publiczna nie była święta nigdy, a polityczna była zawsze. Najłatwiej w niej było znaleźć fundusze na setki etatów o trudnych do ogarnięcia umysłem zakresach obowiązków, a to, czego brakowało bez względu na ekipę, to środki na konkretne nowe telewizyjne formaty. Często brakowało też zwykłego namysłu nad nimi. 

Te wnioski nie są moimi autorskimi, to raczej skrót z dziesiątek rozmów z twórcami telewizji, które przeprowadzałem w ramach zwieńczonego książką projektu „Dawno temu w telewizji”. W naszych rozmowach twórcy podkreślali jeszcze jeden grzech publicznej telewizji – brak ciągłości. Trudno o nią, kiedy co chwila zmieniały się władze, a nowy dyrektor przygodę z zarządzaniem rozpoczynał od innowacji w sposobie prezentacji prognozy pogody, po czym, w drugim kroku, sprawdzał ramówkę, szukając programów, których nie ogląda ani on, ani jego rodzina. „Mój syn tego nie ogląda, wyrzucamy z ramówki” – usłyszał pewnego dnia twórca „Małych Wiadomości DD” Adam Górczyński i tak ambitny program z dnia na dzień zakończył swój żywot.

„Zmienił się szef, produkcja odwołana, nie zapłacimy” – dowiedział się w TVP innym razem Okił Khadimov, który na zaproszenie stacji przyleciał z Tadżykistanu do pracy w roli operatora. Zrozumiał wtedy, że nie wróci do macierzystego kraju, bo nie ma za co. Może zresztą dobrze się stało, bo bez tej scenki mogłoby nie być odkrywanego dziś na nowo „Świata według Kiepskich” – żaden polski reżyser nie chciał podjąć się jego realizacji, więc podjął się Tadżyk.

„Proszę mi tu MTV nie robić” – powiedziała redaktorka w TVP Rafałowi Rykowskiemu, który jedynie uporem i znalezieniem zewnętrznego sponsora wywalczył miejsce w ramówce dla programu „Piraci”. Programu, ostatecznie kultowego. „Zróbmy takie polskie MTV!” – miał z kolei powiedzieć pod koniec lat 90. prezes Sławomir Zieliński i tak powstał „Rower Błażeja”, a na antenę ogólnopolską weszła Paulina Chylewska, dzisiaj ikona telewizyjnego dziennikarstwa sportowego. Tu akurat się udało.

Podobnych historii z TVP są dziesiątki. 

Rykowski trafnie diagnozuje, że przekleństwo TVP można zawrzeć w popularnym wśród telewizyjnej kadry kierowniczej haśle: „w mojej telewizji”. Wiecie, „w mojej telewizji nie będzie miejsca na…”, „w mojej telewizji programy muszą mieć…”. Silna autorska ręka służy konkretnym telewizyjnym formatom. Dzięki ich autorskiemu charakterowi jest mniej mdło, pojawiają się emocje. Tyle tylko, że ta zasada działa dobrze, kiedy rąk i programów jest na tyle dużo, że telewizja żyje i zaskakuje. 


Inaczej ma się sprawa z telewizją jako całością – tu silne (chwilowo, zawsze chwilowo) ręce potrafią sporo napsocić. Niezamierzony komizm pojawia się, kiedy parę miesięcy później już jej w nich nie ma. Każdy pałac to tylko tymczasowy pałac – może warto więc go meblować z pokorą i szacunkiem dla następców? Fajnie byłoby, gdybyśmy czasy jednej silnej ręki uznali za słusznie minione – od lat nie było lepszej politycznie okazji. Tyle, jeśli chodzi o rozsądek. Pech chciał, że Dwutygodnik, wymyślając temat tego tekstu, zadał mi dokładnie to pytanie: jak byłoby w mojej telewizji? 

Nie rozstrzygnę spędzającego Polakom sen z oczu dylematu, który z braci Kurskich powinien szefować Telewizji Polskiej. Nie przeczytacie w nim niczego o wiadomościach, serwisach informacyjnych ani o Michale Rachoniu. Obywatelski obowiązek namysłu nad ofertą informacyjną telewizji publicznej odrobiłem w październiku. Skupię się na sprawach równie ważnych, a ciekawszych: na rozrywce, edukacji i tym, co dobrego możemy ukraść z zagranicy, żeby było nam trochę lepiej.

Mili Państwo, zapraszam na wycieczkę do mojej telewizji!

Dlaczego tak trudno dojechać do Żnina

W mojej telewizji byłoby więcej produkcji własnych, najchętniej tych realizowanych w lokalnych ośrodkach. Niestety, te rozsiane po Polsce oddziały chyba niewystarczająco nas obchodzą i to mimo milionowych dotacji, które otrzymują od nas, podatników.

Były szef TVP, Sławomir Zieliński, w rozmowie z Agnieszką Kublik dla „Gazety Wyborczej” wspominał, że z badań przeprowadzonych w TVP tuż przed przejęciem władzy przez PiS wynikało, że wśród 16 anten regionalnych ośrodków telewizji publicznej są takie, które mają od kilkuset do kilku tysięcy widzów. To bardzo mało, podobną oglądalność wykręca czasem jedną rolką na Instagramie albo tiktokiem twórca, który ma poniżej 10 tysięcy followersów, a takich są w Polsce tysiące. Do przebicia takiego pułapu nie trzeba ani budżetu, ani profesjonalnego sprzętu, ani specjalnego przygotowania. Potrzeba jednego – otwartości na to, co i z czyim udziałem dzieje się w mniejszych ośrodkach. 

Ciekawie opowiadał mi o tym Rykowski: „W telewizji centrala uważa, że Polska składa się z Warszawy i reszty Polski. Ja uważam, że Polska składa się z reszty Polski i Warszawy. Schemat jest odtwarzany w regionach. W Bydgoszczy był wieczny problem, że nie ma pieniędzy na materiał z Brodnicy, bo to dziewięćdziesiąt kilometrów drogi. W rezultacie brodniczanie doskonale orientowali się w tym, co dzieje się w Bydgoszczy, ale już w tym, co u sąsiada, nie. W małych miastach pracują często utalentowani ludzie, tylko że akurat nie chcą albo nie mogą się przeprowadzić do Warszawy. Oni mogliby wiele wnieść”.

W mojej telewizji, tuż po umoszczeniu się na fotelu prezesa, zastanowiłbym się nad trzema problemami, które dostrzega Rykowski. Wszystkie typowo polskie i znane z wielu branż, nawet odległych od telewizji. Pierwszy to centralizacja – decyzje zapadają w Warszawie. Drugi to pieniądze – żeby powstał sensowny polski format, ktoś musi sfinansować choćby jeden pilotażowy odcinek. Trzeci, biurokracja, jest związany z tym drugim – w całej TVP, a szczególnie w regionalnych ośrodkach, dużo więcej pieniędzy przeznacza się na strukturę organizacyjno-przetargową niż na faktyczną produkcję programów telewizyjnych. Kończy się tak, że polskie formaty nie powstają wcale.

Rykowski: „Zamiast oglądać «Modę na sukces», wolałbym telenowelę realizowaną naraz w szesnastu oddziałach TVP, żeby aktorzy jeździli po Polsce. W każdym odwiedzonym regionie widz mógłby pomyśleć: «Ooo, jest moje miasto, przyjechali do Żnina, ale fajnie!»”.

Autor „Piratów” przed laty, po sukcesie swojego programu, miał okazję spędzić trochę czasu z szefową Dwójki, Niną Terentiew. Zaproponował kilka rewolucji, które mogłyby ożywić bazę formatów wymyślanych w Polsce. „Spytałem, czy może dałoby się stworzyć departament, który gromadziłby pomysły ze wszystkich ośrodków, a raz na jakiś czas wybierał jeden z nich i produkował pilotażowy odcinek”. Nina Terentiew odpowiedziała Rykowskiemu, że nie ma szans.

Ale może warto jeszcze kiedyś spróbować?

Ciasteczkowy Potwór wyrównuje szanse

Propozycja Rykowskiego, czyli wymyślanie formatów i realizowanie materiałów przez lokalne ośrodki, by treści z danego regionu docierały na antenę ogólnopolską, czyli od dołu do góry, to niejedyny kierunek, w jakim mogłaby iść stacja telewizyjna, by wykorzystywać rozsiane po kraju struktury. Ciekawe jest rozwiązanie odwrotne, kiedy w centralnym ośrodku przygotowuje się format pod to, by mógł być realizowany lokalnie. I nie, nie mówię tu o spopularyzowanych w ostatnich ośmiu latach w Polsce politycznych przekazach dnia, które bez namysłu były dystrybuowane po lokalnych redakcjach – to akurat wynaturzenie.

W mojej telewizji stawiałbym na regionalność i różnorodność. Szczególnie ważne wydaje mi się to w programach edukacyjnych i dziecięcych. Dobrym przykładem realizacji produkowanej „na górze” i lokalizowanej w podległych ośrodkach był produkowany w Stanach Zjednoczonych przez 40 lat program dla dzieci „Romper Room”. Jego prowadząca wykonywała z dziećmi ćwiczenia, śpiewała piosenki czy przeprowadzała miniwykłady o uprzejmości. Scenariusze były przygotowywane przez główną ekipę z Baltimore, po czym z odpowiednim wyprzedzeniem wysyłano je do Nowego Jorku, Bostonu, Cleveland, Miami czy nawet San Antonio, które produkowało swoją własną, hiszpańskojęzyczną wersję. Prowadzącymi w poszczególnych miastach były prezenterki związane z lokalną społecznością, często zawodowe przedszkolanki po przeszkoleniu telewizyjnym. Zadania i zabawy przeprowadzały z grupami lokalnych cztero- i pięciolatków. Grupki dzieci zmieniały się co kilka tygodni, a miejsca realizacji i elementy scenariuszy nawiązywały do miejsc, w których były realizowane. Dzięki temu dzieci z danego stanu mogły zobaczyć swoje miasto i swoich rówieśników, a najwięksi fani wysyłali do lokalnej redakcji swoje imiona, odczytywane pod koniec programu z magicznego lusterka przez prowadzącą. Chętnych do udziału nie brakowało – w szczycie popularności niektórzy rodzice zapisywali dzieci na listę oczekujących, jeszcze zanim te przyszły na świat.

Sporo inspiracji przy wymyślaniu nowych formatów edukacyjnych można znaleźć w najbardziej klasycznym z nich, „Ulicy Sezamkowej. Produkcji, która w Stanach powstała za publiczne pieniądze i w założeniu miała wspierać rozwój dzieci z wykluczonych grup bez dostępu do edukacji przedszkolnej. Ciasteczkowy Potwór nie był tylko pociesznym gamoniem, jego postać miała uczyć dzieci, czym jest regulacja poprzez oddychanie i jak ważna jest dieta, a sposób jego mówienia miał pokazywać, że nie każdy komunikuje się tak samo. Scenki z Elmo uczyły młodych widzów tego, czym jest przyjaźń i jak rozmawiać o emocjach.

Kluczowe w sukcesie „Ulicy Sezamkowej” było przeprowadzanie ponad 1000 eksperymentów i badań przed i w trakcie produkcji. W 2001 roku ukazało się szeroko komentowane badanie, „The Recontact Study”, w którym przebadano oglądające program dzieci w wieku od 2 do 5 lat, do których badacze powrócili, kiedy byli nastolatkami. Po wykluczeniu czynników demograficznych i społecznych okazało się, że nawet w rodzinach znajdujących się w trudniejszym położeniu, wykluczonych ekonomicznie dawni widzowie „Ulicy Sezamkowej” osiągali w porównaniu do równolatków lepsze wyniki z angielskiego i matematyki, mieli szerszy zasób słów, czytali więcej książek, rzadziej pili alkohol i palili papierosy.


Ciekawą inspiracją dynamicznego programu dla dzieci jest holenderskie „De Proefkeuken”, w którym duet prowadzących sprawdza, jak łatwo jest zrobić coś od podstaw: skonstruować własny zegarek, szczoteczkę do zębów lub gitarę, wyprodukować ser lub papier toaletowy, złożyć książkę. Ich poczynania komentuje, jak często w programach dla dzieci, stwór niebędący człowiekiem – w tym wypadku jest to gadający ziemniak. 

Podsumowując, w mojej telewizji chętnie widziałbym dobrze przebadane empirycznie, dynamiczne polskie formaty edukacyjne i rozrywkowe, realizowane w kilku miastach. Dodajmy obecność na ekranie dzieci z różnych kultur, wyznań i narodowości i dobrze przygotowany scenariusz, a mogłoby powstać coś, czego trudno oczekiwać od stacji komercyjnych, które w kwestii dzieci promują raczej konkursy, a zamiast nauki empatii uczą kapitalistycznej rywalizacji i kultu talentu.

W mojej telewizji nie kopiowałbym jednak bezmyślnie rozwiązań zagranicznych. Każde podejście do wymyślenia formatu zacząłbym od solidnego przeglądu archiwalnych polskich pomysłów sprzed lat. W działce programów dla dzieci i młodzieży mam sentyment do co najmniej dwóch produkcji: „Tata, a Marcin powiedział” i „Małych Wiadomości DD”.

Pierwsza z nich, czyli adaptowane na potrzeby telewizji z niemieckiego show radiowego rozmowy-scenki syna z ojcem, nie zestarzała się zbyt dobrze ani pod względem dialogów, ani użycia zdartych kulturowych klisz. Ze scenariuszy odcinków, szczególnie w przypadku postaci ojca, bije konserwatyzm i patriarchat lat 90. Mimo to w prostej i pojemnej formule „Tata, a Marcin powiedział” było miejsce na wyjaśnienie, czym jest pranie brudnych pieniędzy, na czym polega przeszczep organów wewnętrznych, czy nawet – po co żyjemy. 

Do „Małych Wiadomości DD” mam sentyment dużo większy. Trudno dziś uwierzyć, że żółta kukiełka machająca uszami wraz z ekipą dziecięcych reporterów w 1994 roku na ogólnopolskiej antenie relacjonowała ludobójstwo w Srebrenicy i konflikt na Bałkanach w sposób zrozumiały dla dzieci. Ekipa „Małych Wiadomości”, kiedy tłumaczyła, czym jest Wielki Post, dodawała omówienie świąt w islamie i judaizmie, tłumacząc, że ich wyznawcy też przestrzegają postów. Dziecięcy reporterzy zadawali proste i bezpośrednie pytania zarówno Hannie Suchockiej, jak i Lechowi Wałęsie. Jeśli gościem był premier, najpierw tłumaczono przystępnie, co znaczy być premierem, a kiedy upadał rząd Olszewskiego, „Małe Wiadomości” wyjaśniały przebieg wydarzeń i tłumaczyły, czym było SB. 

W Holandii publiczne to nie partyjne

Wspomniałem braki w polskich formatach i adaptacje formatów z USA i Niemiec. Jeśli jednak mowa o imporcie z zagranicy pomysłów na polskie programy, król jest u nas jeden, a raczej całe królestwo – Niderlandów. 

Poświęcam Holandii sporą część swojego życia zawodowego, cenię ten kraj za elastyczność i talent do sprzedawania, mówiąc w skrócie: wszystkiego, co się da, każdemu, komu się da. Tylko Holendrzy potrafią eksportować na cały świat tulipany, które w większości importują z Afryki. A już tak poważniej: Niderlandy to telewizyjne eldorado, sprzedające swoje formaty na cały świat, a napędzane w dużej mierze siłą stacji publicznych. Ten rozkwit ma powody historyczne: społeczeństwo podzielone przez dekady na filary, w którym i protestanci, i katolicy mieli swoje osobne stacje, oraz utrzymywany do lat 80. zakaz działania telewizji komercyjnych. Oznacza to, że w Holandii komercyjne stacje telewizyjne pojawiły się ledwie kilkanaście lat przed ich debiutem w kraju nad Wisłą. Kiedy pojawiły się w Polsce, wraz z nimi wkroczyli oni – Holendrzy.

Od lat 90. troje holenderskich producentów wprowadziło do naszych telewizji dziesiątki hitowych produkcji. Byli to: Rinke Rooyens („Kto was tak urządził?”, „Szymon Majewski Show”, „Gwiazdy tańczą na lodzie”, „The Voice of Poland”, „Jak oni śpiewają”), Jan Beerend Kępiński („Jestem jaki jestem”, „Taniec z gwiazdami”, „Pascal: po prostu gotuj”, „Must be the music”) i Tamara Aagten („Zerwane więzi”, „Dlaczego ja?”, „Trudne sprawy”, „Pamiętniki z wakacji”, „Na ratunek 112”)

Niektóre z tych formatów były hitami, inne memami, ale trudno zaprzeczyć, że wspomniana trójka z powodzeniem umeblowała polskie ramówki telewizyjne ostatnich 25 lat. Nic do Holendrów nie mam, sam jako nastolatek śledziłem z wypiekami produkowane przez Rooyensa „Mamy cię!”, wziąłem udział jako uczestnik w realizowanych przez Kępińskiego „Milionerach”, a nawet z ciekawości poszedłem na studiach na casting do jednego z paradokumentów produkowanych przez Aagten.

Mimo wszystko to, że emitowany niegdyś w TVP2 program „Kocham cię, Polsko!” importowaliśmy za publiczne pieniądze z Holandii, zamiast wymyślić coś swojego, daje do myślenia.

W mojej telewizji inspiracje Holandią miałyby zupełnie inny wymiar – wzorców, jak w udany sposób różnić się za publiczne pieniądze. Holenderska telewizja publiczna opiera się na korzystających ze wspólnej publicznej platformy konkurencyjnych nadawcach proponujących programy. Takich nadawców jest kilkunastu, każdy z nich ma inną historię, inne zagięcie światopoglądowe, rozdzielne władze, telewizyjne postaci i rozpoznawalną tożsamość – trochę jak tygodniki i magazyny prasowe w Polsce.

W praktyce, w dobie internetu i treści on demand dla wielu Holendrów oferta programowa danego nadawcy funkcjonuje jak oglądanie osobnego kanału w telewizji. Szukasz wiadomości, obrad sejmu i sportu – włączasz NOS, szukasz kultury – masz NTR. Prawicę i populistów, czyli wymyślone ostatnio przez Jacka Żakowskiego imaginarium TVP2, obstawia w Holandii WNL. Religią zajmują się EO i KRO, z kolei klimaty grzeszne, liberalne i postępowe dzielą między sobą VPRO i AVROTROS. Widownia 50+ ma nadawcę o nieco zabawnej w kontekście grupy docelowej nazwie MAX, a młodzi, szczególnie ci równościowi i lewicowi, śledzą produkcje BNNVARA. 

Na czele jednego z nowszych nadawców, ZWART, stoją raper Akwasi i reżyser Gianni Lieuw-A-Soe. Obaj to niebiali Holendrzy, którzy w swoich produkcjach stawiają na inkluzywność, różnorodność kultur i pochodzenia oraz osoby z niepełnosprawnościami i zaburzeniami. Żeby nie było nudno, odwrotna flanka też jest obstawiona – w siłę rośnie nowy radykalnie prawicowy nadawca, Ongehoord Nederland (gra słów: Holandia Niesłychana lub Holandia Niewysłuchana), wspierany przez zwycięzcę ostatnich wyborów, populistę Geerta Wildersa.

Nadawcy czas antenowy dostają proporcjonalnie do wsparcia widzów, którzy mogą zapisywać się jako członkowie wspierający konkretny podmiot, czyli konkretną wizję świata i realizowanych formatów. Poszczególni nadawcy mają wolność tematyczną i formalną w produkowaniu treści, założenie jest nieco wolnorynkowe: jeśli nadawców jest wystarczająco dużo, a ich treści mieszają się na poszczególnych antenach, skutkuje to zróżnicowanym i reprezentatywnym dla holenderskiego społeczeństwa programem.

Większość z wymienionych nadawców nie ogranicza się do konkretnych formatów, po prostu realizują je z indywidualnie rozłożonymi akcentami opartymi na konkretnych wartościach nadawcy. Gwiazdą nadawanej przez ewangelicką stację EO programu „W poszukiwaniu Boga” byłx znanx fanom rocka Raven van Dorst, otwarcie mowiącx o swojej biseksualności i urodzeniu się jako hermafrodyta. Jednym z największych hitów katolickiego KRO jest nieśmiertelne „Spoorloos”, które w Polsce emitowane było w zlokalizowanej wersji przez TVN jako „Zerwane więzi”. Holenderski oryginał realizuje wartości katolickie choćby przez to, że pomaga odnaleźć biologicznych rodziców osobom, które były adoptowane lub pojawiły się na świecie wskutek dawstwa nasienia – gdyby nie ten program, bohaterowie mojej książki reporterskiej „Wszystkie dzieci Louisa” nigdy nie odnaleźliby swojego tytułowego ojca. I choć historię tę polscy czytelnicy często traktowali liberalno-sensacyjnie, to samo „Spoorloos” powstaje przy olbrzymim wsparciu finansowym holenderskich katolików.

A my dalej: Jedynka dla PO, Dwójka dla PiS-u.

Mamy za dużo, a nie wiemy, co mamy

Różnorodność polskich publicznych kanałów tematycznych wydaje się z pozoru niezła: TVP Sport, TVP Historia, TVP ABC, TVP Kultura, TVP Rozrywka, TVP Kobieta, TVP Dokument i TVP Nauka. Kanały te są jednak z definicji skazane na niszowość w obrębie swojej specjalizacji, a wydaje mi się, że trochę nas wszystkich kosztują.

A może to szansa, żeby przestać myśleć przez pryzmat kanałów? TVP Kultura przez lata działania oprócz emitowania klasycznych formatów, jak Teatr Telewizji (który trzeba chyba wymyślić na nowo, żeby nie zbladł do końca), miała na koncie parę ciekawych propozycji, z których sztandarowym wydawał mi się „Tygodnik Kulturalny”, obecnie funkcjonujący poza telewizją publiczną. To format o żywej formule: pełen sprzecznych głosów dostarczanych przez specjalistów z różnych działek kultury (ile tam było ludzi w studiu, aż miło posłuchać takiej dyskusji!), którzy na końcu wydawali rekomendację o wydarzeniu tygodnia. Raz była to książka, innym razem sztuka teatralna, a całość procesu pokazywała zdrową arbitralność patrzenia na kulturę, a może wręcz – jej demokratyczność. Nawet jeśli zasięg programu nigdy nie był masowy, to wpływ na odbiorców pozostawał mocny – wielokrotnie na targach książki słyszałem komentarze: „Kupię to, bo polecali w Tygodniku”. Pełen oldskul, rzadko już dziś osiągalny dla pojedynczych krytyków kultury. „Niedziela z…” prowadzona niegdyś przez Agnieszkę Szydłowską dawała z kolei miejsce na wielogłos wspomnień o konkretnej artystce czy artyście.


W mojej telewizji TVP Historia i TVP Dokument wcale nie musiałyby być oddzielnymi, pełnoprawnymi kanałami. Jeśli ich likwidacja przynosiłaby jakiekolwiek oszczędności, to z marszu wykorzystałbym je na stworzenie redakcji, która skupiałyby się na wyławianiu bogatej treści archiwalnej. Jako reporter w archiwach spędzam połowę życia i mimo że często w stacjach radiowych i telewizyjnych trafiałem na pasjonatów, to etatów dla archiwistów jest wiecznie za mało, a zasoby, którymi kolektywnie dysponujemy, trafiają do współczesnych widzów często przez przypadkowe zrządzenie losu. „Coś tam znalazłam, jest dużo więcej, ale nie mam kiedy szukać, wszystko słabo opisane” – taką konkluzję pobieżnej kwerendy w archiwach mediów publicznych słyszałem nie raz. Perełki trafiają się przypadkiem - w ubiegłym roku odkryłem przypadkiem wspaniałe dokumenty życia codziennego z polskich miast czasu PRL, zajarałem się, śledząc materiały z budowy wrocławskich osiedli, które dla mnie jako wrocławskiego dzieciaka wydawały się istnieć od zawsze. Wszystko dzięki unijnemu (tak, tak) projektowi digitalizacji dziedzictwa, realizowanego pod rządami PiS-u. Rozwój sztucznej inteligencji mógłby pomóc pracownikom archiwum katalogować tysiące godzin materiałów sprzed lat, a solidne ich opisanie byłoby wodą na młyn inspirujących się dawnymi materiałami dziennikarzy i współczesnych twórców.

Za mało mówi się o tym, jak wiele ciekawych produkcji z archiwum jest dostępnych za darmo na TVP VOD. Ja odkryłem niedawno na nowo serial mocno zapamiętany z dzieciństwa – „Ekstradycję”. Mój kolega i pomysłodawca cyklu „Dawno temu w telewizji”, Bartek Czarkowski, wspominał, że tygodniami oglądał z córką w wieku szkolnym serialowy klasyk W labiryncie. Ciekawie wraca się do seriali, które mają nieco wolniejsze tempo niż te dzisiejsze na streamingach. Dużo gorzej ogląda się je ze smartfonem w ręku, bo gubisz wątek – sprawdźcie sami!

Chińską apką w europejską kulturę 

W mojej telewizji byłoby miejsce na Europę, ale chyba głównie w dokumencie – chętnie zobaczyłbym historię Polaków powracających po latach emigracji do krajów Unii Europejskiej; albo obejrzał cykle o tym, jak Ukraińcy zmienili na lepsze nasze codzienne życie – jakoś nie bardzo przebijają się te najbardziej pozytywne przykłady.

Co z europejską kulturą w telewizji? Prób zjednoczenia wspólnoty było sporo, jedną z nich stanowił pomysł ponadnarodowego cyklu teatru telewizji, „The Biggest Theatre in the World”. W założeniu miał on kultywować europejskie sztuki teatralne i zawierał spektakle w oparciu o dzieła Hugo, Goethego, Szekspira, ale też nowe dramaty pisane przez Harolda Pintera czy Güntera Grassa. Cykl – zgadliście – nie cieszył się powodzeniem, trudno było też znaleźć realizację, która sprawdziłaby się w każdym z uczestniczących krajów. Podobnych wpadek było więcej, a zamiast Eurowizji, która w oryginale miała być nazwą wspólnej koncepcji programowej europejskich nadawców, zostaliśmy z samym Konkursem Piosenki Eurowizja, wymyślonym początkowo jedynie jako narzędzie promocyjne wspomnianej nobliwej koncepcji.

Biorąc pod uwagę, że wszyscy europejscy nadawcy od lat borykają się z tym, jak ugryźć w ciekawy sposób tematykę kulturalną, szczególnie naszą wspólną, europejską. Dobrym przykładem jest stacja ARTE, dostępna również po polsku i w wydaniu youtube’owym. Niestety, choć ma sznyt kulturalny, viralami są na niej głównie dokumenty na kontrowersyjne tematy.

To jednak ważny trop na przyszłość – telewizja poza telewizją. W mojej stacji twórcy pamiętaliby o tym, że formuła ramówki i siedzenia przed telewizorem nie przystaje do nawyków publiczności poniżej czterdziestki – a to już przecież dwa duże pokolenia Polaków. Mieliśmy w historii polskiej telewizji odjechane formaty jak „Łosskot” czy „Lalamido”, które moim zdaniem, puszczane dzisiaj we fragmentach na TikToku i jako instagramowe rolki, klikałyby się świetnie i odsyłały do aplikacji po więcej. Youtube’owe drugie życie hitowego niegdyś cyklu „Za chwilę dalszy ciąg programu” znakomicie to potwierdzało. Trzeba tylko wyszukać, wyedytować i wypuścić.


Pozostaje wierzyć w rozwój innego obszaru kultury – europejskich koprodukcji seriali i filmów. Mocni są w nich od lat stowarzyszeni ze sobą nadawcy skandynawscy czy producenci z Beneluksu, ale coraz częściej powstają alianse mniej oczywiste, jak wspólna inicjatywa filmowa włoskiego RAI, niemieckiego ZDF i francuskiego France Télévisions.

W Belgii rozwój kinematografii w ostatnich latach jest napędzany przez specjalną ulgę podatkową dla twórców audiowizualnych, czyli znów przez państwo. Wielu europejskich nadawców publicznych telewizyjnych organizuje coroczne konkursy na pitche seriali, które nie mogłyby powstać bez wsparcia – przykładem jest tu telewizja norweska. 

Podejście fail fast, ryzykowanie i pozwalanie sobie na potknięcia twórcze jako krok w rozwoju artystycznym to rzadki przywilej w czasach, kiedy rządzą nami statystyki i wyniki finansowe. Publiczne media powinny eksperymentować i dawać twórcom pewność, że mogą się pomylić, błądzić, a ich produkcja nie musi okazać się ewidentnym sukcesem finansowym. Osobiście nigdy nie rozumiałem, dlaczego w TVP, bez względu na rządzącą ekipę, najgłośniej komentuje się wyniki oglądalności, a nie społeczną wartość konkretnych produkcji oferty programowej. Jeśli uznamy za normalne, że TVP ma rywalizować z komercyjnymi stacjami, nie powinniśmy mieć też nic przeciwko temu, że prezes Glapiński narzeka, że w porównaniu do szefów komercyjnych banków zarabia bardzo mało.

TVP mogłaby realizować swoją misję, szukając tego typu okazji do wspólnej pracy ponad narodowymi podziałami. W ostatnich latach platformy streamingowe, jak Netflix czy HBO, uaktywniły się na polu eksplorowania seriali i filmów realizowanych w Europie i w językach europejskich. W Polsce też mamy coraz więcej tego typu realizacji, wystarczy wymienić „Wielką wodę”, „Brokat”, „1670” i wiele innych. Szkoda, żeby inicjatywa pozostawała tylko na Zachodzie.

Telewizjo, wychowaj mi dziecko!

„Z telewizorem trzeba rozważnie, wybierać to, co naprawdę uczy. Albo to, co śmieszy” – wierszyk Stanisława Grochowiaka po latach brzmi jak kanciasta ramota, ale postulaty ma dziwnie słuszne w czasach, kiedy edukacja medialna w Polsce nie istnieje. Młodzi ludzie nie dostają narzędzi do krytycznej analizy przekazu w mediach, a współcześni studenci dziennikarstwa często nie potrafią wymienić nazwy jednego klasycznego medium, które by śledzili i uznawali za jakościowe. Zamiast ich winić, wolałbym widzieć w tym szansę – ciekawe pole do współpracy ministerstw edukacji, kultury i cyfryzacji – każde z nich mogłoby potraktować media publiczne jako przestrzeń do edukacyjnych eksperymentów.

W mojej telewizji ciekawa oferta dla dzieci szłaby w parze z rewolucją w skostniałym i niedofinansowanym systemie edukacji, pełnym pamięciówy i odtwórczych zadań, opartemu w ostatnich latach na słabo opłacanych pasjonatach w salach dydaktycznych. Covid, kryzys psychiatrii dziecięcej, rozkwit diagnoz neuroróżnorodności, pojawienie się uczniów z Ukrainy, ekspansja generative AI i spadające wyniki polskich dzieci w badaniu PISA przystawiają temu systemowi lustro, w którym jedyne, co widzę, to system pruski, pełen posłuszeństwa i hierarchii. Szkoda byłoby, żeby idee Fryderyka Wilhelma III wciąż aranżowały nam myślenie i o mediach, i o szkole – zaryzykuję, że w tej jednej myśli zgodziłby się ze mną i Piotr Gliński, i Jarosław Kaczyński.

W mojej telewizji, a raczej: w moim kraju, którego chwilowo jeszcze nie ma, publiczne media brałyby udział w wychowywaniu nowych pokoleń Polaków, otwartych i na małe ojczyzny, i na różne kultury. Tak, wiem, mrzonki. Chęci będą, pieniędzy nie będzie, polska rzeczywistość zaskrzeczy popisowo – jak zawsze. Czekam jednak cierpliwie, co będzie i jakie to coś będzie. A kiedy tylko pesymistyczne wizje infekują mi głowę, włączam sobie archiwalne wydania „Małych Wiadomości DD” – tych samych, które jako dziewczynka współprowadziła Barbara Nowacka.

Fajny był ten pani program, pani minister.