Niezręcznie to pisać, ale „Ixjana” nabierze jakiekolwiek sensu wyłącznie, jeśli przeczytamy ją w kluczu biograficznym. W ambiwalentnych relacjach między głównym bohaterem, pisarzem Markiem a jego najlepszym przyjacielem, Arturem można więc zobaczyć odbicie więzi łączących twórców filmu, braci Skolimowskich, zaś w problemach Marka z sercem złowieszczą zapowiedź przedwczesnej śmierci młodszego z nich, Józefa. Życie naśladuje sztukę. Szkoda tylko, że kiepską sztukę.
„Ixjana” to jeden z tych (przyznajmy, nie tak znowu rzadkich) przypadków, gdy szalone pretensje intelektualne i artystyczne nijak się nie chcą przekuć w dzieło wielowymiarowe i porywające. W warstwie fabularnej mamy tutaj zawiłą historię pewnego artysty (w tej roli kanciasty w każdym calu Sambor Czarnota), który wydaje właśnie swą debiutancką powieść pod – skądinąd spisanym z piosenki Leonarda Cohena – tytułem „Mój brat, mój zabójca”. Jednak na balu maskowym u wydawcy Marek wdaje się w kłótnię z Arturem (Borys Szyc). Jej powodem jest niejaka Marlena (Magdalena Boczarska znowu gra zatrutą Różyczkę), zarabiająca na życie jako tytułowa wróżka Ixjana. W efekcie Artur gdzieś znika, a Marek podejrzewa, że go zabił. By wyjaśnić sprawę, udaje się do Ixjany i… Wszystko się może zdarzyć, gdy głowa pełna koszmarów – że sparafrazuję słowa innej znanej piosenki.
Film Skolimowskich próbuje łączyć oniryczną poetykę spod znaku Davida Lyncha z odniesieniami do kina noir (choć ambitni twórcy wyraźnie sugerują także inspiracje Bułhakowem i „Faustem”). Za czerwoną zasłoną przywiezioną z „Miasteczka Twin Peaks” kryje się mroczny świat zbrodni, namiętności, obsesji. Zacierają się granice między jawą a marą, prawdą a manipulacją, faktami a urojeniami. Jednak takie balansowanie na granicy światów wymaga dwóch rzeczy – wyobraźni i zręczności. Logika snu nie musi być dla widza zrozumiała, ale powinna być nieodparta. Tymczasem tutaj patrzymy na jakichś irytujących świrów, którzy szaleju się najedli, więc mówią i robią głupie rzeczy. Skolimowscy nie potrafią zbudować dramaturgii (z montażowych zabiegów najbardziej lubią… zaciemnienia, niczym w kinie niemym) i marnie inscenizują sceny – jakby wystawiali „Dziady” w domu kultury. Źle poprowadzeni aktorzy albo się zgrywają (Łukasz Simlat w podwójnej roli perwersyjnego menela i diabełka w przebraniu inkasenta), albo mizdrzą. Zaś erotyczny potencjał filmu wyładowuje się w długiej i – przyznajmy, że jak na polskie kino dość śmiałej – scenie seksu.
„Ixjana. Z piekła rodem”,
reż. Józef i Michał Skolimowscy,
Polska 2012, w kinach od 23 listopada 2012Rozbrajającym pomysłem jest też, by przez cały seans towarzyszył nam monolog wewnętrzny Marka, który informuje o tym, co myśli, czuje i mniema. Widz ma go więc za osobnika nieco ociężałego umysłowo, gdyż niejednokrotnie wyprzedza jego spostrzeżenia. Np. bohater mija na ulicy żebraka, o którym wiemy, że jest Arturem. Marek tymczasem musi przejść jeszcze kilkadziesiąt metrów zanim zacznie z off-u wykrzykiwać: „Ależ on ma głos podobny do Artura, ależ to musi być Artur!” etc.
Nietrudno doprawdy też się domyślić, że wszystkiemu winne w tym filmie będą kobiety. To one okażą się diabłem i puchem marnym w jednej postaci. Ta mizoginia jest tu nie tyle elementem konwencji noir (pełnej femmes fatales), ile standardem polskiego kina. Przypieczętowuje ona ostateczny upadek dzieła Skolimowskich, i to nie w czeluści piekielne, lecz na warszawski bruk. Zamiast opowieści o rozterkach i demonach artysty dostajemy wyznania sfrustrowanego grafomana, kolejnego Miauczyńskiego, który szuka swej Małgorzaty – tej z „Fausta” i tej z Bułhakowa – a znajduje jedynie własną impotencję.
Cykl, w ramach którego prezentujemy twórczość młodych artystów, publikowany jest we współpracy z Narodowym Centrum Kultury i Galerią Kordegarda.